10. PRACA MARYNARZY – 50 LAT TEMU

 

10. PRACA MARYNARZY – 50 LAT TEMU
cz. 1/3

„Huta Florian” – 1961/62 r.  DWT = 10 100 t.   L = 136 m.

 

Onego czasu byłem zaokrętowany jako starszy marynarz, a co się działo – pokrótce Wam opowiem:

Opisane tu wydarzenia obejmują moje 2 zaokrętowania na tym statku. „H. Florian” to typ statku tzw. „empire”, których w czasie II wojny światowej (1942-44r.) zbudowano dość dużo. Były one bardzo proste w budowie, miały być w zasadzie do 1-razowego użytku, do przewiezienia uzbrojenia z USA do Europy, w konwojach pływających do Murmańska w ZSRR. Mogły załadować około 10.000 ton ładunku z zapasami. Maszyna była parowa, palacze palili pod kotłami węglem, którego codziennie wrzucali do palenisk tony. Windy ładunkowe były parowe i praca w tropiku, gdy temperatura powietrza przekraczała 30oC, przy tych rozgrzanych windach była dość męcząca.

Kompas był tylko magnetyczny ale można było ustawić automat do sterowania. Przez wiele miesięcy byłem na tym statku sternikiem manewrowym, to znaczy sterowałem przy wszelkich wejściach i wyjściach z portu.

 

 

Wspomnienia sternika manewrowego z pracy i zycia na statku Polskiej Żeglugi Morskiej w latach 60-tych

 

Kabinę miałem dobrą. W nadbudówce na rufie, na podwyższonym pokładzie, z prawej burty. Mieszkałem w niej razem z innym marynarzem, był to jeden ze Stasiów, o których napiszę kilka słów trochę dalej. Były też kabiny poniżej pokładu, w których mieszkali marynarze i motorzyści.
W kabinie mieliśmy 2 koje, ja – jako „starszy marynarz” – spałem na dolnej, Staś – jako marynarz – nade mną, na koi górnej. Była 1 kanapka, 1 bulaj – czyli okrągłe okno, 1 małe biurko, 2 szafy oraz szuflady pod kojami. No i kaloryfer na zimę. Łazienki, umywalki i ubikacje były w osobnym pomieszczeniu, przy korytarzu, w części rufowej nadbudówki. Było ciasno, rufa w sztormie na fali jak na karuzeli, latała w górę i w dół.
W nadbudówce na śródokręciu, poniżej mostka nawigacyjnego, była kuchnia, mesa, kabiny kapitana, oficerów, elektryka, ochmistrza.
W mesie wisiała duża lista, na której każdy wpisywał swoje nadgodziny.

Podczas mojego zaokrętowania na statku kapitanów zmieniło się kilku. Drugim oficerem był Witold Prowans, który na początku II wojny światowej prowadził obronę Helu, potem był w niewoli niemieckiej w obozie dla oficerów, o czym mówił z okazji rocznicy wybuchu wojny, 1.9.1961 r. Miał sposób bycia i nawyki dobrze wychowanego oficera wojskowego. Pływałem z nim na wachtach w godz. 0-4 i 12-16.
Osiem lat później, gdy zostałem pierwszym oficerem, pływałem z W. Prowansem na statku „Białystok”, gdzie on był kapitanem. Bardzo miły, serdeczny człowiek, choć wymagający. Nie przeszkadzało mi to, natomiast nie lubiłem bałaganu, nieposłuszeństwa, sobiepaństwa, kolesiostwa, bo na to na statku miejsca nie ma. Jeden z III-oficerów (B.) był przekonany, że jak wypije za dużo kawy i jest podminowany, to wypija bardzo mocną herbatę i natychmiast jest uspokojony.
Z kolegów marynarzy i palaczy wspomnę, oprócz 2 Stasiów, Wacka Popko, który wcześniej skończył szkołę morską ale nie chciał robić dyplomu i wolał być marynarzem a nie oficerem, Zdzich Niedziółka został potem starszym pilotem w porcie szczecińskim, był też Jan Hildebrański, z wcześniejszego rocznika PSM – już emeryt (gdy go spotkałem w lecie 2007 r., obszedł mnie dookoła i mówi: no powiedz jak się nazywasz, bo nie mogę sobie przypomnieć), palacz Tadek Kurzajewski już od lat jest na emeryturze ale dziarsko biega po Szczecinie i Koszalinie, motorzysta Leon Krupiński – serdeczny kolega mieszkający w Szczecinie na ul. Łokietka, u którego nawet przez pewien czas mieszkałem na sublokatorce, już dawno na emeryturze; zmarł 31.01.2000 r. (74 lat), odnalazłem jego grób na Cmentarzu Centralnym. I inni, których nazwisk nie pamiętam, minęło już prawie 50 lat od tamtych dni.

*

I chociaż praca na tym statku była bardzo ciężka, wspomnienia są przyjemne. W czasie każdorazowego przygotowania statku do wyładunku, w zimie przy mrozach i w upale w tropiku, należało wykonać takie oto prace: podnieść windami parowymi bomy, ustawić je po dwa jako sprzężone i zamocować; wybić setki drewnianych klinów wokół kominksów wszystkich ładowni, pozdejmować szarłaty zabezpieczające brezenty od góry; pozdejmować i poskładać po 2 warstwy brezentów z luków, które w deszczu i śniegu były sztywne; pozdejmować grube i ciężkie dechy zakrywające luki, co odbywało się w ten sposób, że dwóch marynarzy z hakami wykonanymi z grubych prętów żelaznych, stawało po obu stronach rzędu desek i chwyciwszy każdą hakiem za ucho przeciągało ją na brzeg luku, a dwóch następnych marynarzy stojący na pokładzie obok luku chwytało deskę rękami za metalowe uszy, zdejmowało z luku i kładło na stosy na pokładzie ale tak, aby można było przejść i zajrzeć do ładowni. Przerzucało się setki bardzo ciężkich desek lukowych zakrywających ładownie, ważących razem wiele ton. Następnie należało za pomocą statkowych bomów wyjąć z luków ładowni ciężkie szersztoki, na których leżały w/w deski i poukładać na pokładzie. Praca też trudna, nieraz wykonywana na redach portów, gdy statek kołysał się na falach. Miało to miejsce wówczas, gdy przywieziony z Polski cement w workach wyładowywano na łódki przewożące go na ląd – czasami fala przewróciła łódkę i cement szedł na dno morza. W celu ochrony ładowni przed deszczem, nad lukami należało podnosić na bomach daszki, jak namioty, z brezentu. Po wyładunku cementu, czy węgla, ładownie i deski sztauerskie były przez załogę myte, bez żadnego dodatkowego wynagrodzenia – w godzinach pracy i w nadgodzinach.

*

Liny cumownicze jakich wówczas używaliśmy, to były tzw. „lasy”, zrobione z włókien roślinnych (manilowe). Były ciężkie, z trudem obejmowało się je dwoma dłońmi. Po zamoczeniu w wodzie stawały się jeszcze bardziej ciężkie i sztywne. Po podaniu takiej liny na ląd, gdy namokła w wodzie, „wybranie” jej na sztywno na windach statkowych było trudne i męczące.
Obecnie marynarze nie mają zielonego pojęcia o tej pracy, nacisną przycisk i ładownia hydraulicznie otwiera się sama w 2 minuty. To samo jest podczas przygotowania statku do wyjścia w morze, po załadunku. Wówczas wymagało to wielu godzin ciężkiej pracy. Od wielu już lat na każdym statku są na dziobie i rufie oraz na pokładzie głównym po 2 albo 3 windy o automatycznym uciągu, ze stalówkami nawiniętymi na bębny, na stałe. Używane są liny z tworzyw sztucznych, które są dużo lżejsze, nie skręcają się, nie nasiąkają wodą, nie toną w wodzie i dzięki temu jest mniejsze prawdopodobieństwo wkręcenia się ich w śrubę statku, łatwiej się też nimi posługiwać.
Po pracy w tropiku wypoczynek był utrudniony, gdyż przez kabiny przechodziły rurociągi parowe do wind cumowniczych i ładunkowych. Było więc dodatkowe grzanie kabin, gdy na zewnątrz i tak temperatura przekraczała 30oC. Żadnej klimatyzacji nie było, oprócz otwartych bulajów i wentylatorów mielących gorące i wilgotne powietrze. Nieraz po prostu spanie w kabinie było niemożliwe i spało się na pokładzie, gdzie komary i wilgoć w perspektywie obiecywały lumbago, reumatyzm i malarię.
W kuchni i jadalniach (mesach) a także w kabinach, były wielkie ilości karaluchów, które w takich warunkach czuły się znakomicie.
Gorąco w kabinach jak i to, że ładownie były przykrywane deskami i brezentami, na których było przyjemnie posiedzieć powodowało, że załoga dużo wolnego czasu spędzała razem na pokładzie. Obecnie klimatyzowane pojedyncze kabiny (dawniej były dwuosobowe), czy rozgrzane żelazo klap ładowni nie ułatwiają tego zżycia się. Każdy chowa się do własnej nory. Chyba, że jest zakrapiana uroczystość.

Woziliśmy węgiel i cement do portów Afryki przepływając przez Kanał Kiloński, a stamtąd do Europy orzeszki, olbrzymie, pachnące kłody drzew tropikalnych i inne ładunki. W portach afrykańskich były kąpiele w morzu, zabawy na plażach, wycieczki łodziami statkowymi na odleglejsze plaże, wycieczki łodziami po rzece w głąb lądu. W portach przyjemne bary z piwem, muzyką i tańcami. Wielu wracało na statek późną nocą i nie było obaw o życie.
W Conakry (Gwinea) w sobotę i niedzielę prawie cała załoga brała ze sobą prowiant i płynęła łodzią na dość odległą wyspę z czystą wodą i plażą (Kassa). Co prawda na tej plaży była tabliczka upamiętniająca przykre zdarzenie – żona jakiegoś Francuza nieopatrznie za daleko weszła do wody, podpłynął głodny rekin… i znikła. Tragiczna śmierć.
Oto foto z tej plaży:

Wspomnienia sternika manewrowego z pracy i życia na statku Polskiej Żeglugi Morskiej w latach 60-tych - statek Huta Florian

 

Na innej plaży, chyba w Temie, kąpiel była bardzo przyjemna, można było zbierać odłamki kolorowych raf koralowych i muszle. Ale było też duże niebezpieczeństwo utonięcia, gdyż duża fala przybojowa wyrywała piasek spod nóg, przewracała i z dużą siłą zwyczajnie ciągnęła pływaka w morze. Tak tam o mało nie utonął kucharz, Albin, chłop silny. Andrzej F. podpłynął i pomógł mu podobno dopłynąć do brzegu, tak słyszałem.
Postoje w portach trwały około 2 tygodni, było więc dużo czasu na odpoczynek. To zupełnie nie to co teraz, gdy na statku 50.000 ton ładuje się i wyładowuje w 1 dobę, daleko od miasta. Teraz nie ma mowy o jakimkolwiek odpoczynku i rekreacji.
Nie było telewizji ale były na statkach filmy wyświetlane 2 razy w tygodniu, wycieczki. Była też gra w karty.

 

 

 

Autor tekstu i zdjęć: kpt. Władysław Chmielewski