Wprowadzenie – Część 2
Uwaga: wszystkie przedstawione postaci i sytuacje są prawdziwe. Wydarzenia miały miejsce na przełomie lipca i sierpnia Roku Pańskiego 2011 podczas wyprawy na Archipelag Svalbardzki, zorganizowanej przez Jacht Klub AZS Wrocław na jachcie Panorama. Zorganizowana została ona pod hasłem „Dalej są smoki”, zapożyczonym od XVII –wiecznych kartografów, którzy taki właśnie napis umieszczali na krańcu map, tam, gdzie nikt już dalej nie popłynął. Ewentualne rozbieżności między sprawozdaniem a rzeczywistością wynikają wyłącznie z niedoskonałości pamięci autora i nie są zamierzone.
Początek relacji z wyprawy w Części 1 – Żeglarska wyprawa na Spitzbergen – Svalbard 2011, Dalej są smoki… Część 1
Kierunek: Południe!
– To co, wracamy? – spytał Jacek zaciągając się cygarem.
Odpowiedziało mu milczenie. Płynąć na południe? Kiedy tu jest tak pięknie, tak cicho, tak przyjemnie? Jeszcze parę zdjęć, jeszcze trzeba podziękować Neptunowi, że pozwolił tak daleko dopłynąć. W ostatnich latach Panorama zabierała swoje załogi jak najdalej na północ, pozwalając im zobaczyć to, co dla znakomitej większości białych ludzi jest tylko mglistym wyobrażeniem lub zdjęciem w internecie. Najczęściej podróżuje się, aby odpocząć na plaży, wygrzać kości lub sączyć drinka pod palmą. Niewielu jest chętnych, aby podjąć trud dotarcia w miejsca mniej dostępne, gdzie sama podróż jest wyzwaniem. Takim miejscem wciąż jest Svalbard. Ledwie sto lat temu był jeszcze nieodkryty, tajemniczy. Teraz jest tu wiele baz naukowych badających arktyczną przyrodę. Coraz więcej jest też turystów. Wszystkie reguły i liczne procedury, których muszą oni przestrzegać, są opisane dokładnie w kolorowych ulotkach o dużym nakładzie. Na lotnisku w Longyearbyen codziennie ląduje tyle samolotów, że wszyscy mieszkańcy miasteczka mogliby je opuścić w ciągu jednego dnia. Prawie w każdym fiordzie można spotkać jakiś jacht lub statek wycieczkowy. Mimo to wciąż jeszcze można zobaczyć przyrodę nieskażoną dotykiem człowieka. Jednak to się zmienia. Dzięki temu, że w zasięgu radia znajdują się inni ludzie, można liczyć na pomoc, kiedy będzie potrzebna. Ale za kilka lat, kiedy wycieczki na Svalbard spowszednieją, ile zostanie z tej dzikości? Czy każdemu będzie się chciało zabrać swoje śmieci, czy powstrzyma się od zabrania „małej pamiątki”, zostawienia swojego podpisu? I dokąd będzie można wtedy się udać, aby pobyć samemu? Pozostaje śledzenie rozwoju turystyki kosmicznej.
Gdy już ruszyli, dziób Panoramy wskazywał cały świat. Płynęła nie tylko w stronę Rzymu, ale w stronę każdego miejsca na ziemi. Wreszcie można było zacząć się rozglądać za celem na przyszły sezon. W swej dwudziestopięcioletniej historii Panorama opłynęła już cały świat i nie tylko. Przez kilka sezonów przywiązanie do tego jachtu i przyjaciół z klubu brało górę nad cichą, nieśmiałą chęcią żeglowania w strojach kąpielowych i zmagania się z brakiem lodówki na jachcie.
Po pewnym czasie po lewej burcie pokazał się ląd. Po jeszcze pewniejszym czasie po prawej burcie również pokazał się ląd. Był to mijany już wcześniej Prins Karls Forland. Pełniący wachtę Wojtek, Basia i Adam umilali sobie czas zgadywaniem, co widzą na horyzoncie. Było to coś pomarańczowego, coś czarnego i coś brązowego. Wynurzający się co chwilę z zejściówki Jacek zachowywał pokerową twarz. W miarę upływu czasu i postępów w regulowaniu lornetki coś pomarańczowego okazało się być znakiem nawigacyjnym. Później czarne coś odkryło przed żeglarzami swą tajemnicę – to była budka policyjna. Gdy byli już zupełnie blisko, sterta brązowego czegoś nagle zerwała się i pobiegła do wody.
– Morsy! – krzyknęła Basia, zawsze czujna i zawsze sokolooka.
– Rzeczywiście! – udał zaskoczenie Jacek. Podzielił się spostrzeżeniem ze śpiącą częścią załogi i sięgnął po aparat, który dziwnym zbiegiem okoliczności był na najkrótsze podczas całego rejsu wyciągnięcie ręki. Kilka morsów chętnie pozowało do zdjęć, ale większość niewzruszenie pozostawało stertą brązowego czegoś. Podobnie rzecz się miała wśród załogi. Banda tłuściochów ze śmiesznymi ząbkami nie jest powodem, żeby zrywać się ze snu, pomyślały obie strony.
Hornsund
Kto myśli, że przystąpienie Polski do Unii Europejskiej było początkiem wyspiarskiej ekspansji biało-czerwonych, jest w błędzie. Od roku 1978 w Hornsundzie na południu Svalbardu działa Polska Stacja Polarna należąca do PAN. Zajmuje się głównie przyjmowaniem turystów, w przerwach prowadząc badania naukowe. Jest też schronieniem dla norweskich policjantów, którym nudzi się w niedawno postawionym tuż obok bazy posterunku.
Gdy kotwica Panoramy dotknęła dna, załoga zrzuciła ponton na wodę. Ponieważ warunki były dość ciężkie, kapitan postanowił zostać na jachcie. Prawdopodobnie po to, żeby nie stać się ofiarą drwin, tak jak reszta załogi, której polecił ubrać pomarańczowe kombinezony. Pierwszych pięciu wsiadło do pontonu i jęło wiosłować, mając twarze wykrzywione od gumowych kapturów.
Po dotarciu na brzeg i upewnieniu się przez radio, że za przybrzeżnym wałem nie ma niedźwiedzia, żeglarze poszli do stacji.
Miejscowa załoga przyjęła ich bardzo serdecznie ciastem i herbatą. Oprowadzili po bazie i okolicy. Żeglarze zobaczyli między innymi krzyż okraszony tabliczkami wspominającymi tych, którym udało się, bądź nie, przeżyć różne arktyczne przygody oraz znajdującą się obok chatkę Wilczekodden będącą prawnie chronionym zabytkiem, a także posterunek norweskiej policji, w którym zamiast dwóch tygodni, funkcjonariusze wytrzymywali najwyżej dwa dni. Podczas wizyty odbyła się też wymiana pamiątek i wpis do księgi pamiątkowej, wykonany, z dokładnością do jednego dnia, pięć lat po poprzedniej wizycie Panoramy w tym miejscu.
Po nocy spędzonej głębiej w Hornsundzie żeglarze ponownie odwiedzili Polską Stację Polarną. Przekazali jej mieszkańcom upragnione gąbki do mycia naczyń, których nie przywiózł przypływający co pół roku statek z zaopatrzeniem. Jacek ponownie wpisał się do księgi gości, wszak robił to już pół dekady temu, a później zapolował na renifery swoim Nikonem. Reszta załogi zajęła się głaskaniem psów. Każdy z trzech pieszczochów liczył ruchy rąk na puszystej sierści, sygnalizując głośnym wyciem zazdrość wobec swoich kompanów cieszących się większym powodzeniem.
Marta zaś chciała poznać swoją imienniczkę. Przed wyprawą wśród załogi rozniosła się plotka, że jedna z dwóch amfibii służących na stacji nosi to właśnie imię. Rzeczywistość okazała się mniej spektakularna. Mianowicie imieniem patronki sprzątaczek nazwany został emerytowany traktor, niedawno zastąpiony nowym.
Ciężko było rozstać się z Hornsundem. Nie tylko z powodu gościnności jego rezydentów. Neptun spłatał nie lada figla męskiej części załogi. Powrót pontonem na jacht odbywał się w dwóch turach. W pierwszej dziewczęta zostały odwiezione przez Adama, któremu nie sprawiło to żadnej trudności. Na lądzie zostało trzech chłopa i Agnieszka. Powrót do nich nie był już taki prosty. Ponton co chwilę tracił stabilność, miotany wzmagającym się wiatrem. Ale to był dopiero początek przygody. Gdy wszyscy wsiedli na pokład, ledwo udało im się odepchnąć tender od brzegu. Dodatkową trudność sprawiały oparte o dno bryły lodu, wymagające precyzji w manewrowaniu. Ale jak tu mówić o precyzji, kiedy wiosłują dwie różnej budowy osoby? Wojtkowi i Adamowi pomagał Jacek, synchronizując ich pracę i dokładając własną siłę. Rozpoczęła się walka o każdy metr wysokości względem wiatru, a każde zawahanie w wiosłowaniu powodowało utratę ciężko wypracowanego dystansu. Przypominało to scenę z filmu Kon-Tiki, w której część załogi tratwy po sfilmowaniu jej z odległości, miała problem, aby dogonić jednostkę. W obu sytuacjach ratunkiem okazała się lina rzucona z pokładu przez kompanów. Po złapaniu koła znajdującego się na końcu cumy Agnieszka i Olek przyciągnęli trzy truchła wioślarzy do burty jachtu. Dopiero przepyszne ciasto Basi pozwoliło im wrócić do siebie i przygotować jacht do żeglugi przy sile wiatru 7B.
Wracamy
Na mocy traktatu Spitzbergeńskiego z 1920 roku nadzór nad archipelagiem sprawuje Norwegia, ale prawa do prowadzenia badań i wydobywania złóż mają wszyscy sygnatariusze. Jednak surowe warunki i rozwój technologii powodują, że wykopywanie węgla zgrabiałymi od zimna rękami nie jest przedsięwzięciem kuszącym którekolwiek z państw świata. Nie dotyczy to Rosjan. W wybudowanym przez nich Barentsburgu praca wre w najlepsze. Osada powstała z typowym dla tego narodu rozmachem. Od nabrzeży przez infrastrukturę kopalni, pomnik Lenina, po górujący nad miasteczkiem napis „Pokój światu”, przy którym hollywoodzki odpowiednik wydaje się wątły jak obecny stan finansów wuja Sama, wszystko manifestowało kak balszoja jest Rossija.
Mieszkańcom miało tu niczego nie brakować. Nie brakowało zwłaszcza tym równiejszym, o czym świadczy pozostawiona do podziwiania przez turystów jednostka, której bliżej do samolotu, niż do łodzi. Jej lotniczy silnik na pewno nie był zasilany miejscowym węglem, a hektolitrami przywiezionej z oddali benzyny. Jest tu cerkiew, skansen, hotel, szpital i centralny plac. Nic więcej nie trzeba. Ci, którym trzeba jeszcze zaopatrzenia w żywność, wynieśli się stąd, a także z bliźniaczego i położonego na drugim końcu Isfjordu Piramiden, u schyłku Związku Radzieckiego, kiedy statek, który przypłynął po węgiel przywiózł w zamian tylko powietrze, które akurat na Spitzbergenie jest najwyższej jakości. Lokalesi wsiedli więc na pokład i jak niepyszni wrócili do ojczyzny. Powody takiego obrotu rzeczy, jak to zwykle w tym kraju, nie są znane. Mówi się, że węgiel był sprzedawany nie tylko na prawo, ale też na lewo, w co łatwo uwierzyć, ale istnieje też teoria, że zajęci pieriestrojką „ci na górze” zapomnieli o mieszkających na Svalbardzie paru tysiącach towarzyszy. Miasto sprawia wrażenie opuszczonego i zapomnianego, zwłaszcza przez centralę, ale kopalnia wciąż działa, a na ulicach można spotkać ludzi, takich jak Jurij. Ten Ukrainiec porzucił na dwa lata rodzinny Kowel by wyżywić rodzinę, względnie zdobyć sławę w Longyearbyen, gdzie portrety górników zdobią ściany baru. Jurij wykonał rundę honorową na cześć wrocławskich żeglarzy swoją ciężarówką. Ucieszył się, że widzi Polaków, acz przyznał, że taka okazja trafia mu się w miarę regularnie.
Nieubłaganie nadszedł moment, kiedy Bolek ze swoją załogą dokonali abordażu na Panoramę. Dwutygodniowa podróż w czasie, niesamowitej przestrzeni i wgłąb siebie dobiegła końca. Powrót do rzeczywistości ułatwił Dawid, okazując sławną polską gościnność, zapraszając żeglarzy na pizzę w swoim mieszkaniu w Longyearbyen. Ledwie miesiąc wcześniej spakował swój dobytek w Oslo i wraz z nim wsiadł na Panoramę, aby wysiąść tutaj, czyli tam, czyli na końcu świata.
Panorama stoi na kobyłkach w Trzebieży, sztormiaki wiszą w szafach, a zdjęcia w internetowych galeriach. Natomiast w powietrzu wisi jedno ważne pytanie. Zajebiaszczo.
– Jacku, co będziemy robić w tym sezonie?
– Dokładnie to, co robimy w każdym. Opływać świat.
Tekst: Adam Lenartowski
Zdjęcia: Adam Lenartowski
Foto-Relacja z rejsu “Svalbard 2011, Dalej są smoki” – Zdjęcia poniżej – Wojciech Pasieczny:
Foto-Relacja z rejsu “Svalbard 2011, Dalej są smoki” – Zdjęcia poniżej – Jacek Guzowski: