27 wiosenek w owym 1973 roku za sobą już miałem. Zanim jednak przywołany tu ów bardzo ważny dla mnie rok 1973 nastał, to lat cztery morskiego żywota już za sobą miałem i to w wolnym stanie.
A jakże to morze w mym życiu zaistniało? Co się stało? Bo prawdę mówiąc od najmłodszych lat elektronika i motocykle łepetynę mą zaprzątały.
Pasją motoryzacyjną o rok starszy braciszek mnie zaraził, który od bardzo wczesnych lat życia swego, mechaniką a głównie motocyklami się interesował.
Samochód w latach tamtych rzadkością był a dla przeciętnego zjadacza chleba, nieomalże nieosiągalnym luksusem był, stąd wiedzę o samochodach jedynie z pism fachowych można było zaczerpnąć.
Z elektroniką natomiast, na co dzień w szkole miałem do czynienia, ponieważ elektroniczną sprawność radiowęzła szkolnego zabezpieczałem. Elektroniką zajmowałem się także jako akustyk w szkolnym zespole rockowym „Chochoły” Chłopaki z tego zespołu własnoręcznie wyrzynali z desek gitary, przetworniki ręcznie na rdzenie nawijali a ja przebudowywałem magnetofony szpulowe TONETTE oraz adaptery Bambino na wzmacniacze do tych elektrycznych gitar.
Brat mój, w tym czasie fachowymi książkami o motocyklach się obłożył, to tak przy okazji i ja wiedzy tej nieco liznąłem.
Do Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie braciszek na kółko motoryzacyjne, a jakże uczęszczał, to i własnoręcznie skuterek, na kółkach od roweru dziecinnego z silnikiem rowerowym marki GNOM napędzany, skonstruował.
A gdy konstrukcja ta zarejestrowana i bez przeszkód do ruchu drogowego dopuszczona została, to na tymże skuterku obaj po całej Warszawie szaleliśmy.
No a że skuterek wielce awaryjny był, to dużo czasu naprawom poświęcaliśmy, niezbędnej przy tym praktyki nabywając.
Nieomal bez przerwy szprychy w tych małych kółkach wymienialiśmy, bo przecież nie na takie obciążenia były one wyliczone. Resory przednie i tylne, z ciętych w paski dętek rowerowych skonstruowane, także pękały i ciągłej wymiany wymagały! A o awaryjności tego maleńkiego silniczka historię można było napisać. Aby GNOM „zaskoczył” skuterek należało rozpędzić z podwieszonym silniczkiem a następnie w odpowiedniej chwili wskoczyć na rozpędzony skuterek opuścić silniczek na oponkę kółka i taka właśnie nieco egzotyczna czynność prawdziwy rozrusznik zastępowała.
Tak czy inaczej i jak by nie patrzał, to ta jazda po ulicach stolicy, przedsmakiem pierwszej prawdziwej wolności dla nas była. No może nie aż tak wielka ta wolność była, ale jednak była. I o czym tu deliberować skoro małe podwórko na warszawskich Sielcach na olbrzymie według naszego mniemania połacie miasta stołecznego Warszawa zamieniliśmy.
Muszę przyznać, że jednak dzielna to była maszyna, gdyż na trasie z Warszawy do Ciechanowa się sprawdziła a w późniejszym czasie, pociągiem z Warszawy do Poznania przewieziona, nawet do babci naszej pod Sulechów dwóch rosłych byczków dowiozła.
To ci dopiero była frajda, bo o sensacji wzbudzanej wśród mieszkańców mijanych po drodze miejscowości a także o ilości awaryjnych przestojów po powrocie do domu było co opowiadać.
W następstwie nabytych już doświadczeń, naprawialiśmy polskie motocykle marki WFM, SHL i WSK, skutery marki OSA, że o motorowerach marki Ryś, Komar, Pegaz czy Żak nie wspomnę, bo przecież za komuny innych tu w Polsce prawie nie było.
No a dziewczęta? No cóż ! Dziewczęta? Może ciekawością jakąś ja je darzyłem, czasem może i nawet nań zerkałem, lecz bardziej chyba tylko koleżanki w nich widząc. Braciszek natomiast za dziewczynami wcale nie się oglądał, tylko zaraz po maturze, słuchaczem Państwowej Szkoły Rybołówstwa Morskiego w Gdyni został.
W pięknym marynarskim mundurze, gdy tylko w Warszawie się pojawiał, podziw wzbudzał, a i mnie przy jego boku duma rozpierała.
Każda jego wizyta w rodzinnym domu rozpoczynała się i kończyła, no a jakże, morskimi opowieściami. Nasłuchałem się, oj ci ja się nasłuchałem. Nasłuchałem się więc o grozie mórz i oceanów, że aż strach się bać było. Nasłuchałem się ci ja o rybakach na dalekomorskich łowiskach na pokładach trawlerów harujących, śledzie do beczek solą zasypujący.
I o tym niebie nad trawlerami, bogactwem zimnych kolorów mórz i oceanów przesiąkniętym i o tych oceanach oraz morzach odbiciem ciepłych kolorów tegoż nieboskłonu odwzajemnionych.
O wspaniałych wschodach i zachodach słońca, gorącymi promieniami czubki fal morskich muskające.
No i o tych jakże tajemniczych i jakże przepastnych głębinach morskich, różnorakie srebro żywe i inne żywe skarby skrywające, a że o tych dalekich, nieznanych, pięknych i egzotycznych portach, to już całkiem nie wspomnę.
Nasłuchałem się ci ja o wolności, przez groźne wody mórz i oceanów dyscyplinowanej a przez srogiego Neptuna, bezwzględnej pokory wobec morza i życia nań, marynarzy uczącym.
O niewyobrażalnej sile żywiołu morskiego, czyli o najzwyklejszej wodzie a tak mocarnej, że przez szalone i nieokiełzane wichry rozwścieczona, solidne stalowe okrętowe konstrukcje niezdatnymi do użytku uczynić potrafi a niekiedy nawet powodując utratę ich dzielności morskiej zmienia je we wraki.
Nasłuchałem się o maszynach parowych, o agregatach
prądotwórczych, o wirówkach i tych paliwowych i tych olejowych.
O szprechrurach złocistych, o telegrafach maszynowych z mostkiem kapitańskim łączące.
A mnie tam morza?… A mnie tam oceany?… A jakież tam morza? A jakież tam oceany? W czasie tu opisywanym, nie jakieś tam morza i oceany w mej głowie były.
Lecz ukryć się nie da, że to właśnie od naporu tych morskich opowieści, wytrzymać się nie dało i nagle jak kania dżdżu, wolności tej, morskim rygorem nasyconej zapragnąłem.
No bo kto za młodu, w tamtych czasach za komuny żyjący w kraju tym uwięziony, tej wtedy nieosiągalnej wolności by nie pragnął? Mówiąc wprost, przez te morskie opowieści braciszka, brutalnie przez owe morza i oceany uwiedzionym zostałem.
Postanowiłem, że mężczyzną nie zostanę, dopóki tego wszystkiego co od braciszka usłyszałem, na własnej skórze nie doświadczę. Przyrzekłem zatem sobie, że teraz, tam na tych już mocno wytęsknionych morzach i ocenach zabraknąć mnie nie może. Marzenie swe postanowiłem bezwzględnie, jak to się mówi „po trupach” zrealizować.
Po maturze do Państwowej Szkoły Morskiej w Gdyni na egzaminy wstępne, doń się udałem i niestety na lekarskich badaniach odpadłem. Okrutna diagnoza – głuchy na jedno ucho.
Oczywiście natychmiastowe powołanie do wojska otrzymałem no i tam swą życiową szansę dostrzegłem.
Srogie badania lekarskie w Państwowej Szkole Morskiej nauczyły mnie jak przy odrobinie odwagi można oszukać lekarzy i udawać zdrowego, na oboje uszu słyszącego. No i się udało!
Służba wojskowa i szkoła podoficerska w Mrągowie, alfabetu Morse’a mnie nauczyła a także posiadaną już wiedzę z elektroniki, trzeba przyznać że solidnie doszlifowała.
Następnie uznałem, że skoro wszystko co było mi potrzebne do osiągnięcia morskiego celu w wojsku uzyskałem to czas najwyższy wykorzystać swą ułomność i służbę wojskową do roku niespełna skrócić.
I tak z kategorią „D” z tego niby ludowego lecz z pewnością nie polskiego wojska zwolnionym zostałem.
Zaraz po opuszczeniu szeregów, tego niby ludowego, niby polskiego wojska, na potrzeby dalszej kariery, teraz znów skutecznie całkiem zdrowego udając radiooperatora, podjąłem pracę na radiostacji brzegowej Szczecin-Radio, która zapewniała łączność z polską flotą handlową a także z polską dalekomorską flotą rybacką ale i ze statkami obcych bander także i stamtąd dopiero udało mi się dostać się na wymarzone pływanie.
Ze wszystkich armatorów do których podania pisałem, jedynie Dalekomorskie Bazy Rybackie z siedzibą w Szczecinie w swych załogach pływających w charakterze radiotelefonisty serwisu radiowego widzieć mnie zechciały.
Do Książeczki Żeglarskiej a także w musteroli czyli na liście załogi, zwanej też listą zaciągu załogi, na stanowisko marynarza przemysłowego na statku bazie m/s Pomorze wpisany zostałem. Otrzymałem więc z DBR-ów skierowanie na badania lekarskie do Przychodni Portowej w Szczecinie z wypisanym stanowiskiem marynarza przemysłowego.
Dlaczego o tym wspominam? Otóż badanie słuchu marynarza, w przeciwieństwie do badania słuchu radiooficera, wtedy odbywało się bez przyrządu audiografem zwanego. Zakrywałem więc własną ręką to słyszące ucho tak „mocno” i tak „dokładnie”, iż badający przekonany był pewien iż nic a nic na nie słyszę a ja dzięki temu „patentowi” doskonale słyszałem wszystko co do mnie badający mnie lekarz mówił.
Po pozytywnych badaniach laryngologicznych z wpisanego stanowiska mar czyli marynarz przy odpowiedniej kaligrafii bardzo łatwo przerabiałem wpis na radiotelefonista a potem radiooficer i w wyniku tego potrzebne dla stanowiska radiooficera Świadectwo Zdrowia bez zastrzeżeń otrzymywałem.
Książeczka Żeglarska, to już była zwykła formalność i droga na szerokie morza i oceany stała otworem. Duma rozpierała mą pierś.
Pamiętać przy tym trzeba, że w tamtych czasach, owego niby najszczęśliwszego systemu politycznego świata, wolność w Polsce taka była, że opuszczenie jej granic, przez zwykłego zjadacza chleba, bez specjalnego zezwolenia tamtej władzy absolutnie niemożliwym była.
No i wreszcie!
Jest sierpień! Jest i port! Jest Gdynia! Port rybacki PPDiUR „DALMOR” i zacumowany przy dalmorowskiej kei, statek baza rybacka m/s Pomorze. Kolos! Potężny statek! Pierwszy wymarzony i wyśniony rejs. Morze Bałtyckie, Cieśniny Duńskie, Morze Północne przez Orkneje cieśniną Pentland Firth i wreszcie nieogarnięte wzrokiem połacie Oceanu Atlantyckiego. George’s Bank. Łowisko wieńczące koniec mej dziewiczej podróży na drugi brzeg tej „sadzawki” jak stare matrosy przezwali Atlantyk. Łowisko jakby dobrze mi znane, bo przecież wszystkie wiadomości z tego rejonu podczas mej pracy na Szczecin-Radio przez me ręce a właściwie przez me jedyne zdrowe ucho przechodziły.
Pierwsze w mym marynarskim żywocie, na pełnym morzu po sztormtrapie zejście do szalupy ratunkowej. Pierwsza na otwartym oceanie podróż szalupą pomiędzy bliźniaczymi statkami bazami rybackimi m/s Pomorze i m/s Gryf Pomorski na którym właściwie zostałem zamustrowany. Poczułem, że wreszcie żyję. Poczułem, że wreszcie życiowo się spełniłem.
A po powrocie do kraju i krótkim odpoczynku ponownie ale już nie na m/s Gryfa Pomorskiego lecz na na m/s Pomorze zamustrowałem.
Wreszcie kolejna zmiana i na ukochanym „dziadku” s/s Kaszuby wylądowałem.
A co potem było? Potem? Potem, już chyba ten odpowiedni czas przyszedł. Były więc już pierwsze dziewczyny. Długie pobyty w morzu bez obecności i widoku płci odmiennej i króciutkie pobyty na lądzie, w psychice mej swoje już zrobiły.
Ale spokojnie. Krótkie postoje w polskim porcie i krótkie przyjaźnie. Przyglądanie się! A czas leciał. A zegar cykał. Cykał jak w owym starym z wahadłem zegarze. Ta? Nie ta!…. Ta? Nie ta!….. Ta? Nie ta!…..
Było nawet ta! Właśnie ta! I tylko ta! Lecz życie pokazało że nie ta!
Aż w owym mym 27 roku żywota mego strzała Amora w osamotnione i stęsknione miłości marynarskie serce wreszcie trafiła i właśnie wtedy to w mym życiu się wydarzyło.
A było to po owym rejsie na „czajniku” czyli rybackim parowym trawlerze burtowym s/t Szprotawa zwanym.
Wyjątkowo ciężki był.
I to ten rejs me życie całkowicie „przemeblował”.
Podczas wspomnianego rejsu na s/t Szprotawa, pogody o jakich tylko w brata opowieściach słyszałem wreszcie i mnie dopadły. Były więc sztormklapy wyrwane i blachy burtowe wściekłą wodą niczym tlenowym palnikiem powycinane. Były więc wreszcie i te zapachy z kubryku i z maszynowni i na mostku błyszczące szprechrury, połyskujące telegrafy maszynowe.
Wreszcie też mogłem być pełnej gęby marynarzem, bo jaki to rybak czy marynarz, który portów zagranicznych nie zaliczył? Więc i zagraniczne porty już były. Wyjście ze Szczecina przez Kanał Kiloński i Morze Północne do Plymouth. Tam zaopatrzenie w mazut i wodę i skok do kanadyjskiego Halifaksu przez „sadzawkę” przez starych zejmanów zwaną.
Harówka na dalekich północnoatlantyckich łowiskach u wschodnich wybrzeży USA, George’s Bank zwanych, pół roku trwała.
Jak już wspomniałem, powróciłem wreszcie do Szczecina, na owym „czajniku” s/t Szprotawa zwanym. Trawlerem tym, jak na nieszczęście dla mnie ale i dla załogi, dowodził notoryczny ochlapus, pijak i awanturnik niespotykany, lecz bezkarny z racji przynależności do tej jedynej wtedy i niby tej słusznej opcji politycznej. Potwornie psychicznie ciężkim ten rejs był.
Ale wreszcie końca dobiegł.
Zacumowaliśmy przy nabrzeżu MAK w Szczecinie i tak to się zaczęło.
Od centrum miasta i siedziby armatora przy Nabrzeżu Bułgarskim dzieliło ładnych parę kilometrów.
Rutynowa odprawa WOP oraz celników uwolniła mnie wreszcie od wielomiesięcznego więzienia na statku i w pierwszym odruchu wolności z pękiem czerwonych róż kupionym w przydrożnej kwiaciarni pognałem do mojej dziewczyny. Do Basi!
No właśnie! Do Basi!
A Basię poznałem w Szczecinie, po powrocie z poprzedniego długiego rejsu na statku bazie rybackiej s/s Kaszuby.
No nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby……
No właśnie! Jak do tego doszło, to pokrótce opowiem.
Właściwie to od Bolka się zaczęło.
Lecz najpierw był styczeń roku 1970 no i było m/s Pomorze. Było łowisko George’s Bank aż końca marca 1971 roku.
Po tragicznym w Polsce grudniu 1970 roku, z łowiska Georges Bank do Polski z tegoż m/s Pomorze dopiero w marcu 1971 dalmorowska s/t Rozoga mnie do Polski zabrała, czyli rejs mój na łowiskach George’s Bank ponad 14 miesięcy trwał, a dokładniej 60 tygodni i 6 dni. 10 233 godzin. 613 980 minut.
Jakby na pocieszenie powtarzałem sobie fraszkę Władysława Syrokomli
– „Dla rozłączonych …”
Bodajby wiecznie pleśniał matematyk stary
Co wymierzył godziny i stworzył zegary
Weźcież pod mądry cyrkiel, uniżenie proszę
Boleść serca ludzkiego i jego rozkosze
Kędy męża z daleka wygląda małżonka
Kędy więzień pod ziemią łańcuchami brzęka
Kędy boleje chory z mizernym obliczem
Kędy kochanek z lubą rozmawia o niczem
Kędy dzieci swawolą – czas jednakowo płynie ?
Fałsz mędrcze !
Ach, godzina nierówna godzinie!…….
Po tym zwariowanym rejsie na m/s Pomorze i po długim na lądzie odpoczynku, zamustrowałem na s/s Kaszuby i tu właśnie Bolka i moje drogi na parowcu s/s Kaszuby, na naszym kochanym „Dziadku” się zeszły. Ze Szczecina i Świnoujścia na „Dziadku” popłynęliśmy na łowiska George’s Bank by naszą dalekomorską flotę rybacką zaopatrzyć w żywność, i wszelkie sprzęty i materiały potrzebne do połowu ryb a odebrać beczki pełne solonego śledzia.
W radiostacji serwisowej obsługującej łączność pomiędzy jednostkami łowczymi wszystkich naszych polskich trzech przedsiębiorstw połowów dalekomorskich „Dalmoru”, „Odry” i „Gryfu” troje nas było. Radiostacja ta pracowała tylko na łowisku i to przez cała dobę. Pełniliśmy więc wachty po 8 godzin każdy. Byłem więc ja, był Bolek i ten trzeci Marian.
Traf chciał, że to właśnie z Bolkiem wspólną luksusową kabinę w pasażerskiej niegdyś części statku zajmowaliśmy.
Mój, jak to się na statkach zwykło mawiać, szlafkumpel z kabiny a i zmiennik wachtowy Bolek z radiostacji s/s Kaszuby, był o dekadę lat starszym ode mnie marynarzem. Był to twardy zejman. No ale nie zawsze tak bywało. Bardzo często uśmiechnięty był a i słuszną brodą tak jak i ja zarośnięty. Natomiast jak każdy człowiek miał i on owo drugie nieco inne oblicze. Po zakończonej wachcie okazywał się być marynarzem bardzo wrażliwym. Jakby dla urozmaicenia marynarskiej nudy i podtrzymania rozmów w czasie od wacht wolnym nie tylko o kucharzach i o statkowym menu rozprawialiśmy, bo tematów wspólnych dyskusji w czasie wolnym od wacht nam nie brakowało. Bywało że Bolek często z rozrzewnieniem o jakichś tam kotach całkowicie nieznanych mi opowiadał. Z początku jednak, tymże jego kotom nie poświęcałem specjalnej uwagi. A co mi tam jakieś koty?
Rozumiałem już wtedy doskonale, że na statku, prócz ciężkiej harówki, to w wolnym od pracy czasie to jednak takie specyficzne środowisko plotkarskie funkcjonuje.
Widziałem też, jak wielu gadatliwym załogantom nierozważnie zdradzającym innym intymność swego domowego ogniska z powodu docinek tych statkowych plotkarzy, kresu rejsu ciężko doczekać było.
Przeto doświadczonym marynarzom, tajemnice rodzinnego życia często skomplikowanego i trudnego do zrozumienia dla nie wtajemniczonych, nie po drodze było ze zwierzaniem się komukolwiek i z zasady tematem tabu były.
Przekonany byłem również, że te Bolasa koty, te niby prawdziwe mruczki, i to takim jakby zastępczym tematem były. No tak po prawdzie, aby było o czym w wolnych chwilach rozprawiać a dyplomatycznie drażliwe tematy omijać. Dla urozmaicenia jednostajności, zwykło się niekiedy na statku mawiać, że każdy ma tam gdzieś swego kota i dyskretnie go maskuje. Wszystko zależało od długości rejsu i długości braku kontaktu z ludźmi spoza statku, że o braku kobiet nie wspomnę. Ale im dłużej Bolek o kotach opowiadał, tym więcej ludzkich a w tym właśnie kobiecych cech u nich odkrywałem. Z czasem nabrałem pewności, iż Bolek doskonale kamufluje kogoś tam, przed plotkarską i wielce wścibską bracią marynarską. Minęło sporo czasu i musiałem zjeść ową przysłowiową beczkę soli, by zrozumieć wreszcie, że owe słynne koty to nic innego jak jego ukochana rodzinka.
A były to, jak się później okazało, dwie śliczne córeczki, Ewsko i Gosia no i żona Krysia. Może i do końca bym się nie domyślił, gdyby nie taka drobnostka. Otóż podczas tych Bolkowych opowieści oczy twardego zejmana często jakby się szkliły, jakby wilgotniały. A może tylko mi się wydawało ?
Tak czy inaczej rejs ten na naszym ukochanym „Dziadku” kończył się wreszcie i szczęśliwie przypłynęliśmy do Szczecina.
Po zakończonej odprawie granicznej WOP (Wojsk Ochrony Pogranicza w PRL-u) oraz po zakończeniu odprawy celnej statku i załogi nie bardzo wiedziałem co ze sobą zrobić, bo nie mogłem jeszcze nigdzie poza granice Szczecina wyruszać. Musiałem rozliczyć się z tego rejsu a potem uzyskać w kadrach morskich tak zwane „dni wolne” za przepracowane w morzu niedziele i święta oraz wykorzystać przysługujący mi urlop.
– I co dzisiaj po południu będziesz robił? – spytał Bolek
– Nie wiem. Wrócę chyba na statek, bo tak prawdę mówiąc nie mam gdzie iść. W kabinie ciepło a do mojego pustego pokoiku na Kotwicznej nie chce mi się dzisiaj iść. Zimno tam, smutno tam i jak to się zwykło mawiać ni komu mordę obić – zażartowałem.
– A ja idę do mojej Krysi. Jak nie masz co robić, to może poszedłbyś ze mną? – niespodziewanie zaproponował – Ona pracuje w zakładzie fryzjerskim w hotelu Piast. Spójrz do lustra! Jesteśmy zarośnięte jak te przysłowiowe borsuki. Mamy wolne popołudnie więc jest okazja by ostrzyc się.
Oferta Bolasa przypadła mi do gustu więc bardzo łatwo się na nią się zgodziłem.
– Wiesz Bolas. Masz rację. Jeśli zapraszasz mnie to wykorzystam to i doprowadzę się trochę do ludzi.
Po drodze Bolek zaciągnął mnie do jakiejś kwiaciarni. Zakupił pęk czerwonych róż.
– By było sympatycznie, to może i ty kup parę kwiatków. Pracują tam same panie. Chociaż po jednym dla każdej. Panie są mężatkami więc we wręczeniu wszystkim bez wyjątku paniom kwiatka, nie będzie miało żadnych podtekstów.
– Dobra Bolas, zrobię jak radzisz !
Po dokonaniu stosownych zakupów weszliśmy do zakładu fryzjerskiego w którym pracowała żona Bolasa, Krysia.
Bolek przywitał się z małżonką i przedstawił mnie paniom w zakładzie. Witając się z paniami przedstawiałem się każdej z imienia wręczając jednocześnie kwiatek.
Jeden kwiatek pozostał bez odbiorcy.
– Bolasie, jakżeś obliczył panie? Jednego kwiatka nie mam komu wręczyć! Chyba sobie wręczę – szeptem zażartowałem.
– Dobrze liczyłem. Może ta jedna dziś zachorowała.
– Krysiu a gdzie jest Basia? Chora?
– Nie, jest w pracy. Poszła na zaplecze. Zaraz przyjdzie.-
– Krysiu. Korzystając z okazji chcielibyśmy się trochę doprowadzić do ludzkiego wyglądu. W tym rejsie na statku nie mieliśmy fryzjera przeto żeśmy zarośli niczym te przysłowiowe mopsy.
– No to zajmujcie fotele panowie. Akurat klientów nie ma, to raz dwa doprowadzimy was do ludzkiego wyglądu. Faktycznie. Wyglądacie nie za ciekawie – zadecydowała szefowa zakładu – Basia! Przyjdź no tutaj, bo mamy bardzo zarośniętego klienta do ostrzyżenia – zawołała jednocześnie.
Szefowa musiała kilkakrotnie wywoływać Basię, gdyż ta nie pokazywała się. Wreszcie wyszła. Gdzieś z ciemnych czeluści zaplecza zakładu wyszła młoda śliczna dziewczyna. Gdy ją ujrzałem to poczułem się zupełnie tak jakby grom z jasnego nieba mnie poraził.
Basia musiała chyba dyskretnie obserwować salę zakładu bo gdy wyszła to cała jakby w pąsach była. No i wtedy, to jej właśnie ostatniego kwiatka wręczyłem.
A zabiegów przy nas było co nie miara! Było więc mycie głów. Warczenie maszynek do strzyżenia włosów, szczekot fryzjerskich nożyczek aż w końcu jakby w zakładzie fryzjerskim zajaśniało. Taki blask czystości od dwóch mocno zaniedbanych marynarzy się ukazał. Widać też było, że mistrzynie były ze swej pracy zadowolone. My też!
No i tak to właśnie się zaczęło. Taki był początek naszej znajomości
Były listy, aż wreszcie ów styczniowy powrót na trawlerze burtowym s/t Szprotawa.
Nie była więc to dla niej niespodzianka. Wiedziała. Wiedziała i czekała. Wiedziała pomimo że zadzwonić z morza do niej nie mogłem. Nie mogłem z bardzo błahego powodu, bo nie miała przecież w domu najzwyklejszego w świecie telefonu. Ba! A któż to w tamtym czasie miał w domu taki rarytas jakim był telefon? Telegram przez radiooficera ze statku alfabetem Mors’a nadawany do radiostacji brzegowej Szczecin-Radio bądź Gdynia – Radio a niekiedy i Witowo-Radio był. Stamtąd teleksem na Pocztę Polską wędrował. Tamże na stosownym blankiecie treść drukowano a często odręcznie pisano aż wreszcie listonosz pod wskazany na telegramie adres odbiorcy go doręczał. Telegram był więc w tej sytuacji jedynym środkiem komunikacji. Telegram, którego treść jeszcze przed doręczeniem adresatowi, wielu znana była! Bardzo wielu! Nawet tym nieupoważnionym lecz bardzo, i to bardzo ciekawym jego treści. A komu, to kto zna realia tamtych czasów, przecież doskonale wie. Taki właśnie telegram moją ręką na kluczu telegraficznym do formowania literek alfabetem Mors’a wystukany Basia otrzymała, więc wiedziała.
Tak czy inaczej radość nie do opisania.
Następnego dnia pobytu na lądzie do Wydziału Głównego Mechanika Floty mego macierzystego Przedsiębiorstwa Połowów Dalekomorskich i Usług Rybackich „Gryf” przekazałem wykaz niezbędnych remontów do przywrócenia sprawności i gotowości statku do kolejnego rejsu. W wydziale zaopatrzenia złożyłem wykaz materiałów elektronicznych oraz medycznych potrzebnych na kolejny rejs i po pracy znów pognałem do swej już teraz mocno ukochanej.
Pierwsze zauroczenie po długim rozstaniu jakby minęło. I właśnie wtedy znienacka zaskoczony zostałem takim stwierdzeniem;
– Wiesz, z nami jest tak jak w tej piosence „znamy się tylko z widzenia” – przywitała mnie Basia – my tylko z listów się znamy. Ja w domu swoim telefonu nie mam. Nie możesz więc do mnie zadzwonić. Wypływasz w wielomiesięczny rejs. A teraz nagle mówisz że mnie kochasz! Ja myślę, że aby darzyć kogoś uczuciem to trzeba jednak choć troszeczkę ze sobą przebywać. Trzeba poznać kulturę człowieka, zwyczaje i obyczaje i szereg innych cech charakteru A my tylko listy, listy i listy ewentualnie raz na kilka miesięcy niewinny buziaczek i nic poza tym. Nawet nie wiem czy ty naprawdę jesteś na tym statku i co ty tam robisz? – bardzo trzeźwo oceniła naszą znajomość.
– Mówiłem Ci przecież, że radiooficerem jestem.
– No dobrze. A ty myślisz że ja to wiem kto to jest ten jakiś tam radiooficer i co na statku robi?
– A czy to takie ważne co ja robię na statku?
– Dla mnie ważne. Bo chciałabym więcej poznać Ciebie i Twoje zajęcia oraz zainteresowania.
– No dobrze. To posłuchaj! Odpowiadam za łączność radiową z lądem. Z armatorem, i tamże z zaopatrzeniem i wyposażeniem statku. Alfabetem Mors’a przekazuję armatorowi telegramy z wynikami połowowymi, w tym z pozycją statku, warunkami pogodowymi i wszelkimi zdarzeniami zaistniałymi podczas rejsu na statku. Odpowiadam przede wszystkim za rozgłoszenie o ile występuje niebezpieczna sytuacja na moim statku lub z moim statkiem, a także na innych statkach płynących w naszym pobliżu, no i oczywiście sprawuję opiekę nad całą elektroniką na statku a także leczę chorych i udzielam pierwszej pomocy rannym, a gdy kapitan zarządzi to stoję z nożem przy takiej rynnie ruczą zwanej i odgardlam i patroszę śledzie.
– Nie wierzysz mi?
– Wierzę, Wierzę! Ale wiesz jak to jest. Młoda dziewczyna i
marynarz! W każdym zagranicznym porcie dziewczyna.
W każdym porcie żona!
– No wiesz! Takie rzeczy? To jest krzywdzące posądzenie. A kiedyż to miałem popełnić takie bezeceństwa? Do tej pory pływałem na statkach bazach rybackich. Portów zagranicznych nie widzieliśmy. Wypływaliśmy ze Szczecina bądź Gdyni i bez zawijania do zagranicznych portów po prawie pół rocznym pobycie na amerykańskich łowiskach powracaliśmy do Szczecina albo Gdyni. To niby którym to porcie zagranicznym miałbym mieć dziewczynę czy też żonę? Dopiero teraz na „Szprotawie” przepływaliśmy przez Kanał Kiloński, angielski Plymouth i kanadyjski Halifax. Bardzo chciałbym pokazać Ci moje miejsce pracy ale wątpię czy mi się uda wyrobić tobie przepustkę zezwalającą na wejście do portu. Ale spróbujmy.
Podjechaliśmy na Nabrzeże Bułgarskie do biura przepustek PPDiUR Gryf” w Szczecinie. Tłumaczenia na nic się zdały. Przepustki nie wydali. A ja musiałem zgłosić się do pracy na statku. Zanim załatwiłem sobie skierowanie na urlop i za przepracowane w morzu niedziele i święta tak zwane pozaurlopowe „dni wolne” musiałem przecież codziennie na statku normalnie pracować. Tymczasem żadne tłumaczenie do urzędasów nie docierały. Popróbowaliśmy jeszcze gdzie indziej załatwić przepustkę i pojechaliśmy z Basią na Nabrzeże Mak. Oczywiście na bramie została zatrzymana. O głośno wypowiadanych przez strażników portowych sugestiach co do reputacji mojej dziewczyny przez grzeczność nie wspomnę. Chamskie przyrównania jej do kobiet lekkich obyczajów bardzo mnie zdenerwowały. Przelało to czarę goryczy i przyspieszyło podjęcie tej chyba najważniejszej decyzji w mym życiu.
– Basiu! Chcesz zostać moją żoną? – spytałem.
-TAK – skwitowała krótko moje oświadczyny.
Był to ostatni dzień stycznia 1973 r. Wczesny mroźny zimowy poranek. Zostawiłem Basię w samochodzie przed bramą wejściową Nabrzeża MAK i pędem udałem się na mój statek s/t Szprotawa.
Wachtę na s/t Szprotawa pełnił III oficer pokładowy Zbyszek Łukasik. Zgłosiłem mu by wpisał mi dzień wolny gdyż jadę do Urzędu Stanu Cywilnego brać ślub.
– Co ty radyjko? Jaki ślub? Przecież nikomu nic nie mówiłeś!
– No nic nikomu nie mówiłem, bo o tym że dzisiaj będę się żenił do dnia dzisiejszego ja sam też nie wiedziałem!
– No ty chyba oszalałeś. Przecież by zawrzeć związek małżeński to trzeba złożyć papiery i co najmniej z miesiąc cały czekać.
– Metrykę mam w domu, tu w Szczecinie. Basia też! Samochód jest. No to do boju! – odpowiedziałem koledze i pędem pobiegłem do samochodu, by moja dziewczyna nie zamarzła tam na kość.
Pojechaliśmy do USC w Dąbiu. Złożyliśmy papiery.
– Papiery kompletne. Brakuje tylko waszej deklaracji kiedy
chcecie zawrzeć związek małżeński? – stwierdziła urzędniczka.
– Teraz – odpowiedzieliśmy chórem.
– Jak to teraz? Przecież to nie możliwe. Od daty złożenia dokumentów zgodnie z prawem obowiązuje co najmniej miesięczny okres wyczekiwania. Dzisiaj jest 31 stycznia, to najbliższy możliwy termin, koniec lutego lub początek marca.
– Ale my musimy wziąć ślub dzisiaj – odpowiedziałem głosem nie znoszącym sprzeciwu.
– Jak to dzisiaj. Co się stało? Czyżby pani była w ciąży? – spytała urzędniczka.
Prawdę mówiąc, słowa jej o ciąży mojej dziewczyny, najpierw wprawiły mnie w osłupienie ale natychmiast wpadła mi do głowy genialna myśl, aby domysły urzędniczki w życie wdrożyć.
– Tak! Barbara jest w ciąży!
Kątem oka ujrzałem czerwone lico mej lubej.
– A dlaczego ta pani tak się rumieni?
– Proszę Pani! Przecież jest styczeń, zimno a tu w urzędzie ciepło, stąd te rumieńce – błyskawicznie uratowałem ją z opresji.
– Acha! No dobrze! Jeśli tak, to muszę mieć zaświadczenie od ginekologa.
– To żaden problem! Przecież jest w ciąży! Jedziemy do ginekologa.
Wsiedliśmy do samochodu i podjechaliśmy do przychodni zdrowia. Po drodze w kwiaciarni kupiłem maleńki bukiecik kwiatków. Uprosiłem Basię by u pani doktor nie wdawała się z nią w żadną dyskusję. Postanowiłem też pani doktor powiedzieć prawdę.
– Pani doktor! Jestem rybakiem dalekomorskim. Wypływam w bardzo długi rejs a chcieliśmy się pobrać. W Urzędzie Stanu Cywilnego dają nam termin na początek marca. To jest dla nas zbyt odległy termin. W lutym to ja już będę hen daleko na amerykańskich łowiskach Georg’es Bank. Pani w urzędzie powiedziała, że jak przedstawimy zaświadczenie od lekarza że narzeczona jest w ciąży to nam wcześniej udzieli ślubu. I powiem wprost. Narzeczona w ciąży nie jest.
– Nie jest? No to w czym problem?
– Pani doktor. Problem jest taki, że teraz jest zima a my chcemy być ze sobą jak najdłużej. A ja muszę przebywać na statku bo mam przecież obowiązki. Nie chcą wpuścić mojej dziewczyny na statek. Ba! Nawet bardzo ją obrażają. I co ma czekać na mrozie aż ja skończę pracę na statku ?
– No tak! Dobrze. A kiedy pan wypływa w morze – spytała lekarka.
– Kiedy? Jak to kiedy? Acha! Dzisiaj wypływam – skłamałem.
– No jeśli tak, to pomogę wam i wystawię takie zaświadczenie. Żeby było bezpiecznie napiszę że jest w czwartym miesiącu ciąży. Może być?
– Ojejku! Kamień z serca! Dziękuję pani doktor! – i wręczyłem jej skromną wiązankę kwiatuszków.
Z pachnącym jeszcze świeżością zaświadczeniem udaliśmy się ponownie do USC.
– Urzędniczka uważnie przeczytała zaświadczenie i stwierdziła.
– Ależ to dopiero 4 miesiąc!
– Tak. Ale zanim ja z rejsu wrócę, to Basia dziecko urodzi jako panna. Przecież pani wie jaki to wstyd, gdy taka młoda panienka a nie mężatka dziecko urodzi! – zagajałem – Ojciec nieznany?
– A kiedy statek w rejs wypływa? – nagle ustąpiła urzędniczka
– Jak to kiedy? Dzisiaj wieczorem.
– A to co innego. To proszę dostarczyć zaświadczenie od armatora, że statek dzisiaj wypływa w rejs.
– Ależ wymyśla – za drzwiami urzędu pożaliłem się Basi – Trudno. Jedziemy na Bułgarskie.
Podjechaliśmy na Nabrzeże Bułgarskie.
Teraz całą historię mojej wielkiej miłości opowiedziałem pani załogowej włącznie z przykrymi epizodami na bramie Nabrzeża Mak w Szczecinie.
Pani załogowa aż tak mocno rozczuliła się nad naszą miłośną historią iż zaświadczenie stwierdzające, że statek wypływa dzisiaj wieczorem w rejs wystawiła bez żadnych ceregieli. Nie było tu zbyt wiele kłamstwa w tym zaświadczeniu gdyż dnia tego, w rejs wypływał inny trawler PPDiUR”Gryf” s/t Słupia.
Z zaświadczeniem ponownie zgłosiliśmy się do Urzędu Stanu Cywilnego w Dąbiu. Zdumiona urzędniczka na poczekaniu wynalazła kolejną przeszkodę
– Ale ja nie mam tu togi – stwierdziła.
– Nam pani toga nie jest potrzebna. Nam potrzebny jest dokument stwierdzający zawarcie związku małżeńskiego – dręczyłem urzędniczkę.
– Bez togi nie mogę udzielać ślubów. Stwierdziła urzędniczka.
– No to gdzie jest ta toga? – spytałem podniesionym już głosem
– U mnie w domu! – Wyprałam ją i teraz się suszy u mnie w domu – tłumaczyła się już całkiem spolegliwie.
– A kiedy pani ją prała?
– Wczoraj wieczorem po pracy.
– No to już powinna wyschnąć. To gdzie pani mieszka? – atakowałem bezlitośnie.
– Tu w Dąbiu
– No to jedziemy.
Gdy już ponownie wsiadła do mego samochodu ze spakowaną w swej torbie togą, wynalazła kolejną przeszkodę.
– Ale nie macie państwo świadków- stwierdziła z miną bazyliszka, jakby liczyła, że jest to kolejna bardzo poważna przeszkoda dla nas nie do pokonania.
Nie wiedziała jednak że zdeterminowani jesteśmy do końca i na wszystko i tu przeszkody już nie mieliśmy. Podjechaliśmy do mieszkania Bolasa tamże w Dąbiu mieszkającego i poprosiliśmy żonę jego Krysię by była świadkiem naszego ślubu. Na drugiego świadka Krysia zaproponowała swą kuzynkę Lonię na co bez chwili wahania przystaliśmy.
Zdruzgotana zafundowanymi przez nas wydarzeniami tego ostatniego dnia stycznia 1973 roku urzędniczka wreszcie poddała się i przed końcem godzin urzędowania USC w Dąbiu ślubu nam udzieliła. Ze świeżutkim AKTEM ZAWARCIA ZWIĄZKU MAŁŻEŃSKIEGO pojechaliśmy do PPDiUR „GRYF” w Szczecinie na biuro przepustek, gdzie wystawiono mojej małżonce przepustkę uprawniającą do wejścia na teren portu oraz na stojący tam mój statek. Następnie z przepustka pojechaliśmy na Nabrzeże Mak. Oczywiście strażnicy pamiętali poranny incydent więc ponownie zatrzymali moją małżonkę i wpuścić nie chcieli. I wtedy ze wzrokiem bazyliszka okazałem świeżutki papierek świadczący, że to nie jest ta jakaś pierwsza lepsza z ulicy lecz prawowita żona rybaka dalekomorskiego posiadająca legalną przepustkę uprawniającą do wejścia .
– Pamiętam, że ta pani przecież jeszcze parę godzin temu nie była pana małżonką – dziwił się strażnik.
– No widzi pan! Cuda jednak się zdarzają! Rano tłumaczyłem panu, że to nie jakaś tam dziewczyna z ulicy tylko moja narzeczona i nie chciał pan uwierzyć, więc teraz ma pan dowód że to jest moja autentyczna małżonka! A tej to chyba nie ma pan prawa nie wpuścić? Bez żadnych już zbędnych ceregieli weszliśmy na mój statek, gdzie Basia poznała moje miejsce pracy. A potem? A potem już bez jakichkolwiek sensacji po powrocie z kolejnego długiego rejsu zawarliśmy prawdziwy związek małżeński w obecności kapłana przed obliczem Pana Boga w kościele rzymsko-katolickim.
Od tamtego nietypowego wydarzenia minęło już ponad 18 tysięcy dni a z tego prawie 6 tysięcy dni w morzu i tak się złożyło, że wbrew obiegowym opiniom na lądzie rozpowszechnianym, nadal jesteśmy razem w szczęśliwym związku małżeńskim, zresztą jak wiele, wiele znanych mi małżeństw marynarskich.
– Jan Juliusz Pick