Statek, to niby taka jakaś martwa rzecz, a jednak ten stary, znękany przez nieokiełznane morza i oceany frachtowiec miał właśnie to coś, czego wiele innych, piękniejszych, nowocześniejszych, ale i bardziej na świecie znanych nie posiadało. Ten statek miał po prostu duszę. Mając świadomość powyższego, rozstając się z Nim, nie mogłem, ot tak sobie, żywot Jego pozostawić jak wiele historii innych statków na wieki zapomniany.
Od końca lat 50- tych, przez ponad dwie dekady XX wieku jeszcze wiernie służył polskiemu rybołówstwu dalekomorskiemu a ówczesne załogi pracujące na tym parowcu pieszczotliwie „Dziadkiem” go zwały.
Pływając pod polską banderą już wtedy, jak żaden inny z wielu setek, nie był on obojętny, ani ówczesnym polskim masmediom, ani polskiej opinii publicznej.
Ale od jego początku zacznijmy. Od „narodzin.” Zbudowany w 1929 r. w niemieckiej Bremie, w stoczni Bremer Vulkan AG na zamówienie francuskiego armatora i na jego życzenie s/s Wisconsin nazwan został.

urodziny „Dziadka” – s/s Wisconsin na pochylni.
Od 1951 roku pod polską banderą, pływał w barwach Polskich Linii Oceanicznych jako s/s Fryderyk Chopin. Nadano mu też polski radiowy sygnał wywoławczy SPCT.

Oryginalna tabliczka z Radiostacji z radiowym sygnałem wywoławczym kolejno; s/s Fryderyk Chopin, s/s Kaszuby, s/s Kapitan Konstanty Maciejewicz aż do chwili zezłomowania.

Jeszcze jako Fryderyk Chopin ze starą oryginalną (ale prawda, że śliczną) nadbudówką, ale już jako statek baza rybacka z trawlerem rybackim przy burcie. Od dziobu po rufę wyraźnie widoczne rzędy nitów łączących burty tego pięknego parowca
W 1954 roku, ten już wtedy stary statek, nie spełniał jednak oczekiwań i wymagań na rynku frachtowym i w wyniku odgórnych dyrektyw z Warszawy, PLO przekazały go Państwowemu Przedsiębiorstwu Połowów Dalekomorskich „Dalmor” w Gdyni. W 1957 roku, po utworzeniu Przedsiębiorstwa Połowów Dalekomorskich „Gryf” w Szczecinie, nasz „Dziadek” tamże podniósł armatorską flagę.

s/s Kaszuby w Bostonie/USA – nowa, pozbawiona już jednak swej dziewiczej finezji, przednia nadbudówka z mostkiem kapitańskim a przed nią słynny maszt, obecnie na placu przed Klubem 13 Muz w Szczecinie a niegdyś z „tańczącą” na tle nieba reją. Poniżej rei flaga USA a jeszcze niżej Biało – Czerwona.
Potem od 1960 roku „Dziadek” nasz już, na dalekich łowiskach harował u kolejnego nowoutworzonego armatora dla polskiego rybołówstwa dalekomorskiego, zwącego się Dalekomorskie Bazy Rybackie w Szczecinie. W tym okresie, podczas kolejnego remontu stoczniowego, po gwałtownym, burzliwym i słynnym na całą Polskę proteście Towarzystwa im. Fryderyka Chopina, już wtedy leciwego parowca przechrzczono na s/s Kaszuby.
W 1973 roku statek ten wycofano z eksploatacji i po stoczniowej adaptacji jako hulk szkolny zacumował przy Wałach Chrobrego w Szczecinie. Stał się kuźnią marynarskich kadr, popularnie zwany Liceum Morskim w Szczecinie. Po raz kolejny zmieniono mu też nazwę, tym razem na s/s Kapitan Konstanty Maciejewicz. Swój barwny żywot pod Biało-Czerwoną banderą jako „staruszek” całkowicie niezdolny do pełnienia jakiejkolwiek służby ukończył dopiero w roku 1982 roku i odholowany został do Szwecji na stocznię złomową. Stara wysłużona główna maszyna parowa poczciwego” Dziadka” ponoć do Szwedzkiego Muzeum Morskiego trafiła. Dzięki zapobiegliwości niektórych naszych rodzimych miłośników morza, miasto Szczecin – jako ostatni macierzysty port „Dziadka” również nieco tych pamiątek po nim zatrzymało.
Niby tyle krzyku o nic. Przecież sławniejsze pod polską banderą pływały statki, ale doprawdy
s/s Kaszuby równych sobie nie mieli i nie mają i chyba mieć nie będą. Z ogromnej, bo wiele setek statków liczącej, polskiej floty handlowej , Polskich Linii Oceanicznych, Polskiej Żeglugi Morskiej, Polskiej Żeglugi Bałtyckiej oraz polskiej dalekomorskiej floty rybackiej w tym Dalekomorskich Baz Rybackich i Przedsiębiorstw Połowów Dalekomorskich i Usług Rybackich :Dalmor” „Gryf” i „Odra”, Państwowego Przedsiębiorstwa Usług Rybołówstwa Morskiego ”Transocean” aż w końcu całej flotylli kutrów rybackich na Bałtyku, chyba jak żaden inny statek, z racji owej nadbudówki i owego masztu z portowym miastem Szczecin został nierozerwalnie powiązany.
Jak to często w życiu bywa a szczególnie w portowym mieście, losy szczecinianina Bolka, że słynnym „dziadkiem” s/s Kaszuby również na wiele lat go połączyły. Radiotelefonista serwisu radiowego Bolek na Kaszubach już po prostu był i basta.
Toteż nie dziwota, że ilekroć Bolek, były Radiotelefonista serwisu radiowego w nieistniejących dzisiaj Dalekomorskich Bazach Rybackich w Szczecinie,

a później Radiooficer na statkach bazach rybackich Przedsiębiorstwa Przemysłowo Usługowego Rybołówstwa Morskiego „TRANSOCEAN” odwiedzał Centrum Szczecina, wjeżdżając doń z dzielnicy Dąbie, tylekroć, na ulicy Przestrzennej, witała go przepiękna a jakże finezyjna a jakże zgrabniutka ale stara i oryginalna nadbudówka odspawana ze starego parowca s/s Fryderyk Chopin. Nieco zmodyfikowana, bo po przebudowie dostosowana do pełnienia zupełnie innych zadań.

Stała tam już jednak nieruchoma, gdyż uwięziona była w betonowym jarzmie. Zupełnie tak samo ujarzmiona niczym polskie dalekomorskie rybołówstwo w betonowym jarzmie urzędackich przepisów.
Ilekroć też Bolek wjeżdżał samochodem Trasą Zamkową w kierunku centrum miasta, tylekroć tuż za Zamkiem Książąt Pomorskich prawie naprzeciwko Klubu 13-stu Muz, witał go maszt jego kochanego statku bazy rybackiej s/s Kaszuby.




Autor na rufie bazy rybackiej m/s Pomorze a w tle nasz kochany „DZIADEK” s/s Kaszuby. Pobiera na pełnym morzu wodę wyprodukowaną przez parowniki nowoczesnej jednostki do kotłów wytwarzających parę dla maszyny parowej starej bazy rybackiej.
Tenże sam, teraz zamarły i także unieruchomiony w betonowym jarzmie maszt z ową niezapomnianą reją. Z tą samą reją, która wydawałoby się, że jeszcze jakby wczoraj, podczas nieokiełzanej kakofonii ryku fal i wycia wiatrów atlantyckich sztormów, przy potężnych rozkołysach statku, niczym pod batutą niewidzialnego dyrygenta nieogarniętej bezmiarem oceanu orkiestry, niepowtarzalne, bliżej nieokreślone, figury geometryczne na tle nieba malowała. Przy spokojniejszym natomiast Atlantyku reja ta, między gwiazdami błądząc li tylko symbol jakby łuku kreśliła. Chciałby Bolek, jak przed laty, na tym pięknym frachtowcu znowu na dalekie łowiska Atlantyku a może i Pacyfiku płynąć, znowu godzinami wśród konstelacji gwiazd, ten nieustanny niby godowy taniec owego masztu z reją na niebie podziwiać, znowu przepiękne chopinowskie polonezy, mazurki, etiudy i suity fortepianowe wygrywane w statkowej świetlicy przez lekarza okrętowego Jerzego Romanowskiego usłyszeć.

s/s Kaszuby/SPCT. Od prawej z brodą w okularach w koszuli w paski Juras, pośrodku Bolek w głębi Czesław pielęgniarz. Personalia tego Czesława upływ czasu z pamięci mej mi wywabił.
Niestety! „Dziadka” już dawno nie ma. Jurasa lekarza okrętowego, także już dawno nie ma. No i Bolka niestety też już niema. Nie ma też naszego polskiego dalekomorskiego rybołówstwa, które przy ogólnoświatowym poklasku, nasze rodzime polskie rządy pozwoliły zniszczyć.
I jako podzwonne na grobowcu polskiego rybołówstwa dalekomorskiego, nieustannie cisną się do uszu słowa pieśni wojów Bolesława Krzywoustego przez Galla Anonima uwiecznione;
„Naszym przodkom wystarczały ryby słone i cuchnące –
My po świeże przychodzimy, w OCEANIE pluskające!
Ojcom naszym wystarczało, jeśli grodów dobywali –
A nas burza nie odstrasza, ni szum groźnej morskiej fali;
Nasi ojce na jelenie urządzali polowanie –
A my skarby i potwory łowim, skryte w OCEANIE!”
Jak prorocze są słowa tej pieśni!? Chciałoby się dopowiedzieć, że historia kołem się toczy. Że nie tylko naszym przodkom wystarczały, ale i obecne pokolenia Polaków absolutnie nie doceniają przez los danym korzyściom płynących z dostępu do morza, z portów, z gospodarki morskiej, lecz zadawalają się właśnie owymi rybami słonymi i cuchnącymi. Nasi przodkowie nie wspominali nic o morzu, do którego przecież dotarli, lecz o OCEANIE śpiewają, na którym wiele wieków później biało czerwona przez ponad pół wieku łopotała aż w końcu i łopotać przestała! Nic dodać nic ująć! Łzy same cisną się do oczu!
* * *
Nie chce stary marynarz pogodzić się z tym, że wszystko, co niegdyś „żywym” statkiem było, dziś już tylko monumentem jest.
A jednak niekiedy i dzisiaj pierś mu duma rozpiera, gdyż stary marynarz uzmysłowi sobie, że chciał nie chciał, każdy młodzian przekraczając granicę Centrum Szczecina, o tamtą historię otrzeć się musi. O historię, której z pewnością z racji swego młodego wieku i nie tak zupełnie dawnych przemian, jakie w bohaterskim Szczecinie zaszły, nie miał możliwości przeżyć. A ta historia z pewnością warta jest opowiedzenia.
* * *
9 sierpnia 1971 roku innemu Radiotelefoniście serwisu radiowego statku bazy, Jankowi, doręczony został do domu nieuznający sprzeciwu telegram o treści;
„ZGŁOSIĆ SIĘ NA S/S KASZUBY W DNIU 12.08 BR GODZINA ÓSMA NABRZEŻE MAK ZAŁOGOWY+”
Adresatem tego telegramu byłem ja! Na nabrzeżu MAK w Szczecinie z biciem serca i białym marynarskim worem na plecach, wdrapałem się więc po trapie na pokład tego starego frachtowca. To już kolejny raz takie stresujące przeżycie. Zawsze, gdy marynarz mustruje na nieznany statek z nieznaną załogą, serce wali jak kowalski młot. To nie jest tak, jak na statku handlowym, który co kilka dni zawija do portu i na którym ewentualnie można na własne życzenia przerwać rejs i poprosić o powrót do domu – nawet na własny koszt. Tu na dalekomorskich trawlerach i na statkach dalekomorskich bazach rybackich pozostaje się w morzu bez zawijania do portów i bez możliwości powrotu do domu, co najmniej 180 a bywa, że i ponad 300 dni. Portem wyjścia w morzu i powrotu z rejsu niejednokrotnie jest tylko Szczecin. W trój osobowej obsadzie serwisu radiowego na s/s Kaszuby obsługującego statki na łowisku, objąłem obowiązki Radiotelefonisty. Serwis radiowy na statkach bazach w swoich obowiązkach miał za zadanie codzienne zbieranie i sumowanie wyników połowowych poszczególnych trawlerów, przekazywanie ostrzeżeń nawigacyjnych, ostrzeżeń sztormowych, prognoz pogody oraz opracowywanie potrzeb statków pracujących na łowisku na beczki, kartony, paliwo, wodę oraz prowiant.
Tymczasem po zakończeniu załadunku na nabrzeżu MAK w Szczecinie, s/s Kaszuby popłynęły do Świnoujścia po pozostałą część specyficznego ładunku. Był to sprzęt połowowy, czyli części siatek i całe siatki rybackie, deski trałowe, różnego rodzaju pływaki zwane bobinami, liny trałowe, cumy, beczki puste i z solą, kartony do pakowania mrożonej ryby i oczywiście duże ilości prowiantu dla całej floty rybackiej 3 polskich armatorów liczącej tam na Georges Bank ponad 100 polskich rybackich trawlerów począwszy od zwykłych solarni po nowoczesne przetwórnie zamrażalnie.
Nadszedł wreszcie dzień 17 sierpnia 1971 roku. W Świnoujściu trwała pełnia sezonu wczasowego. Przy nabrzeżu naprzeciwko Kapitanatu Portu dziobem do wyjścia, zupełnie jak kaczka na sadzawce, cumował potężny stary parowiec. Szare burty, z doskonale widocznymi nitami wyglądem swym do złudzenia przypominały okręt wojenny.
Dwie pokaźne nadbudówki białego koloru. Ta dziobowa z przestrzennym mostkiem kapitańskim.
Ta tylna, nie wiedzieć, dlaczego jakąś dziwną, niezrozumiałą i chyba egzotyczną nazwą „trakoterią” przez załogę ochrzczona z ciągnącymi się wzdłuż burt pokładami spacerowymi kojarzyła się z dawnymi transatlantyckimi statkami pasażerskimi. Z olbrzymiego komina pomieszane z czarnym dymem spalanego mazutu, ulatywały kłęby białej pary. Nieomylny był to znak, że statek żyje. Wzdłuż lewej burty wychylone na keję były długie, żółtego koloru bomy dźwigów pokładowych. Z bomów aż do ziemi zwisały liny obciążone czarnymi kulami z hakami. Na kei, tuż przy burcie statku stały wyładowane różnymi towarami ciężarowe samochody i traktory z przyczepami załadowanymi drewnianymi beczkami oraz sprzętem połowowym. Kręciło się też mrowie ludzi i z oddali trudno było poznać, kto jest kto, ale z pewnością w tym mrowiu ludzi byli tam również gnani ciekawością wczasowicze jak i profesjonalni dokerzy.
Rodziny marynarzy pewnikiem siedziały w marynarskich kabinach i czekały aż marynarze skończą pracę, by choć jeszcze parę godzin przed odcumowaniem nacieszyć się odpływającymi w morze. Statek nie był jeszcze tak do końca załadowany, gdyż znak wolnej burty widoczny był dosyć wysoko nad keją. Świadczył o tym także prawie pionowo zwisający trap łączący stary parowiec z pięknym nowoczesnym spacerowym nabrzeżem Świnoujścia.
W miarę wchłaniania w swe przepastne ładownie ładunku powoli zwiększał swe zanurzenie a trap zaczął zmniejszać kąt z keją z prostego nieomalże na coraz bardziej ostry. Warczały i turkotały parowe windy ładunkowe sukcesywnie zapełniając przepastne ładownie.
Wreszcie trzeciego dnia postoju w Świnoujściu na statku zapanowała niesamowita cisza. Czarna tablica przy trapie statku zawierała zdawkową informację
Wyjście w morze dnia 21/8 godzina 2300 –
POŻEGNANIE
Mnie nie żegnał nikt. Byłem wtedy chyba już nieco podstarzałym kawalerem. Całe popołudnie, nie mogąc sobie znaleźć miejsca, snułem się jak ten przysłowiowy, no wiecie, po pokładach starego parowca. Nie chciałem samotnie przeżywać tego wyjścia w rejs, ale i też nie chciałem narzucać się swą obecnością tym, którzy te ostatnie chwile na lądzie przeżywali tu na statku razem z rodzinami. Statkowa radiostacja w porcie jeszcze nieczynna była, niemniej wielokrotnie wysprzątana a urządzenia radiowe wprost lśniły i fachowo zakonserwowane były! Zbliżała się godzina wyjścia statku w morze. Wyszedłem na pokład. Z nostalgią oglądałem zaludnione portowe nabrzeże przy Kapitanacie Portu w Świnoujściu
Wieczorem jeszcze tłumy wczasowiczów przechadzały się po nabrzeżu Władysława IV.
Wielu z nich widząc na rufie nazwę portu macierzystego Szczecin chciało wejść na statek, by mieć choć przez chwilę styczność z prawdziwą polską gospodarką morską. Marynarze trapowi mieli sporo kłopotów z ciekawskimi, którzy koniecznie chcieli zwiedzać statek. Wczasowicze zaś z nieskrywaną zazdrością patrzyli na wchodzących i wychodzących ze statku wraz z rodzinami marynarzy. Nie mieli zielonego pojęcia, co każdy z marynarzy i ich rodzin w tej chwili przeżywał. Przed północą na kei tłum przerzedził się i pozostali tu tylko najcierpliwsi wczasowicze i marynarskie rodziny, które przed odprawą WOP i celników musiały opuścić statek. Odprawa WOP i celników przedłużała się. Trap już jest podniesiony. Od kei dzieli go odległość około metra. To celowo, aby nikt nieupoważniony nie mógł od tej pory wejść ani też nie opuścić statku. Ilość „duszyczek” płynących w rejs musiała zgadzać się co do joty. Do prawej burty s/s Kaszuby od strony kanału przycumowały portowe holowniki.
Na statku nikt nie spał. Samotnicy, tacy jak ja, których rodziny nie żegnały snuli się po pokładach nie mogąc sobie znaleźć miejsca. Na rufie natomiast stała spora grupka marynarzy, którzy dosyć głośno rozmawiali ze stojącymi na kei rodzinami. Pomimo późnej pory i ciemnej nocy na nabrzeżu Władysława IV w Świnoujściu stały małe dzieci, żony, matki i ojcowie marynarzy. Smutne twarze. Jakieś ostatnie instrukcje dla żon, dzieci i tylko im zrozumiałe gesty. Żona stewarda Wacka, wyjęła z siatki butelkę oranżady. Rozlała płyn do kieliszków częstując dwie jeszcze stojące tam marynarskie żony.
Na wysoką rufę parowca, tam z kei dotarły do mnie strzępy słów;
– Wasze zdrowie… Za wasz szczęśliwy powrót…!
W pewnym momencie zauważyłem jakieś niezrozumiałe dla mnie gesty stojących na kei kobiet. Steward Wacek był chyba nieco ode mnie bystrzejszy, bo nagle zniknął a po chwili z bardzo zadowoloną miną opuścił na dół na keję ostatni element łączności statku z lądem, czyli rzutkę do podawania cum. Po chwili butelka z oranżadą przymocowana do rzutki powędrowała do góry i wylądowała na pokładzie s/s Kaszuby. Na burcie nie wiedzieć skąd, ale już czekały poustawiane kieliszki.
– Janek, proszę napij się z nami! Ciebie nikt nie żegna i na pewno jest ci bardzo przykro! – zagadał do mnie Steward Wacek.
Cholerka, jak on to wyczuł.
– No to zdrówko! O Cholerka! Ależ to pali w gardle! Jestem wam ogromnie wdzięczny! Dzięki serdeczne! – rzekłem i z czułością pomyślałem – Ta załoga nagle stała mi się bardzo bliska, jakaś taka swojska. Już nie czułem niepewności.
Znowu jakieś gesty kobiet z kei i z pokładu statku i Wacek podbiegł do podniesionego trapu. Zszedł na najniższy stopień. Przykucnął. Jeszcze rzekł coś żonie. Marynarze trapowi zaczęli do niego krzyczeć i w tym momencie trap powoli zaczął unosić się do góry. Wacek jeszcze zdążył ucałować żonę w usta i unoszący się trap rozdzielił ich na dobre. Następny pocałunek, jak dobrze pójdzie za pół roku. Za 180 dni. Wąski dotychczas pas wody dzielący statek od kei zaczął powoli powiększać się. Trzy długie, basowe i bardzo donośne pożegnalne sygnały syreny okrętowej wieściły pozostałym ma kei rodzinom i wczasowiczom oraz miastu Świnoujście, że nasz „Dziadek’ s/s Kaszuby wyruszył w kolejny daleki rejs. Na nabrzeżu jeszcze dobrze widać było sylwetki żegnających swych marynarzy rodzin. Machali rękami, potem by jeszcze być widzialnymi, białymi chusteczkami aż sylwetki te zaczęły maleć, by wreszcie rozpłynąć się w mroku sierpniowej świnoujskiej nocy. Gdyby nie rozdzierające nocna ciszę dzwonki telegrafu maszynowego i głośne komendy wydawane przez rozgłośnie manewrową z kapitańskiego mostku to nikt by nawet nie zauważył, że prawie 200 marynarskich duszyczek właśnie w tej chwili żegna rodzinny kraj na długie, bardzo długie miesiące. s/s Kaszuby niczym nocny duszek nieomalże bezszelestnie opuścił nabrzeże Władysława IV przy Kapitanacie Portu w Świnoujściu, oddając się w objęcia wszechwładnego Neptuna.
A Neptun, chyba „Dziadka” tak jak jego załoga, bardzo kochał, bo przelot przez Bałtyk, duńskie cieśniny, Morze Północne i Atlantyk w sierpniowej aurze tamtego roku był nieomalże wyśnioną podróżą dla każdego żeglarza.
Przelot północną loksodromą przez przeważnie w tym czasie okrutny i bezwzględny Atlantyk, owego sierpnia 1971 roku, należał również do wymarzonych. I tu aż powtórzyć się muszę, że Neptun jakby jednak kochał „Dziadka”. Pogoda była przepiękna a stary parowiec rozwinął pełną prędkość i nieomalże bezszelestnie połykał niespełna dwie i pół setki mil morskich na dobę.
Z kapitańskiego mostku codziennie w chwilach wolnych od wacht obserwowałem „taniec” owego masztu z tą charakterystyczna reją.

Autor w radiostacji serwisowej s/s Kaszuby/SPCT
A rejs trwał. Codziennie też, po godzinie 17-stej, po zakończeniu każdego marynarskiego pracowitego dnia, że statkowej świetlicy „Dziadka” po słonych wodach Atlantyku ścieliły się „duszu szczypatielnoje” koncerty. Chopinowskie suity, mazury i polonezy na starym zniszczonym zębem czasu fortepianie wykonywane były przez lekarza statkowego Jurka Romanowskiego. Jakże on pięknie grał! Wtedy niczym bumerang powracała do nas sławetna wypowiedź Pana Premiera II RP Ignacego Jana Paderewskiego herbu Jelita w setną rocznicę urodzin Chopina, cyt.:
„Zabraniano nam Słowackiego, Krasińskiego, Mickiewicza. Nie zabroniono nam Chopina. A jednak w Chopinie tkwi wszystko, czego nam wzbraniano: barwne kontusze, pasy złotem lite, posępne czamarki, krakowskie rogatywki, szlacheckich brzęk szabel, naszych kos chłopskich połyski, jęk piersi zranionej, bunt spętanego ducha, krzyże cmentarne, przydrożne wiejskie kościółki, modlitwy serc stroskanych, niewoli ból, wolności żal, tyranów przekleństwo i zwycięstwa radosna pieśń […]
Juras albo też Doktorek jak natychmiast na statku go nazywano, na lądzie chirurgiem był.
Mieszkał wtedy w Smukle pod Bydgoszczą. Pochodził z rodziny z tradycjami lekarskimi.
W tej rodzinie, jedynie jego wuj Bolesław Romanowski, z tradycją lekarską zerwał i życie swe morzu poświęcił. Kapitan Bolesław Romanowski podczas II Wojny Światowej na Morzu Śródziemnym jako dowódca słynnego okrętu podwodnego ORP Dzik porządnie faszystowskim Niemcom i Włochom „zalazł za skórę”.
Juras, choćby namiastkę tego, co jego wuj Bolesław wieczorami opowiadał, przeżyć chciał. Chciał na własnej skórze popróbować tego, co to jest owe „niedźwiedzie mięso”, o którym jego wuj podczas nielicznych rodzinnych spotkań rozprawiał i dlatego między innymi Juras na s/s Kaszuby zamustrował.
Chciał także, jak nam podczas wspólnych długich wieczorów opowiadał, psychicznej „odskoczni” po dramacie, jaki przeżył tracąc u progu swej lekarskiej kariery najserdeczniejszą koleżankę. Chciał jakiś czas bez stresów pożyć, jakie wrażliwym chirurgom towarzyszą. Chciał, tu na morzu choć na chwilę uciążliwego towarzystwa okrutnej śmierci się pozbyć.
Chciał pożyć wreszcie wśród ludzi morza, którym śmierć faktycznie nieomal codziennie do oczu zagląda, lecz jej wyegzekwowanie nie zawsze od tak zwanych sił wyższych, lecz często od nich samych zależy. Zależy od ludzi, którzy codziennie przemierzając przepiękne, wręcz bajkowe a niekiedy wstrętne i okrutne wody mórz i oceanów, walczą o przetrwanie, wykorzystując nabytą przez lata praktyki wiedzę i doświadczenie o aurze, o technice i o nieokiełzanej przez człowieka naturze. Juras pomimo młodego wieku musiał o życiu wiedzieć dużo. Przekonywał nas, że życie trzeba brać takim, jakim ono jest i żyć pełnią życia.
Prawie 30 dni płynęliśmy na łowiska Georges Bank. Wraz z nami płynął ten maszt z ową reją przez cały przelot różne interesujące i niepowtarzalne figury pomiędzy gwiazdami nieboskłonu kreślący. Gwiazdami bezbłędnie wskazującymi drogę ku ogromnej polskiej flotylli rybaków dalekomorskich żywe srebro na Georges Bank poławiających. Flotylli, która z niecierpliwością oczekiwała całego zaopatrzenia niezbędnego do wykonywania pracy w tym najcięższym zawodzie świata.
Dzisiaj maszt ów stoi betonem ujarzmiony naprzeciw Klubu 13 Muz w Szczecinie jakby porzucony, jakby zaniedbany, jakby niechciany, tak jak przez obecnie rządzących porzucona, zaniedbana i niechciana jest cała nasza polska gospodarka morska.
* * *
