8. NAPAD PIRATÓW NA STATEK W NIGERII
cz. 1/2
„Kopalnia Szombierki” – 1980/81 r. DWT = 16 728 t. L= 159 m.
Onego czasu byłem zaokrętowany jako starszy marynarz, a co się działo – pokrótce Wam opowiem:
O tym statku wspominałem w poprzednim punkcie. Po 2 krótkich rejsach do Francji po pszenicę dla Polski, trzeci rejs był dość długi. Gdy po wyładunku mieliśmy w balaście wypływać ze Szczecina do Rostocku w NRD po ładunek szwedzkiego cementu, w grudniowy dzień, wiał bardzo silny wiatr. Pilot radził zaczekać, aż wiatr osłabnie, gdyż mógł nas na trasie Szczecin – Świnoujście zepchnąć na mieliznę na wąskim torze wodnym. Zresztą z doświadczenia poprzednich rejsów sam dobrze wiedziałem „jak ten statek steruje” pod balastem i co może się wydarzyć.
Wtedy zaczęły się tzw. naciski, aby wbrew zdrowemu rozsądkowi płynąć, bo statek pilny, ładunek już czeka. Oczywiście jak będzie awaria to na odpowiedzialność kapitana. Główny Nawigator PŻM, Z.K. przekonywał mnie, że przyjedzie na statek sam szef pilotów w Szczecinie – tak jakby obecny na statku starszy pilot był przygłupem.
W końcu wiatr trochę ucichł, odcumowaliśmy i popłynęliśmy do Rostocku. Tu załadowaliśmy szwedzki cement w workach, pięknie zapakowany w folie, na plankach. Chociaż dopiero co byliśmy w kraju, no i dwa poprzednie rejsy były krótkie, żony i dzieci marynarzy z tego statku „musiały” przyjechać PŻM-owskim autokarem do Rostoku na statek, „do ukochanych mężów i ojców”. Były z tym dość duże kłopoty.
W czasie wypływania z Rostocku (żony odjechały do Szczecina) w nocy, znów cholerny sztormowy wiatr z NW. Byłem pełen podziwu dla pilota, który nas wyprowadzał z portu. Właściwie to tylko do główek falochronu, dalej wąskim, obojowanym torem musiałem płynąć sam. Ale i tak wielka fala tak podrzucała pilotówką przy burcie w czasie jego schodzenia ze statku, że obawiałem się, aby nie został zgnieciony.
Po wyjściu na redę ok. godz. 23.00, znów całodobowa żegluga w sztormie przez Great Belt, Kattegat, Skagerrak, bez pilota. Znałem ten akwen na pamięć po rocznym pływaniu na „Wieczorku” ze Szczecina do duńskich portów.
Popłynęliśmy do Nigerii, do portu Port Harcourt.
Tam najpierw kilka dni staliśmy na redzie Bonny, na kotwicy.
30 grudnia wpłynęliśmy na rzekę Bonny, gdzie w pewnym miejscu zawsze stało kilka statków na kotwicy i były wyładowywane na barki.
Następnego dnia, w sylwestra, 31 grudnia 1980 r., gdy po północy załoga szła spać – balu nie było, nagle dzwonki alarmowe, krzyk, bieganina…
NAPADLI NA NAS PIRACI !!!!!!!!!
W tamtych okolicach piratów było i jest dużo. Po nocach napadali na statki, rabowali, nawet zabijali załogę. Na jednym statku kapitan nie chciał powiedzieć, gdzie ma pieniądze. Najpierw obcięli mu mały palec, potem ucho… i powiedział. Na innym statku zastrzelili I-oficera, gdyż bronił żonę, gdy oni chcieli się z nią zabawić.
Piraci są nadal w wielu rejonach: w Afryce wschodniej i zachodniej, w Brazylii, na Malajach, na wyspach Filipin i Indonezji, na Karaibach. Mają bardzo szybkie łodzie, są uzbrojeni, w nocy podpływają do statku, zazwyczaj już wiedzą na jakim statku mogą się obłowić (od agentów, z którymi potem dzielą się zdobyczą). Zarzucają linę z hakiem na statek, wdrapują się na pokład, mają karabiny i nim załoga się spostrzeże, już nie ma nic do gadania. Zabierają co chcą i uciekają. Albo uprowadzają statek i żądają milionowych okupów.
Teraz wybiegliśmy wszyscy na pokład, powynosiliśmy skrzynki z butelkami wody mineralnej, petardy, rakietnicę i, gdy do nas podpływali, rzucaliśmy petardy w pobliże ich łodzi, a w nich butelkami.
Wołałem przez radio policję – lecz z innych statków, już dłużej tam stojących, powiedzieli mi, że nie ma sensu wołać, bo i tak nikt nie przyjedzie. Gdyby złodzieje dostali się na pokład, należy schować się w nadbudówce, pozamykać drzwi i niech rabują ładunek. Łatwo powiedzieć, trudno wykonać. W nadbudówce jest dużo drzwi, zawsze któreś można wyłamać. Mieliśmy dużo szczęścia, bo w końcu piraci dali nam spokój. Czuwaliśmy jednak do rana.
W dzień przyjechało na statek około 80 robotników murzyńskich, którzy zamieszkali na statku. Pracowali, spali na pokładzie, gotowali sobie jedzenie – ryż i malutkie rybki. Wodę otrzymywali ze statku. Spokojni ludzie, choć co kilka dni należało statek, dla zachowania higieny, spłukiwać wodą zza burty.
W czasie wyładunku było trochę radości, gdy z PŻM, z Eksploatacji Trampingu Europejskiego (dyrektor Edward W.) przyjechała pracownica (szkoda, że zapomniałem jej nazwisko). Weszła do ładowni i zaczęła Murzynów uczyć jak mają wyładowywać cement! Czego to pracownicy eksploatacji głupiego nie wymyślą. Kilka lat później była „cenionym pracownikiem” w spółce w Atenach; grunt to być aktywnym.
W czasie postoju na kotwicy i wyładunku woda statkowa była puszczana do użytku tylko 2-3 razy na dobę, i to na krótko, bo skąd ją brać? Zamiast 12 ton/dobę (normalne zużycie) zużywaliśmy 2 t/d, a w/w eksploatatorka napisała do dyrektora, że nie oszczędzałem wody i po rejsie byłem wzywany przez niego na dywanik, żeby się z tego tłumaczyć. Oczekiwała zapewne, że na statku będę jej nadskakiwał ale się przeliczyła. Ot kretynka, bo inaczej nie mogę jej określić a i dyrektorowi brakowało rozsądku, gdyż wystarczyło sprawdzić zapisy w dzienniku okrętowym i sprawa byłaby od razu jasna.
Po zakończeniu wyładunku zostało w ładowniach ze 200 ton cementu z porozrywanych worków. Nie chciało im się go workować i wyładować. Po wypłynięciu w morze załoga musiała wyrzucić ten cement za burtę, aby przygotować statek do przyjęcia następnego ładunku. Roboty dużo, ale dźwigi statkowe ułatwiały pracę.
Autor tekstu i zdjęć: kpt. Władysław Chmielewski