80. Lekceważenie bezpieczeństwa załogi i statku. („wina” cz. 1/2)
[52]– „Kopalnia Borynia” – 1993 r. DWT = 11 900 t. L = 144 m.
Onego czasu byłem zaokrętowany jako kapitan, a co się działo – pokrótce Wam opowiem:
Od 20.11.1992 r. do połowy marca 1993 r. byłem na urlopie i dniach wolnych, potem w rezerwie. W pierwszy dzień po Wielkanocy zostałem powiadomiony, że polecę z 18 załogantami do Brazylii, do portu SEPETIBA, leżącego ok. 80 km na zachód od Rio de Janeiro. Kilka dni przed Wielkanocą byłem mocno zaziębiony i jeszcze nie czułem się zupełnie zdrowy.
Dyrektor Jan Rutkiewicz w rozmowie przed zaokrętowaniem, wyraził uznanie za moją pracę na “Kopalni Zofiówka”.
*
Podróż na statek miała taki oto przebieg. Najpierw wczesnym porankiem pojechaliśmy autokarem ze Szczecina do Berlina. Następnie samolotem do Frankfurtu, gdzie wiele godzin przesiedzieliśmy na lotnisku. Wieczorem wystartowaliśmy samolotem do Rio de Janeiro.
We Frankfurcie, z powodu grypy czuję się fatalnie, ale wycofać się nie mogę. Należało nie godzić się na zaokrętowanie.
*
Lot z Frankfurtu do Rio trwa prawie 12 godzin! W Rio byliśmy 18/4 o godz. 04.40. Przywitał nas Tadeusz T., przedstawiciel PŻM. Nie obyło się bez scysji.
Wszyscy byliśmy zmęczeni podróżą, a TT oznajmił mi, że załoga zostanie umieszczona w hotelu… z wyjątkiem kapitana, pierwszego mechanika, II-oficera, radiooficera i elektryka, którzy będą siedzieć w recepcji aż statek zacumuje i będzie można na niego pojechać, czyli do godz. 10-12! Tego było za wiele i powiedziałem mu co o tym myślę. No i wszyscy zostaliśmy zakwaterowani w hotelu, gdzie po 24-godzinnej podróży mogliśmy się wykąpać i zjeść śniadanie. Około godz. 10.30 TT zabrał nas pięciu do wozu i zawiózł do portu. Reszta załogi została w hotelu do następnego dnia.
*
Staliśmy przed bramą portową, w tym tropikalnym upale, razem z przedstawicielem PŻM do godz. 14.00, gdyż statek jeszcze nie wszedł do portu i nie zacumował, makabra!
Po wejściu na statek, kapitan wyokrętowujący przekazał mi, że prowiantu jest bardzo mało (nawet przygotował zamówienie).
Przyjechał od razu shipchandler wezwany przez w/w przedstawiciela PŻM, złożyłem to zamówienie i prowiant został dostarczony następnego dnia, “po cenach nie wyższych” niż dostarczają inni shipchandlerzy, według zapewnień przedstawiciela PŻM, T.T., proszę to zanotować w pamięci.
*
NA STATKU KLIMATYZACJA NIE DZIAŁA, WILGOĆ I TEMPERATURA W KABINACH PONAD 30°C. OKNA W KABINACH MUSZĄ BYĆ ZAMKNIĘTE, GDYŻ AGENT OSTRZEGA PRZED BANDYTAMI. I JAK TU PRACOWAĆ I SPAĆ W KABINACH? PRZEDNI MASZT RAZEM ZE ŚWIATŁAMI ZGIĘTY W LEWO O OKOŁO 20° I SKRĘCONY W PRAWO, DO GÓRY. DLATEGO ŚWIATŁA Z NIEGO ŚWIECĄ W PRAWO I DO GÓRY, CHYBA DO ŚWIĘTEGO PIOTRA U BRAM RAJU! Statek tak nie ma prawa wypłynąć z portu. A poprzedni kapitan płynął tak z jakiegoś portu w Afryce!!!
Dyrektor Jan R. i Ar. domagali się, abym z takimi światłami wypłynął w podróż dookoła Ameryki Południowej, przez Cieśninę Magellana do portów Chile! A tam w tym czasie jest zima, sztormy i śnieżyce. Ponieważ nie zgodziłem się, zażądali ode mnie pisemnego oświadczenia, że nie wypłynę. Wysłałem im teleksem odpowiedź, że światła muszą zostać doprowadzone do takiego stanu, aby świeciły zgodnie z przepisami, inaczej w rejs nie popłynę.
Ponieważ nie mogli mnie oficjalnie zmusić do płynięcia to wymyślili, że załoga ma przenieść 1 światło na maszcie niżej, w miejsce, gdzie maszt jest prosty. Ponieważ drabinka wejściowa na maszt była pogięta i częściowo poodrywana od masztu, nie mogłem narażać załogi na jakiś śmiertelny wypadek przy upadku na pokład z kilkunastu metrów wysokości!
Te prace powinny zostać wykonane przez warsztat portowy, a remontowcy powinni pracować na wysokości kilkunastu metrów nad żelaznym pokładem z kosza, podnoszonego dźwigiem z nabrzeża. To nie są jakieś fanaberie pana kapitana tylko postępowanie rozsądne.
Panowie dyrektorzy wykombinowali, że można użyć dźwigu statkowego, wyłączywszy najpierw jego wyłącznik krańcowy, bo tak wysoko się nie podnosi. A tego zabraniają przepisy BHP i odrobina zdrowego rozsądku i troski o życie załogi, bo to też grozi śmiercią!
Widząc moją nieugiętość polecili wykonać tę pracę starszemu mechanikowi, bez mojej odpowiedzialności, czyli poza plecami kapitana odpowiedzialnego przecież z mocy prawa za bezpieczeństwo załogi!
*
Ponieważ czułem się coraz gorzej, machnąłem na tę głupotę ręką. Jedną latarnię magazynier przyspawał niżej, pozostałe nie.
Całą noc z 18 na 19/4/93 r. boli mnie serce i jestem diabelnie osłabiony. Po południu jadę do lekarza, spędzam noc w hotelu i rano znów idę do lekarza, który oprócz temp ciała. 35,5?C, gdy temperatura powietrza jest taka sama, niczego nie widzi. Wracam na statek. Wypływamy do Praia Mole (koło Vitorii), gdzie ładujemy żelastwo. Mam silny ból żołądka, znów idę do lekarza, stwierdza wrzód dwunastnicy – stąd osłabienie i bóle jakby serca.
*
Następnie płyniemy do Rio de Janeiro.
Tu, 25/4/93 rano, po zacumowaniu, aby ostatecznie wyjaśnić sprawę jadę do szpitala, gdzie po południu robią mi endoskopię i stwierdzają dwa wrzody na dwunastnicy, trzeci tworzący się na żołądku oraz nieżyt żołądka. Chcą, abym został w szpitalu, ale wracam na statek (taki głupi honor, że mogę paść na twarz, ale swoje obowiązki wypełnić muszę) a przedstawiciel PŻM zawiadamia Kadry w Szczecinie.
*
Ze statku do szpitala na badania wiózł mnie pracownik Polsteam Rio (spółka PŻM, dawniej tzw. przedstawicielstwo), który przez wiele lat był pracownikiem PŻM i kierował tym przedstawicielstwem. Teraz kierował T. Tamkun.
Otóż, gdy jechaliśmy jego wozem przez mniej zamieszkałą część miasta i musieliśmy zatrzymać się na skrzyżowaniu, z dwóch stron podbiegło do wozu 2 jakichś gangsterów. Dobrze, że drzwi były zamknięte. Ten z mojej strony walił pięścią w szybę, ale nie bardzo z początku wiedziałem o co chodzi i drzwi nie otwierałem. Spojrzałem na mego kierowcę i widzę, że gangster z jego strony trzyma przy szybie drzwi pistolet i nerwowo coś mówi po portugalsku. Mój opiekun też nerwowo coś mu tłumaczy, wyciąga z kieszeni spodni zwitek pieniędzy i daje je gangsterowi przez uchylone okno. Obaj gangsterzy szybko znikają w krzakach. Niedaleko za nami stał samochód policyjny, pewnie udawali, że niczego nie widzą. Usłyszałem od pana K., że został już napadnięty 2 razy. Te napady są tu na porządku dziennym i lepiej mieć przygotowane jakieś pieniądze i je dać, niż zostać postrzelonym.
*
PŻM przysłał kapitana (Mitan?), który był na statku dosłownie 1 godz. przed wyjściem w morze – więc oczywiste jest, że niewiele mogłem mu powiedzieć o statku. Wszelkie dokumenty dot. ładunku podpisałem (żeby mi nie wmawiano, że cośkolwiek zaniedbałem) i zostałem zawieziony do hotelu. Następnie powróciłem do Szczecina i …. dłuuuuugie leczenie.
Kpt. Mitan później wysłał pismo do PŻM, że:
NIE PRZEKAZAŁEM MU ŻADNYCH INFORMACJI O STATKU I ŁADUNKU;
ŻE ZAKUPIŁEM ŻYWNOŚĆ PO ZAWYŻONYCH CENACH;
ŻE ZOSTAWIŁEM DOKUMENTY NA PODŁODZE POMIESZANE ZE STARYMI GAZETAMI!
Z całą odpowiedzialnością muszę tu napisać, że wszystko to było kłamstwem.
Po powrocie do kraju i miesiącu łykania leków ponowna endoskopia wykazała, że wrzody jeszcze się nie zagoiły. Nie chcąc korzystać dalej ze zwolnienia lekarskiego – na dalsze leczenie wziąłem miesiąc urlopu.
DYREKCJA” miała teraz pretekst do ukarania mnie i za karę „zakupu żywności w CHILE!” postawiono mi warunek: albo zamustruję za karę na mały statek „Wieluń” …. albo na żaden.
Pokazałem później to uzasadnienie Dyrektorowi Tramp. Oceanicznego J. Ch. – przecież ja w życiu nie byłem w Chile! – proponował mi odwołanie się, ale machnąłem ręką na tę małostkowość.
Pracę na w/w „Wieluniu” opiszę w następnej notatce.
Autor tekstu i zdjęć: kpt. Władysław Chmielewski