54. Urojona próba morderstwa; topielica w La Manche; chrzest równikowy i … skutki.

 

54. Urojona próba morderstwa; topielica w La Manche; chrzest równikowy i … skutki.

[30]– „Ziemia Bydgoska” – 1973/74 r. DWT = 25 500 t.  L = 180 m.

 

Onego czasu byłem zaokrętowany jako kapitan, a co się działo – pokrótce Wam opowiem:

Na tym pięknym statku (identyczny z „Ziemią Mazowiecką”) byłem kapitanem 16 miesięcy. Jest kilka statków, spośród 58 na których byłem, które miło wspominam; czy to ze względu na ludzi czy tak ogólnie.
W jednym z rejsów, z fosfatami z USA, gdy statek był na Atlantyku, steward miał ostre zapalenie wyrostka robaczkowego a do najbliższego portu było 3 dni jazdy! Nie było żadnej innej możliwości wysłania go na operację, więc obkładany był lodem i popijał tylko soki. Na redzie portu Ponta Delgada na Azorach (wyspa Sao Miguel, Azory) z redy zabrała go motorówka do szpitala. Na motorówce biedak już zemdlał. Operacja się udała, choć długo wracał do zdrowia.

 

Próba morderstwa, topielec, chrezest równikowy w opowiadaniach Kapitana Polskiej Żeglugi Morskiej

(Porównując długość samochodu z wymiarami drzewa – to korona ma ponad 20 m szerokości)

 

Próba morderstwa, topielica w La Manche, chrzest równikowy we wspomnieniach z 35 lat na mostku kapitańskim kpt. Wł. Chmielewskiego

 

Po wyładunku, tuż przed wyjściem w morze II-oficer (Jan Szram) zgłosił mi, że motorzysta ma chyba zawał serca. Wezwaliśmy pogotowie, przyjechał lekarz, zbadał go i kazał zabrać na dokładniejsze badania do szpitala.
Po wypłynięciu z portu wieczorem, gdy już zdaliśmy pilota i byliśmy na morzu, ktoś mi zgłosił, że 4-ty mechanik zasłabł na serce! Zawróciłem, powiadomiłem amerykański Coast Guard i lekarz przyjechał motorówką na redę. Ale nim lekarz przyjechał, ochmistrz powiadomił mnie, że jeszcze kucharz zasłabł i padł plackiem na pokład koło trapu! Można zasłabnąć samemu z taką załogą i tyloma chorymi! Lekarz zbadał obu i kazał zabrać do szpitala na badania. Ja statkiem kręciłem się po redzie całą noc, do rana, czekając na wyniki badań. Cały czas pilnowała nas motorówka amerykańska, aby ktoś ze statku nie uciekł na ląd. Tacy przyjaciele. Zupełnie jak w ZSRR – przyjaciół mamy wszędzie.

*

Następnego dnia rano powiadomiono nas, że obaj chorzy muszą zostać jeszcze w szpitalu, więc bez nich popłynąłem do Tampy na Florydzie. Tam na statek przylecieli wszyscy trzej ale żaden nie miał lekarstw ani jakichś dokumentów na co byli chorzy. Też doskonały amerykański profesjonalizm i porządek. Ale rachunków agent przyniósł mi dużoooo do podpisania …..

*

W innym rejsie, wracając z portu Nagoya w Japonii, weszliśmy do Madras w Indiach po ładunek rudy. Była kilkuosobowa wycieczka (ok.100 km) do Mahabalipuran, gdzie jest wiele świątyń wykutych w skałach, a skały na zewnątrz są pięknie obrobione. Po załadowaniu rudy żelaza, znów dookoła Afryki, popłynęliśmy do Polski. Było jeszcze bunkrowanie w Cape Town. Po zabunkrowaniu paliwa, gdy rano był na burcie pilot do odcumowania, II-oficer (co złego, to on!) zgłasza mi, że żona radiooficera, która była w podróży, czuje się bardzo źle. Dostała od niego poprzedniego dnia tabletki przeciw zaziębieniu (które kupiliśmy w Indiach) i zaszkodziły jej. Cóż było robić. Poprzez agenta wezwałem karetkę i pojechała do szpitala. Zgodziłem się, aby pojechał z nią jej mąż. Po wypłynięciu na redę, czekałem do następnego ranka. Wrócili cało i zdrowo i popłynęliśmy do kraju, gdzie zmustrowałem na urlop po prawie 16 miesiącach pracy na tym statku. Długi szmat czasu. Nazwisk załogi nie podaję, choć większość mile wspominam, gdyż uleciały mi z pamięci jeśli nie wiązały się z jakimiś wydarzeniami. Poza tym, w tak długim okresie załogi się zmieniają i niemożliwe jest zapamiętanie wszystkich, z którymi się pływało. Łatwiej jest zapamiętać załodze 1 kapitana niż kapitanowi 25-40 załogantów i to na każdym statku.

 

*

Po załadowaniu fosfatów w Tampie na Florydzie, wypłynęliśmy do Polski.
Gdy byliśmy między Azorami i Europą, około godz. 02.00 w nocy, wzywa mnie II-oficer (J. Szram) i melduje, że motorzysta, ten pierwszy chory na serce (o tych sercowych piszę w innym miejscu) przed chwilą zawiadomił go przez telefon, że jakieś pół godziny wcześniej ktoś chciał go zamordować!
Wziąłem ze sobą starszego mechanika i II-oficera, i poszliśmy do kabiny tego motorzysty ( na mostku został asystent, Henryk Matłoka).
Motorzysta leżał na łóżku, pościel w nieładzie, czoło lekko rozbite. Mówi łamiącym się głosem, że już spał, gdy zauważył, że ktoś w masce na twarzy pochyla się nad nim. Zaczęli się szarpać. Napastnik uciekając z jego kabiny uderzył go czymś w głowę, on stracił przytomność i upadł na podłogę. Gdy odzyskał przytomność, zatelefonował na mostek do II-oficera.
Wezwałem jeszcze delegata załogowego i w czwórkę sprawdzaliśmy w każdej kabinie czy ktoś nie śpi. Wszyscy spali jak susły, bo ich budziliśmy, aby się przekonać czy nie udają. Postawiłem wartę przed kabiną chorego. Rano dowiedziałem się, że facet czoło rozbił dzień wcześniej – miał zawroty głowy. Spotkano go też na pokładzie mówiącego, że dalej pojedzie tramwajem ale nie zwracano na to specjalnej uwagi, sądzono, że się wygłupia.
W nocy sytuacja mogła wyglądać tak: motorzysta spał, nad łóżkiem miał zawieszoną, wykonaną własnoręcznie z metalu, dość ciężką obejmę na doniczkę dla kwiatka. Księżyc świecił do jego kabiny przez okno, z prawej burty. Gdy się obudził, zobaczył tę ażurową okrągłą obejmę wiszącą mu nad koją, myślał, że to ktoś stoi, zerwał się i uderzył w nią głową.
Przez radio połączyliśmy się z lekarzem, który uważał, że to schizofrenia. Zalecił nadzór nad motorzystą, zabranie mu ostrych przedmiotów. Pilnowaliśmy go aż do powrotu do kraju, gdzie wymustrował.

 

WYŁOWIENIE ZWŁOK W KANALE LA MANCHE…

 

Jakieś 3 dni po tym wydarzeniu, było następne. Byliśmy już w Kanale La Manche. Ok. godz. 14.00 II-oficer Jan Szram (patent na ciekawe sytuacje!) powiadamia mnie, że w morzu pływa człowiek! Zawróciliśmy, opuściliśmy łódź i załoga wyłowiła tego topielca. Była to młoda dziewczyna, już nie żyła. Wciągnięto ją do łodzi, łódź podniesiono i popłynąłem na redę portu Cherbourg we Francji powiadamiając miejscowy kapitanat. Przyjechała policja, spisała protokół i ją zabrała.

 

OPŁAKANE SKUTKI CHRZTU RÓWNIKOWEGO.

Ostatni rejs na tym statku był najdłuższy, ponad 4 miesiące (maj-październik). Ponieważ Kanał Sueski był zamknięty, musieliśmy płynąć do Japonii dookoła Afryki. Wieźliśmy tylko ok. 22.000 ton węgla z Polski. Braliśmy paliwo po drodze w południowej Afryce (Cape Town) i w Singapore.
Gdy byliśmy na Oceanie Indyjskim był na statku chrzest morski dla tych, którzy po raz pierwszy przepływają przez Równik. Więcej takich imprez nie urządzałem, jest to prymitywne i głupie, mazanie kogoś smarami, farbą, dawanie do picia różnych świństw. Dobre to było dla prymitywnych marynarzy 100 lat temu ale nie teraz. Ponieważ jest wtedy gorąco, wypicie trochę więcej piwa (nie mówiąc o czymś mocniejszym) może zaszkodzić. Teraz też tak było. Najpierw w nocy II-oficer musiał robić opatrunek załogantowi na rozciętą skórę głowy.
Następnie, w dzień, podpity bosman spadł na dziobie z windy na głowę, aż krew mu twarz zalała, dosłownie. Kazałem go wpisać do dziennika i tego dnia nie dopuszczać do pracy. Było mu wstyd przed załogą, honorny był.
Następnego dnia przyszedł do mnie i mówi: „wolałbym, żeby mnie pan w pysk wystrzelał, niż wpisywał do dziennika”.
Powiedziałem mu, że taki chłop jak on, jakby mi oddał, to jakbym się załodze na oczy pokazał!
A on na to: „przysięgam, że będę klęczał i nie będę się bronił”.

 

 

 

 

Autor tekstu i zdjęć: kpt. Władysław Chmielewski