„Aqua pro inicjone”

Na bezkresnych połaciach Oceanu Atlantyckiego, na łowiskach położonych u wschodnich wybrzeży USA, a dla uproszczenia George’s Bank zwanych, we wrześniu 1972 roku, wśród setek jednostek obcych bander, nasze polskie tylko 32 dalekomorskie trawlery rybackie pracowicie uganiały się za ławicami śledzia. W przeważającej części były to trawlery burtowce o tonażu liczącym zaledwie 680 BRT, wyposażone w parową maszynę o mocy 800 IHP.

 Autor (Jan Juliusz Pick) na „spardeku” przy kominie s/t Szprotawa
Autor (Jan Juliusz Pick) na „spardeku” przy kominie s/t Szprotawa

Pozostała potężna polska flotylla trawlerów zeszła z łowiska do Kraju na remonty, bądź poławiały na łowiskach Morza Północnego lub na Atlantyku przy środkowych wybrzeżach Afryki. Wtedy o łowiskach u wybrzeży Namibii i RPA albo na Falklandach, czy Morzu Barentsa bądź na Morzu Ochockim mowy nie było. Ale już wtedy niektóre nadmorskie państwa doceniając jakie skarby kryją szelfy mórz i oceanów zaczęły przebąkiwać o wprowadzeniu stref ekonomicznych dla ograniczenia połowów dla obcych flot rybackich.

Wokół nas i hen, aż po horyzont różnonarodowi i różnokolorowi „oracze morza” z nieomalże całego świata polowali na ten srebrzysty skarb, skrzętnie skrywany przez otchłanie ciemnych wód Atlantyku. Połowy w ostatnim czasie były wyjątkowo obfite i kapitan na tym parowcu, noszącym na swej rufie i nadbudówce nazwę polskiej rzeczki „Szprotawa” skrzętnie korzystając z regulaminowo przysługujących mu uprawnień, wszystkim wolnym od wacht członkom załogi nakazał pracę przy zagospodarowaniu ryby na pokładzie. Z wyników połowowych, które od naszych polskich trawlerów codziennie przez radiostacje statku bazy m/s Pomorze zbierali radiotelefoniści serwisu radiowego wynikało, że polscy rybacy zasolili tylko tego jednego dnia ponad 8 tysięcy beczek śledzi. 8 tysięcy beczek śledzi ważących średnio 80 kg każda, czyli 640 ton ryby.

Tonaż ten odpowiada ubojowi 6400 świń, tuczonych tradycyjnie przez pół roku, a w metodzie przyspieszonej – trzy miesiące. I niechaj ktoś zdrowy przy zmysłach dziś powie, że rybołówstwo dalekomorskie było – bądź jest – nieopłacalne! Można śmiało dziś powiedzieć, że polskie dalekomorskie rybołówstwo jak i cała polska gospodarka morska były „solą” w oku dla bliskich i dalekich „sąsiadów” Polski.

Dlatego też, bez grabieżczej wojny, bez zaborów i rozbiorów, przy aktywnej pomocy tylko polskich rządowych „tęgich” głów zrobiono wszystko, by przy pomocy bezkrwawych sankcji ekonomicznych jak najszybciej morskie podwaliny Polski zlikwidować! Zlikwidować przemysł stoczniowy, flotę handlową i rybołówstwo po to, aby wszyscy nasi „ukochani sąsiedzi” mogli bez przeszkód tu w Polsce swoje wyroby zbywać. I zasadniczo nic się nie zmieniło, gdyż my na polskim rynku w dalszym ciągu mamy dalekomorskie ryby z tą różnicą, że teraz to Oni dyktują nam ceny, i Oni mają zatrudnienie.

Rybacy na pokładzie s/t Szprotawa przygotowują śledzie do solenia i beczkowania
Rybacy na pokładzie s/t Szprotawa przygotowują śledzie do solenia i beczkowania
Wyniki połowowe polskiej floty rybackie na Georges Bank z 1970 roku. W rubryce zasolił mowa o beczkach śledzia, świeża to ilość ton śledzia bądź makreli zdane do przetwórni na statek bazę.
Wyniki połowowe polskiej floty rybackie na Georges Bank z 1970 roku. W rubryce zasolił mowa o beczkach śledzia, świeża to ilość ton śledzia bądź makreli zdane do przetwórni na statek bazę.

Ryby było w bród i kto żyw z 26-osobowej załogi naszego statku bez względu na rangę, czy też statkową funkcję, pomagał rybakom w zagospodarowaniu żwawego srebra. Od rana na pokładzie trałowym, zamiast odpoczywać po swych wachtach, stali zanurzeni po uda w srebrzystej masie ryb, oklejeni rybimi łuskami i śluzem, oficerowie pokładowi z chiefem pokładowym na czele, oficerowie mechanicy pod wodzą chiefa mechanika, palacze okrętowi, radiooficer oraz kucharz ze swym nieodłącznym pomocnikiem, popularnie bajkokiem zwanym i ostrymi nożami w dłoniach w towarzystwie profesjonalnych rybaków odgławiali śledzie. Tymczasem do dziobowych kabin mieszkalnych, by obudzić rybaków, którzy wykorzystali już przyznany im przez armatora dobowy limit 4-godzinnego wypoczynku, udał się Bosman.

– Chłopaki zaraz tu do nas dołączą, ale Jan, wiecie, ten stary symulant, oznajmił mi, że po prostu do pracy nie wyjdzie. – niemiłosiernie już umęczonym rybakom oznajmił bosman. Na pokładzie jakby zawrzało. Beznamiętnie podpuchnięte od niewyspania oczy pracujących na pokładzie ludzi po sensacyjnej informacji bosmana natychmiast się ożywiły. Jeden spojrzał na drugiego i widać było jak powoli ale nieubłaganie wstępuje w nich złość.

–    Gdyby to leżące na pokładzie w lastach 40 ton ryby chciało się samo posortować, odgłowić, wypatroszyć, zasolić i jeszcze szczelnie w beczce pozamykać, to każdy z nas chętnie by w koi się powylegiwał – z przekąsem rzekł rybak Maniek.
–    Bos! A w ogóle, to co to za dziwne tu na morzu zwyczaje! Jaka tu dyscyplina? Każdy ma już dosyć tej harówy, a robi się, bo wiadomo, będzie forsa i później tam na lądzie „high live” – żalił się II mechanik Zyga.
–    Niech każdy tak lache na robotę położy, a do usranej śmierci w tym morzu siedzieć będziemy – czarno prorokował kucharz Olek.
–    Kto, jak kto, ale rybacy najlepiej wiedzą, że każdy obrót śrubki bliżej pupki! Im więcej rybki tym bliżej pipki! – przekrzykując wszystkich, filozoficznie świntuszył rybak Wacek. Posypały się bardziej lub mniej cenzuralne komentarze. Każdy miał coś do powiedzenia. „Podkręcony” przez rybaków bosman powtórnie udał się do kabiny Jana, a po chwili wracając już piekielnie zły, zaledwie zrozumiale z przekąsem burknął do pracujących rybaków:

– Mówi, że go sparaliżowało! Idę na mostek. Do Starego! – i zniknął w czeluściach nadbudówki.

W chwilę potem otworzyło się okno na mostku, przez które wyjrzał kapitan.

– Radio! Na mostek!!!

Radiooficer Benek, ze złością wbił nóż w ruczę. Zdjął ciężki gumowy fartuch i zawiesił go na metalowym haku przy dziobowym maszcie. Idąc do Kapitana, minął wracającego od niego bosmana.

– No, bossi. Opowiadaj! – zaczepił go.

– Iiii…i. Z tym Janem, to daj se radyjko spokój! – machnął ręką – To stary symulant. Popierdzielony! Zrobiłem z nim już kilka rejsów. Zawsze to samo. Gdy tylko zobaczy pełen pokład ryby, to zawsze identycznie świruje. – oznajmił bosman i lekko się kołysząc wrócił do swej roboty na pokładzie trawlera. Radiooficer udał się na górę, do „Starego”.

– Udziel pan temu cholernemu Janowi niezbędnej pomocy! – krótko polecił Kapitan.
– Zrobi się Panie Kapitanie! – odrzekł Benek.

Rybak Jan zajmował kabinę na dziobie statku. Benek najpierw udał się do radiostacji. Z trudem, spod blatu biurka radiostacji wysunął olbrzymią szarą skrzynię z namalowanym czerwonym krzyżem. Otworzył ten prymitywny „szpital” i wyjął ze skrzyni najważniejszy – według jego wiedzy – przyrząd do diagnozowania pacjentów, czyli termometr! Wyjął też ze skrzyni, tak zupełnie przy okazji, biały lekarski fartuch i chyba już tylko dla dodania sobie powagi, ewentualnie odwagi oraz z całą pewnością w celu zaimponowania pracującym na pokładzie kolegom, zawiesił sobie na szyi lekarskie słuchawki. W chwilę potem przedzierał się do kabiny Jana przez zasypany rybą pokład.

„Przecież ja nie mam żadnego doświadczenia, ani przeszkolenia w kierunku medycznym. Owszem, przedtem opatrywałem jakieś tam drobne okaleczenia lub aplikowałem rybakom witaminy, tabletki antygrypowe lub przeciwbólowe. A tu pierwszy tak poważnie chory pacjent. A jeśli faktycznie symulant? Co z tym fantem zrobić?” – zastanawiał się po drodze Benek.

– No i co się z panem dzieje? – powitał radiooficer chorego rybaka.- Co i gdzie boli? Co tak naprawdę panu dolega, panie Jasiu ?
– Sparaliżowało mnie, prawą stronę mam bezwładną, nie mogę się poruszać – z widocznym trudem wystękał pacjent.
– No to nie żarty. Muszę pana zbadać! – oświadczył Benek.

Podniósł jego prawą rękę do góry i puścił. Opadła niby martwa. Noga także jakby bez życia była. Zmierzył „choremu” temperaturę ciała. Miał 36,6 stopni Celsjusza. Chyba tylko dla dodania sobie powagi przyłożył choremu do piersi słuchawki lekarskie i niby coś tam wysłuchiwał.

– OK! – zakończył badanie Radiooficer – idę do radiostacji i połączę się z jakimś lekarzem. Teraz niech pan leży spokojnie. Nic więcej tu nie zrobię – oznajmił choremu.

Wywołał „Szczecin-Radio” i poprosił o połączenie z lekarzem dyżurnym „MEDICAL RADIO”

–    Pan doktor Klecha na linii. Proszę mówić. – poinformowała go pani radiooperator ze „Szczecin Radio”
–    Panie doktorze, jestem Radiooficerem na statku rybackim PPDiUR „Gryf” s/t Szprotawa port macierzysty Szczecin. Połowy prowadzimy na Atlantyku na łowiskach Georges Bank. Mam chorego. Nazywa się Jan Kirapke, funkcja starszy rybak. Lat 47. Waga około 76 kg. Rozmawia tylko lewym półgębkiem. Nasz bosman twierdzi, że zrobił z nim kilka rejsów, a choroba podobno atakuje go tylko przy pełnym pokładzie ryby.
– Panie Radio, radzę nie sugerować się opowieściami bosmana, a wykonywać ściśle moje polecenia! Najpierw proszę odpowiedzieć mi na kilka pytań! Czy chory gorączkuje?
– Nie, Panie doktorze. Temperatura 36,6.
– Czy na skórze chorego widoczne są jakieś zmiany, może zaczerwienienia lub siniaki?
– Żadnych zmian, zabarwień ani siniaków nie zauważyłem.
– Proszę mi jeszcze powiedzieć, w jakiej odległości od najbliższego portu znajduje się wasz statek?
– Około trzy doby przelotu do polskiego statku bazy! Tam jest szpital z lekarzem – odrzekł.
– OK, wobec tego proszę powiadomić Kapitana, aby przerwał połowy ryb i jak najszybciej odstawił chorego na statek bazę do szpitala. Do czasu oddania chorego pod fachową opiekę, trzy razy dziennie domięśniowo proszę przygotowywać i podawać zastrzyki. W zestawie aptecznym statek powinien wyposażony być w buteleczki ze sproszkowaną polopiryną, papaweryną, pyralginą. W tejże samej skrzyni w fiolkach powinna być AQUA PRO INICJONE. W części z instrumentami medycznymi znajdzie pan strzykawkę 250 ml oraz igły 20. Proszę to wszystko odszukać. Najpierw proszę odpiłować i otworzyć fiolkę z AQUA PRO INICJONE i napełnić strzykawkę. Potem zdjąć zabezpieczenie i przebić igłą gumowy korek, a następnie wstrzyknąć AQUA PRO INICJONE do buteleczki ze sproszkowaną pyralginą i tak kolejno ze wszystkimi wymienionymi przeze mnie preparatami. Gdy wszystko pan wymiesza, proszę wstrzyknąć to choremu. Według moich danych statek tej grupy wyposażony jest w zestaw leków i narzędzi lekarskich typu „B”, także nie powinno być żadnych kłopotów.
– Rozumiem. Panie doktorze! A czy te same leki nie mogą być aplikowane w tabletkach?
– Niee…e! Nie! Powiedziałem wyraźnie:
DO – MIĘŚ – NIO – WO!!!
– Panie doktorze, ależ ja nigdy w życiu nikomu jeszcze nie robiłem zastrzyków. – Usiłował Benek zmienić bardzo niekorzystny, zwłaszcza chyba dla pacjenta, werdykt lekarza.
– No trudno! Może na statku jest ktoś, kto potrafi, a jeśli nie, to ja tu nic nie poradzę. Pacjent musi otrzymać te zastrzyki, a pan musi to zrobić. Tylko niech pan pamięta: strzykawka, igła i pęsety muszą być gotowane przez jedną godzinę. Sterylizacja przede wszystkim! I jak będzie łączność, to proszę koniecznie kontaktować się z lekarzem z bazy. Po zakończeniu kuracji proszę przekazać mi informację o chorym – Zakończył rozmowę lekarz.

Treść rozmowy i polecenia lekarza radiooficer wpisał do Dziennika Radiowego i udał się na mostek, aby zrelacjonować kapitanowi treść rozmowy z lekarzem.

– Tu na tym statku musi być jakiś Jonasz! Jaka cholera mi tego zdechlaka na pokład naszego statku nadała? Nie dość, że brak mi człowieka do pracy, to przy takiej wydajności łowiska zamiast łowić ryby, po bazach muszę się szlajać. Mówię panu – tu musi być Jonasz! – wściekał się Kapitan.
– A może pan umie zastrzyki robić? – spytał Benek nieśmiało.
– Ja i zastrzyki? Co mi pan dupę zastrzykami zawracasz?! To pańska działka! – ostro uciął rozmowę kapitan.

Nie było innego wyjścia i Benek sam musiał zaaplikować ten nieszczęsny zastrzyk. Poszukiwania lekarstw i instrumentów medycznych w ogromnej skrzyni pod biurkiem w radiostacji zajęły mu sporo czasu. Wyciągnął z niej szklane strzykawki, igły i pęsety. Ułożył wszystko w paratusie (metalowe naczynie elektryczne do sterylizacji) i zgodnie z instrukcją lekarza przez godzinę gotował we wrzątku. „Sterylizacja musi być” – pomyślał z determinacją. Gdy wszystko było gotowe, ponownie ubrał fartuch lekarski, na głowę założył czepek, usta i nos osłonił chirurgiczną maseczką, a na ręce włożył gumowe rękawice. Pęsetą założył w miarę długą, niegrubą, również dobrze wygotowaną igłę i napełnił strzykawkę miksturą sporządzoną z mieszaniny papaweryny, polopiryny, pyralginy i oczywiście AQUA PRO INICJONE. Sprawdził czy nie ma wewnątrz powietrza, a szklaną otwartą fiolkę po zawartości tajemniczej AQUA PRO INICJONE nałożył na igłę, chroniąc ją od kontaktu z bryzgami słonej morskiej wody i bakteriami. Na tacce ułożył watę i pełną półlitrową butelkę spirytusu do dezynfekcji. Fartuch lekarski podwiązał w pasie, aby nie pobrudził się w rybie podczas forsowania mokrego i pełnego ryb pokładu. W wysokich po biodra gumowych butach udał się do kabiny chorego. W jednej ręce dzielnie trzymał strzykawkę, a w drugim tackę z butelką spirytusu. Musiał chyba wyglądać komicznie, gdyż na pokładzie przywitał go gromki śmiech pracujących tu rybaków.

– Radio! Gdzie Pan te flachę targa! Wlej pan tu po kielichu, a praca raźniej nam pójdzie – przymilał się któryś z rybaków.
– Ten leser już i tak ma luksusowe życie, a pan niczym ober w knajpie z flaszką do niego lecisz.
– Dobra, dobra panowie! Chory to chory i zastrzyk musi być, i pełna sterylizacja też. – to mówiąc, przymrużył oko i nacisnął tłoczysko, gdyż wewnątrz strzykawki zauważył bąbelek powietrza. W tym momencie igła niespodziewanie oderwała się od strzykawki i dużym lobem poszybowała w powietrzu ostatecznie lądując w rybie. Usiłował Benek ująć igłę w palce, ale bezskutecznie. Niesforna igła wymykała mu się ze śliskich gumowych rękawic. Zdjął rękawice i wreszcie gołymi palcami udało mu się igłę uchwycić. Był wściekły. Proces sterylizacji diabli wzięli. Rybacy przerwali pracę i uważnie mu się przyglądali. U góry w otwartym oknie mostku kątem oka ujrzał złośliwie uradowaną gębę „Starego”.

– No nie, nie będę ponownie gotował samej igły. Zresztą chory potrzebuje natychmiastowej pomocy” – Gderał dosyć głośno, aby wszyscy pracujący na pokładzie słyszeli. Zabrudzoną igłę wytarł o fartuch i już bez zbędnych ceregieli, nieosłoniętymi palcami nałożył ją na strzykawkę i udał się do chorego na dziób statku. Żegnały go śmiechy i docinki rybaków.

– Zastrzyk panie Jasiu. Proszę się odwrócić – zakomenderował Benek.
– Nii..e moo…ge – wystękał chory.
– OK, pomogę panu.

Benek położył medykamenty na stoliku i obrócił chorego na brzuch. Z tyłka ściągnął mu pidżamę i stwierdził z nieukrywanym zadowoleniem, że właściwie to w tym momencie pacjent do zabiegu jest już gotowy. Zabrudzoną niefortunnym wydarzeniem na pokładzie trałowym igłę, a także naskórek na całym pośladku zdezynfekował watką obficie nasączoną rektyfikowanym spirytusem. Pomimo usilnych zabiegów i dodawania sobie samemu otuchy, nie mógł jednak Benek opanować drżenia rąk, a czoło jego zrosiły mikroskopijne kropelki potu. „No i cóż ja biedny mam teraz począć? Żebym tu trupem padł, to muszę to zrobić!” – niczym czarownik mamrotał pod nosem radiooficer i nagle błyskawicznie zadecydował: „W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen” Zacisnął powieki i… z głębokim zamachem uderzył.

– Oooojjj…j! – jakby zza grobu usłyszał jęk pacjenta.

Otworzył oczy. Stwierdził ze zdziwieniem, że dłoń, w której trzymał przed sekundą strzykawkę, była pusta. Zastrzyk natomiast niczym w galarecie podrygiwał na samym szczycie prawego pośladka jego pacjenta. Benek z przerażeniem stwierdził, że igła była zaledwie wbita była w ciało pacjenta.

„Też mi domięśniowy” – krytycznie ocenił swą czynność – „Przecież to miał być domięśniowy, a wyszedł podskórny, trzeba powtórzyć to jeszcze raz” – pomyślał i wyciągnął igłę. Ponowny atak na jego cholerny pośladek wykonał ze zdwojoną siłą, zza ucha. Pacjent zawył, a Benka oblały zimne poty. Niestety. Efekt tego zabiegu był taki sam jak poprzedni. Pacjent jęczał i strzykawka sterczała jak zaczarowana, lecz tym razem na szczycie drugiego pośladka.

– Ależ mi pan dołożył. Łapiduch! Cholera!!! Zostaw mnie pan w spokoju, bo mi z d… rzeszoto zrobisz!!! – wrzeszczał.
– Nic z tego panie Janku – uparł się Benek – Lekarz i kapitan kazali mi zastrzyk panu zrobić, no to muszę to zrobić. Innego wyjścia nie mam. – odrzekł z determinacją Benek.

W tym momencie, niczym jakieś głosy z zaświatów, przypomniały mu się rady kolegów radiooficerów, aby prawy pośladek podzielić na cztery ćwiartki i wbić zastrzyk w północno-zachodnią część, zagarniając ręką pośladek. Nie zważając na wyraźny protest oraz pierwsze samodzielne odruchy obronne, sugerujące ustępowanie objawów paraliżu pacjenta, zgodnie z przypomnianą sobie instrukcją Benek po raz trzeci zza ucha zaatakował to pechowe miejsce. Udało się! Strzykawka sterczała w pośladku wbita dokładnie w północno-zachodnią jego część, i to do samego końca igły.

– Ojjj…j! ..Ooo  k…rrrwaaaa..!- wydzierał się pacjent.

Nie zważając na jego wrzaski, dygocąc cały ze strachu i nerwów, wycisnął mu Benek całą zawartość strzykawki. Siarczysty pot zrosił jego czoło, natomiast rybak wił się niczym piskorz i jęczał przy tym przeraźliwie.

– No, Panie Jasiu, wreszcie się udało. I chyba pomogło panu, bo już samodzielnie się pan poruszasz – stwierdził Benek flegmatycznie – Wieczorem powtórzymy zabieg i zrobię następny zastrzyk!
– Żadnych zastrzyków radio!!! Jeśli już, to tylko tabletki! – wrzaskliwie oznajmił Rybak.
– Ja panu dam tabletki! Nie ma tabletek! I bez grymaszenia cholera jasna! Lekarz kazał zastrzyki, to będą zastrzyki!
rozeźlony na siebie i na pacjenta, przekrzykując go, radiooficer buńczucznie demonstrował swą nieugiętą wolę.

Po południu Benek miał wachtę w radiostacji. Słuchał trafik list ze Szczecin Radio i Gdynia-Radio. Słuchał pilnie, czy na radiotelegraficznej częstotliwości wywoływań w niebezpieczeństwie panuje normalny ruch i czy szczególnie w trzyminutowych pasach ciszy nikt nie wzywa pomocy na 500 kHz. Słuchał też na częstotliwościach pośrednich, wyławiając z fal eteru, co i gdzie łowią inni rybacy. Wieczorem przystąpił do sterylizacji sprzętu medycznego, niezbędnego do wykonania kolejnego zastrzyku. Przygotował fiolki z preparatami. Czynności te, wkraczając do radiostacji przerwał kapitan.

– Radio, niech się pan nie trudzi. Już nie trzeba. Nie płyniemy do bazy. Zostajemy na łowisku. Pański pacjent czuje się doskonale. Wkrótce po pańskim medycznym zabiegu, Jan z przekrzywioną głową wybiegł ze swej kabiny pod bakiem i podskakując oraz wymachując rękoma jak poparzony, latał po pokładzie trałowym. Wszyscy przerwali pracę i tylko na niego się gapili. Po chwili uspokoił się, spojrzał groźnie na rybaków i krzykiem oznajmił rybakom:

– „Broń Was Panie Boże, żebyście na mnie tego łapiducha ze strzykawą nasyłali! Ja już jestem zdrów!!! Całkowicie zdrów! I żadnych mi tu zastrzyków! Będę już od tej pory normalnie pracował! Nikt i nic i żadna siła od tej roboty mnie nie oderwie! Już ja wolę sparaliżowany pracować na pokładzie, niż takie katorgi przeżywać! Ten cholerny łapiduch, specjalnie dla mnie takie piekielne tortury obmyślił! To wcielony diabeł. Nikt z was by tego zastrzyku nie wytrzymał!”- wrzeszczał rybak. W chwilę potem prawie szeptem jakby do siebie, ale na tyle głośno, że wszyscy na pokładzie słyszeli dodał – Ale w kraju, to już ja go załatwię. Do komitetu zakładowego PZPR, do związków i na milicję pójdę!”

– Panie! – relacjonował dalej Kapitan – Teraz, to on każdemu robotę wyrywa. Wszędzie go pełno. A jaki miły, uprzejmy i uczynny. Taka nagła zmiana?! Nic tu nie rozumiem. Panie Radio, co mu pan takiego zrobił, że ten rybak tak nagle mi wyzdrowiał, hm…? „

– Czyżby aż tak mu to pomogło? Czyli zdrów jest, jak ryba! No widzi pan, kapitanie, jaki ze mnie doskonały dalekomorski rybacki doktor! Wystarczyło raz tylko domięśniowo jakąś tam polopirynę, papawerynę z pyralginą oraz tę, jakże tajemniczą, AQUA PRO INICJONE podać i już na naszych oczach facet nam ozdrowiał. Aż wierzyć się człowiekowi nie chce! Dobrze stare ludowe przekazy rzeczą iż „W rękach dobrego lekarza i woda staje się lekarstwem”, wręcz idealne PLACEBO.

Autor: Jan Juliusz Pick