Zanim rozpoczęliśmy nasz rejs, poprzednia załoga opowiedziała nam o miejscu, które odwiedzili za namową znajomych Islandczyków. Ponoć kąpie się tam cały Reykjavik. Naturalny odpowiednik Blue Lagoon, dobrze schowany w górach, gościł naszych klubowych Kolegów przez ponad trzy godziny. Korzystając z okazji, że mamy jeszcze do dyspozycji samochód z wypożyczalni, niezbędny, żeby się tam dostać, postanowiliśmy udać się w to miejsce, w sześcioosobowej grupie chętnych.
Marta zadzwoniła po instrukcje, które na pierwszy rzut oka wydawały się mocno enigmatyczne. Na szczęście po drodze wszystko się rozjaśniało. Mieliśmy wyjechać z Reykjaviku i skręcić w polną drogę, w prawo, pod linię wysokiego napięcia. Dopiero po trzykrotnym zawracaniu i poszukiwaniu tego miejsca, Marta poinformowała nas, że powinniśmy skręcić w prawo jadąc w stronę miasta… Potem było już z górki. Minęliśmy parę rozwidleń, znak „zakaz wjazdu”, kilka górek i dojechaliśmy do czegoś, co w instrukcji było opisane jako syczący domek. Długo się zastanawialiśmy, co kryje się pod tą nazwą, mieliśmy nawet pewne obawy. Okazały się niepotrzebne. Na dość dużym, szutrowym placu stało metalowe igloo. Z komina, sycząc dość głośno, wydobywała się para. W tym miejscu zostawiliśmy samochód i udaliśmy się na prawie godzinną przechadzkę. Marta teraz już bezbłędnie interpretowała instrukcje z kartki. Minęliśmy drogowskaz, okrążyliśmy górę, zeszliśmy w dolinę, przekroczyliśmy strumień, doszliśmy do jego dopływu i byliśmy na miejscu. Dopływ ów miał dla nas duże znaczenie – strumień, w którym mieliśmy się za chwilę zanurzyć, wypływał z gejzeru, woda w nim była więc gorąca. Zupełnie odwrotnie od powietrza, byliśmy więc mocno zmarznięci. Dopływ natomiast, jako jeszcze chyba zimniejszy od powietrza, gwarantował nam, że się nie ugotujemy. Marta, Marek i ja wyskoczyliśmy z ubrań, zastanawiając się, jak wskoczymy w nie z powrotem, gdy nasza kąpiel dobiegnie końca. Sekundowali nam Jagoda, Basia i skipper.
Zanurzenie w wodzie było szokiem – nasze zmarznięte członki ciężko radziły sobie z gorącą wodą, prosząc o cierpliwość do ich oswajania się z nową temperaturą. Udało mi się znaleźć miejsce, gdzie mieszająca się woda po włożeniu nogi powoduje uczucie gorąca z jednej, a zimna z drugiej jej strony. Nie było ono dobre do dalszego zanurzania się. Na szczęście Marta i Marek znaleźli lepsze, nieco niżej, gdzie woda już się wymieszała. Dołączyłem do nich i cieszyliśmy się błogim ciepłem nas otaczającym. Nieco większym kręgiem otaczali nas sekundanci, ich z kolei – przepiękne widoki. Byliśmy w powulkanicznej dolinie, w której nie było widać absolutnie żadnego śladu obecności człowieka na ziemi. Z organizmów żywych były tam, oprócz nas, tylko mchy i niskie trawy, uchodzące tu za drzewa – jak to na Islandii.
Fot. Jacek Guzowski
Do tego skały, miejscami zabarwione przez wodę na żółto i para unosząca się nad strumieniem. Jedno z bardziej niesamowitych miejsc, jakie widziałem w życiu.
Po półgodzinnej kąpieli zrobiło nam się żal Basi, Jagody i skippera. Wyszliśmy z wody. O dziwo, nie skończyło się to przeraźliwym krzykiem i powrotem do niej. Przez ten krótki czas zdążyliśmy już na tyle się rozgrzać, że kilkuminutowe wycieranie się i ubieranie nie było dla nas problemem. Potem czekał nas spacer z powrotem, do samochodu. Tam czekała na nas herbata i kanapki. Mała rzecz, a tak cieszy, zapewne zwłaszcza tych, co marzli, kiedy my zażywaliśmy kąpieli.
Była to ostatnia wspólna przygoda naszej, bardzo zgranej, załogi. Pozostało nam wysprzątanie jachtu, zrobienie zapasów paliwa, gazu i wody dla następnej załogi i powrót do domu. Większość załogi miała samolot w dniu oddania jachtu. Ania musiała zostać dłużej pod opieką lekarską, wróciła transportem sanitarnym, dwa tygodnie później. Marta i ja mieliśmy samolot dwa dni po przekazaniu Panoramy kolejnej załodze. Pierwszą noc spędziliśmy na naszym jachcie, korzystając z gościny Koleżanek i Kolegów. Gdy oni wypłynęli w poszukiwaniu swojej przygody, wyruszyliśmy na spotkanie z Dominiką i Arturem, w Keflaviku. Pokazali nam oni okolicę i ugościli bardzo hojnie.
Po moim pierwszym rejsie oceanicznym jedno mogę powiedzieć na pewno – wrócę na morze, podobnie jak Igor, choć wisząc na burcie i karmiąc ryby, obaj myśleliśmy co innego. W ciągu trzech tygodni grupa złożona z dziesięciu bardzo różnych, w kilku przypadkach obcych sobie osób zżyła się tak, że ciężko było nam się rozstać. Uprawiałem wcześniej inne sporty, których pasjonaci stanowią jedną rodzinę, jakkolwiek trywialnie to brzmi. Nie miałem jednak okazji spędzić tyle czasu na tak małej powierzchni z tak różnymi ludźmi. Choć przed wyjazdem miałem nutkę niepewności, okazało się, że ci ludzie, ze swoim doświadczeniem i entuzjazmem mogą sprawić, że każda przeszkoda jest do przejścia. Jeśli więc chcesz poznać kawałek świata, innych ludzi, a także siebie, to żagle w górę!
Autor: Adam Lenartowski
________________________________________________________________________________
Rejs, zorganizowany przez Jacht Klub AZS Wrocław, odbył się w lipcu 2009r.
Kapitan: Jacek Guzowski
Jacht: s/y Panorama, PZ1657, typ RIGEL, długość 15,84 m
Podczas 3 tygodni żeglugi przebyto trasę 1422Nm. W tym czasie jacht był w ruchu przez 308 godzin, 199 pod żaglami i 109 na silniku.
Załoga odwiedziła Isafjordur, Scoresbysund, Ittoqqortoomitu, Deichmann Fjord, Turner Sund, Roemer Fjord, Stephensen Fjord, Nansen Fjord, J.A.D.Jensen Fjord, Olafsvik, Akranes, Keflavik
http://www.jkazs.wroc.pl , http://www.jkazs.wroc.pl/info-rejsy/etap3-2009.pdf