Moim marzeniem zawsze było aby odwiedzić wyspy alandzkie. Tak właśnie zaplanowaliśmy rejs żeby spełnić moje marzenie. Kwestie finansowe i czasowe niektórych uczestników sprawiły że nie mogliśmy wystartować z Polski ze względu na odległość z Polski do wysp.
Postanowiliśmy pokonać część tego dystansu promem z Gdańska do szwedzkiego Nynashamn. Na miejscu czekał na nas jacht Carter 30 s/y „Szpon”. Na promie spotkaliśmy inną polską załogę, która także zaczynała rejs z Nynashamn. Budżet naszego rejsu nie był zbyt pokaźny i większą część zaopatrzenia zabraliśmy z Polski w wielkich torbach – dokładnie takich jak można spotkać na targach u chińczyków handlujących odzieżą. Wyglądaliśmy trochę jak emigranci ale nikt tym faktem zbytnio się nie przejmował.
Po 10 godzinach płynięcia promem wysiedliśmy w Nynashamn. Z nabrzeża pasażerskiego do portu jachtowego był kawałek, jednak po drodze znaleźliśmy bezpański wózek sklepowy, który oszczędził nasze ręce od ciężkiego bagażu.
Widok na port w Nynashamn
Następnego dnia wyruszyliśmy na podbój Alandów. Od samego początku pogoda nas nie rozpieszczała, padał drobny uciążliwy deszczyk i wiała dobra czwórka co na początek rejsu dla niektórych nie jest zbyt dobre. W trakcie płynięcia siła wiatru wzrosła do 6 B i tym sposobem po całym dniu płynięcia znaleźliśmy się u wejścia do portu stolicy Alandów – Mariehamnm. Jak na drugą połowę sierpnia port był dość zapchany i musieliśmy trochę się pokręcić żeby znaleźć wolne miejsce.
Port w Mariehamnm
Na zwiedzanie miasta przeznaczyliśmy cały dzień. Ja na stolicę to nie spotkaliśmy na ulicy tłumów turystów ani mieszkańców, a po zachodzie Słońca miasto w ogóle zamarło. Warto by było napisać parę słów na temat wysp – jak się okazuje archipelag liczy ok. 2,5 tysiąca wysp, z czego około 60 jest tylko zamieszkałych. Największą i najbardziej zaludnioną jest wyspa Aland na której mieści się odwiedzona przez nas stolica. Wyspy Alandzkie posiadają autonomię nadaną przez Finlandie, mają swoją flagę, godło oraz malutki parlament liczący 30 osób. Jest to idealne miejsce dla ludzi pragnących ciszy, spokoju, porządku i harmonii. Dla nas była to doskonała odskocznia od polskich hałaśliwych miast.
Wspomnę jeszcze tylko że wieczorem siedząc w portowej saunie rozmawialiśmy z pewnym Finem, który samotnie pływał po Alandach i mieszkał w Turku. Zaznaczył nam na mapie miejsca godne polecenia -miejsc tych było tyle że trzeba by spędzić co najmniej miesiąc żeby je wszystkie odwiedzić. Z niektórych propozycji naszego fińskiego przyjaciela skorzystaliśmy.
Po postoju w Mariehamnm kierujemy się do malowniczego portu o nazwie Degrby. W trakcie żeglugi mijamy liczne małe wysepki, zatoczki i paręnaście promów, które regularnie kursują pomiędzy zamieszkałymi wyspami. Czasem na jednej wyspie stoi tylko jeden dom. Z tego co mi wiadomo jeżeli ma się odpowiednią ilość pieniędzy to bez problemu można sobie kupić jakąś wysepkę na własność. Mijając wyspy z domkami na każdej z nich przed domem stoi wysoki maszt i istnieje taka zasada, że jeżeli właściciel jest obecny w domu to wciąga flagę na maszt, a jeżeli gdzieś wyjeżdża to ją ściąga. Oczywiście poruszanie się mieszkańców pomiędzy wyspami jest możliwe tylko drogą wodną – no chyba że ktoś posiada helikopter, my takiego nie zauważyliśmy.
Biorąc pod uwagę nawigację to Alandy są dość wymagające, trzeba posiadać dobre i aktualne mapy bo czasami przepływając pomiędzy dwoma wysepkami głębokości są naprawdę bardzo małe. Raz nam się zdarzyło mieć niecały jeden metr zapasu pod stępką – na szczęście nie było zbyt dużej fali. My pływając używaliśmy C-mapa oraz tradycyjnych map papierowych.
Po postoju w Degrby chcieliśmy wyjść w pełne morze, jednak z godziny na godzinę wiatr coraz bardziej się zmagał i postanowiliśmy schować się za wyspy. Z prognoz wynikało że do wieczora ma się rozdmuchać jeszcze bardziej i gdy siła wiatru wyniosła 6 B zdecydowaliśmy się że zawijamy do najbliższego portu. Tym portem okazała się Sottunga. Była to bardzo mądra i dobra decyzja bo pod wieczór siła wiatru wg naszego wiatromierza dochodziła do 10 B. Port okazał się bardzo ładny i prawie pusty. Poznaliśmy tam przemiłego bosmana ,który udostępnił nam całe wyposażenie mariny łącznie z rowerami, którymi mogliśmy pozwiedzać wyspę.
Na Sottundze zamurowało nas na dwie doby. Wiatr osłabnął do ok. 4B i postanowiliśmy płynąć dalej do ostatniego już portu na wyspach. Po południu chcieliśmy odpalić silnik aby podładować akumulatory i okazało się że mamy problem. Silnik nie chciał zastartować. Sprawdziliśmy wszystkie rzeczy, które się ogląda w takich sytuacjach i dalej nic. Wpłynęliśmy do takiego mini fiordu aby stanąć gdzieś awaryjnie na kotwicy i dokładnie zobaczyć co się stało z silnikiem. Po krótkim płynięciu dostrzegliśmy małą keję z boją cumowniczą. Udało nam się bez problemu zrobić podejście na żaglach i po przycumowaniu część załogi poszła zobaczyć czy ktoś jest w domu (bo była to keja prywatna) a pozostali zaczęli sprawdzać silnik. Okazało się że w domu nikogo nie ma, bo właściwie dom jest jeszcze w budowie. Po jakimś czasie podpłynął do nas na motorówce sąsiad z sąsiedniej wyspy bo chciał sprawdzić kto się kręci przy domu jego znajomego. Wyjaśniliśmy całą sytuację i Pan pozwolił nam zostać na noc, oferując swoją pomoc w naprawie silnika. Dostarczył nam wody destylowanej bo było mało elektrolitu w akumulatorze – po uzupełnieniu i podładowaniu akumulatora dalej silnik nie chciał ruszyć. Zaczęliśmy sprawdzać przewody i okazało się że jeden z nich się poluzował i zrobiło się zwarcie przez co akumulator się wyładował. Po całonocnym ładowaniu baterii rano udało się odpalić maszynę.
Awaryjny postój
Szczęśliwi żeglujemy do ostatniej już zaplanowanej wyspy na Alandach. Po całym dniu żeglugi dopływamy do porciku Korpostrom. Po zacumowaniu udajemy się do bosmanatu aby opłacić postój i bosman poinformował nas że dzisiaj skończył się sezon na wyspie i port jest darmowy. Bardzo się ucieszyliśmy tym faktem.
Żeglując po Alandach warto mieć na pokładzie jakąś małą łódeczkę np. ponton albo jakiegoś „bączka” aby pozwiedzać małe wysepki.
Ahoj przygodo !
Po tygodniu żeglugi musieliśmy się rozstać z cudownymi Alandami i kierujemy się północny wschód do fińskiego miasta Hanko – Hango. Po drodze wiatr znowu nas nie rozpieszczał wiało tak 5 B w porywach do 6 B, musieliśmy ominąć skały i postanowiliśmy nie zrzucać grota tylko wybrać go na „blaszkę” i przejść ten odcinek na silniku – jednak grot tego nie wytrzymał i roztargał się na brycie. Tym sposobem żeńska część załogi miała co robić przez najbliższą godzinę, a może i dłużej. Szycie żagla na morzu podczas silnego wiatru nie należy do najprzyjemniejszych rzeczy – gdy siedzi się pod pokładem wszystko się kołysze i trzeba się skupić żeby dobrze wykonać ścieg i nie będę już wspominał zapachu żagla…
Podejście północne do Hanko nie należy do łatwych, gdyż jest wiele skał i panuje duży ruch statków – trzeba być maksymalnie skupionym i nanosić pozycję co najmniej co 15 minut. Jednak wszystko skończyło się dobrze i wieczorem popijaliśmy zimne piwo w saunie.
Same miasto nie zrobiło na nas dużego wrażenia. Widać w nim duży wpływ Rosji. Istnieje cała ulica pięknych secesyjnych willi, które wybudowała rosyjska arystokracja – traktując Hanko Hango jako swoją wakacyjną miejscowość. Ciekawa także jest geneza nazwy miasta. Gdyż jest to te same słowo w dwóch językach: Szweckim i Fińskim. Miejscowa ludność jest dość wymieszana, połowę stanowią Finowie, a drugą połowę Szwedzi.
Secesyjne wille w Hanko Hango
W planach mieliśmy odwiedzić również Helsinki, jednak z powodu ograniczonego czasu musieliśmy zrezygnować z tego zamiaru.
Ostatnim naszym portem był Tallin – stolica Estonii. Ten odcinek zajął nam całą noc, aż do południa następnego dnia. Nie obyło się znowu bez problemów – okazało się że znowu zrobiło się zwarcie na kablach i nasz akumulator był wyładowany i gdy mieliśmy przeciąć tor wodny tzw. „farwater”, kolejny raz nie udało nam się odpalić silnika. Emocji i nerwów, a może i trochę strachu zjedliśmy tej nocy. Wg przepisów jachty żaglowe powinny przecinać tory wodne możliwie pod kątem prostym i możliwie szybko… Nam to zajęło trochę dłużej i nie mieliśmy dodatkowego napędu na wszelki wypadek ale wszystko skończyło się dobrze.
W Tallinie mieliśmy dwie doby na zwiedzania, potem przyjechała kolejna załoga, która miała doprowadzić jacht do Polski, a my z Tallina do Polski przyjechaliśmy autokarem.
Autor: Marcin Gruszczyk
Zdjęcia: Marcin Gruszczyk