5. DWUKROTNIE NA „DARZE POMORZA”
[3-4]– „DAR POMORZA”. 1957, 1958 r. Kpt. K. Jurkiewicz
Onego czasu byłem dwukrotnie zaokrętowany na innym szkolnym żaglowcu, a co się działo – pokrótce Wam opowiem:
Kilka słów o żaglowcu. Jest to fregata z 3 masztami, zbudowana w Hamburgu w 1909 r. Po zbudowaniu żaglowiec pływał jako statek szkolny niemieckiej floty handlowej pod nazwą „Prinzess Eitel Friedrich”. Po I wojnie światowej żaglowiec został przekazany Francji w ramach odszkodowań wojennych i zmieniono jego nazwę na „Colbert” (stał się własnością barona de Forrest, który miał za mało pieniędzy, aby go eksploatować i żaglowiec stał w porcie St. Nazaire). W 1929 r. żaglowiec kupił polski komitet „Pomorze” i ofiarował go Szkole Morskiej. Statek otrzymał nazwę „DAR POMORZA”. Żaglowiec był statkiem szkolnym polskiej marynarki handlowej w latach 1930-1981. Po 2. i 3. roku nauki w Szkole Morskiej, klasy nawigacyjne 2 roczników były okrętowane na żaglowiec „DAR POMORZA” jako praktykanci.
W czasie obu rejsów dowodził kpt. Kazimierz Jurkiewicz. Była stała załoga: oficerowie, bosman, żaglomistrz, mechanik (był silnik do pływania w czasie wejścia do portu, czy na jakieś sytuacje awaryjne), radiooficer, lekarz, kucharz.
Był z nami na „Darze Pomorza” prawdziwy Indianin (?). Nazywał się SAT OKH. Był pół-Polakiem, pół-Indianinem. Pisał książki, miałem jedną z nich („Ziemia słonych skał”). Opowiadał indiańskie opowieści (może trochę zmyślał), śpiewał indiańskie piosenki, pięknie skakał ze statku do morza.
Niedawno czytałem artykuł jednego z bohaterów „wyrostka robaczkowego”, A.J., (patrz dalej, Istambuł) wyśmiewające tegoż Indianina, jak i to wszystko, co zrobiła PRL, ale to jest teraz modne i głupie. O wiele bardziej godne wyśmiania jest postępowanie ucznia wydziału nawigacyjnego szkoły morskiej, który woli poddać się operacji wycięcia wyrostka robaczkowego – aby wrócić do kraju!!! – niż odbyć rejs na pięknym żaglowcu „Dar Pomorza”.
W 1957 r. byliśmy na praktyce 4 miesiące i 7 dni, a w 1958 r. 3 miesiące i 3 dni. Były 2 rejsy na M. Śródziemne. Porty: Algier, Antwerpia, Gibraltar, Tanger, Casablanca, Dubrownik, Istambuł. Pamiętam wędrówkę po wzgórzu Gibraltaru, czy po Tangerze; znałem trochę język francuski, co ułatwiało porozumiewanie się w porcie.
Z pewnością trudno i niebezpiecznie było obsługiwać żagle na wysokich masztach, nie używaliśmy żadnych zabezpieczeń oprócz własnych rąk, ale wypadków żadnych nie było (od lat już używa się tzw. pasów bezpieczeństwa). W deszczu, gdy maszty, liny i żagle były mokre, statek kołysał się od wiatru i fali, tyle razy wchodziłem, jak wszyscy, na najwyższe reje zwijać żagle. Pamiętam piękny widok, gdy pewnego razu podczas mgły weszliśmy na najwyższą reję zwijać żagiel. Mgła była poniżej i patrzyliśmy w „siną dal” ponad mgłą. Doskonale pamiętam poranne szorowanie pokładu, czyszczenie mosiężnych blach, sterowanie olbrzymim kołem sterowym, nocne wachty na oku, na dziobie i co pół godziny meldowanie donośnym głosem, że „światła się paaaaląąą !”
Pamiętam niezwykle przyjemny wieczór na Morzu Śródziemnym, prawie bezwietrzny, gdy po wyszorowaniu pokładu piaskiem i cegłami, odpoczywaliśmy koło bukszprytu. Niebo miało piękne kolory, wokół pluskały się delfiny; takich wieczorów się nie zapomina. Nie przepadam za opisami przyrody i sam ich nie stosuję – to trzeba umieć zobaczyć, przeżyć i zachować w pamięci, a nie czytać, co ktoś wyduma.
Pamiętam jak w czasie żeglugi przy silnym wietrze statek płynął mocno pochylony na lewą burtę, lewe bulaje co chwilę były pod wodą i wyglądało się przez nie jak do akwarium.
Tuż przed wejściem do Casablanki miałem wielkiego pecha. Jak zwykle przed portem, wszystko było szorowane do połysku. W czasie mycia pomieszczenia pod pokładem ktoś rzucił na pokład metalową trójkątną skrobaczkę. Ja boso na nią stanąłem i cała stopa została przecięta. No i leżenie aż się zrośnie. Od tej pory nie lubię ostrych narzędzi.
Pozostałe porty też były bardzo ciekawe turystycznie. Ale młodzież jak to młodzież. W Istambule na rynku niektórzy chcieli zahandlować papierosami (na drobne wydatki) i znaleźli się w poważnym kłopocie. Z opresji wybawiła ich jakaś Polka.
Dużym zgrzytem była ucieczka kilku uczniaków, którzy opuścili statek zarówno w Istambule jak i w Antwerpii. Było to niemiłe i niezrozumiałe. No bo na co mógł liczyć za granicą chłopak 16-letni bez wykształcenia i bez znajomości obcego języka? Mógł znaleźć pracę tylko jako zmywacz naczyń w jakimś barze albo mógł zamiatać ulice. Jeśli ktoś miałby tam jakąś rodzinę do pomocy, no to można by to jakoś zrozumieć. Ale dla niektórych był to czyn niemal bohaterski: bo oni uciekli od komuny do wolnego, kapitalistycznego świata!
„Rejs z 1957 roku był rekordowy pod względem zachorowań na wyrostek robaczkowy. Pierwszego ucznia musieliśmy zostawić w szpitalu w Tangerze, drugiego w Dubrowniku, a pięciu w Stambule, potem jeszcze dwóch w Antwerpii. Nie dość, że tylu powędrowało do szpitali, to jeszcze czterech samowolnie pozostało za granicą. W sumie załoga statku podczas tego rejsu zmniejszyła się o trzynaście osób.” – Cytat z książki „Byłem chiefem na „Darze Pomorza” – Józefa Kwiatkowskiego (długoletni I-oficer tego statku).
W czasie zlotu żaglowców w Szczecinie, 4-7.8.2007r., spotkałem w/w kpt. J. Kwiatkowskiego (86 lat!) sprzedającego pięknie wydaną książkę o „Darze Pomorza” jego autorstwa – kupiłem ją z jego dedykacją. Nie widziałem go 50 lat.
Przed przypłynięciem do Istambułu było takich dwóch, którym nie podobała się dyscyplina i praca na statku, tacy sobie cwaniacy, którzy postanowili zachorować na zapalenie wyrostka robaczkowego i wrócić do kraju. Najedli się własnych, pociętych włosów, potłuczonych skorupek z jajek. Nic to nie pomogło, zapalenie ślepej kiszki się nie pojawiło. Ponieważ mieli dużo samozaparcia, tak udawali chorych przed lekarzem, że zostali zawiezieni do szpitala, zrobiono im operacje wycięcia wyrostków i zostali odesłani do kraju! Bohaterzy, nie ma co.
Na morzu pogody były różne. W sztormach praca na masztach jest bardzo trudna i niebezpieczna, samopoczucie pod zdechłym azorkiem, ale szkoła odporności i sprawności fizycznej i psychicznej niezastąpiona. Pomimo trudnych warunków nikt nie spadł z masztu, a wchodziło się setki razy, niezależnie od pogody. Nawet rano Dar Pomorza w Tangerze w 1957 rokupo pobudce, jako część porannej gimnastyki, należało przejść po wantach przez saling na maszcie. „Dar Pomorza” znałem już trochę (teoretycznie), zanim poszedłem do Szkoły Morskiej, z książki J. Meissnera „Sześciu z Daru Pomorza”.
Instruktorami naszymi byli: Julian Polek i Jan Korsak. Pierwszy z nich jest od kilku lat na emeryturze, drugi zmarł. Jeden z nich cokolwiek mówił, kończył: „ale nie jestem pewien”. Opowiadał mi znajomy, że gdy ten XYZ był drugim oficerem i na statku pełnił wachtę od północy do godz. 4 rano, razu pewnego, właśnie w nocy w czasie ulewnego deszczu i silnego wiatru, nie upewnił się czy za rufą nie płynie jakiś inny statek, tylko wykonał zwrot prosto pod dziób statku, który go wyprzedzał. Był wielki huk od zderzenia się statków.
Kapitan wpada na mostek i pyta: „panie drugi, co tu się stało?”.
A ten odpowiada: „panie kapitanie zdaje się żeśmy się zderzyli, ale nie jestem pewien”.
Z J. Polkiem spotkałem się dopiero po wielu latach, gdy będąc kapitanem „Ziemi Mazowieckiej” przekazywałem mu obowiązki, mustrował na moje miejsce w Szczecinie (dowiedziałem się później, że miał dużego pecha, gdyż wracając tym statkiem z Narwiku płynęli w tak silnym sztormie, że fala przesunęła im klapę na 1 ładowni! Byli koło fiordów, udało im się skryć, klapę ustawić i przyspawać).
Opowiedział mi taką swoją przygodę: Nigdy nie zamykałem kabiny na klucz. Gdy raz wieczorem kąpałem się spostrzegłem, że ktoś się skrada do drzwi łazienki. Miałem w wiadrze wodę, więc ją chwyciłem i chlusnąłem przez drzwi na tego kogoś… No i z krzykiem wybiegłem z łazienki, ale facet szybko uciekł. Nie udało mi się ustalić kto to był; od tego czasu drzwi od kabiny zamykam na klucz.
Wspomnę tu, że na „Darze Pomorza”, na końcowym egzaminie, jako jedyny z 4 klas otrzymałem stopień „bardzo dobry” (słowa kapitana K. Jurkiewicza; jeśli nikt mnie nie chwali, to muszę to zrobić sam). Kilku innym podniesiono stopień na „5” za dobrą pracę. Byłem wówczas z tego bardzo zadowolony.
Pierwszym oficerem był Józef Kwiatkowski. Trzecim oficerem był Józef Gurbisz, bardzo sympatyczny, młody człowiek. I pomyśleć tylko, że przez te lata, które dotychczas minęły, zdążył zostać kapitanem, zestarzeć się i umrzeć.
Coraz częściej czytam, lub dowiaduję się od znajomych, że to ten, to tamten znajomy …zmarł….. zmarł…. zmarł… Kapitan K. Jurkiewicz zmarł, kpt. K. Maciejewicz zmarł, Hinz zmarł, T. Meissner zmarł, A. Garnuszewski zmarł…. Z kolegów z PSM też już tylu zmarło.
Wszystkich, z którymi byłem na tym żaglowcu, i od których cokolwiek się nauczyłem i dzięki którym poznałem cokolwiek nowego – choćby to był wyśmiewany przez kapitana A. J. półindianin, który rzeźbił w kuchni ziemniaki – zachowam mile w pamięci i będę im z tego powodu wdzięczny. Z „Daru Pomorza” zachowały mi się tylko 3 fotografie. Niestety wówczas mało kto miał aparat fotograficzny.
Ale w 2009r. od Ryśka Rozenfelda otrzymałem na CD KILKADZIESIĄT fotografii z ZW i JK oraz z „Daru Pomorza”. Część z nich można obejrzeć na jego koncie w nk.pl – jeśli się nie zlikwidował.
Autor tekstu i zdjęć: kpt. Władysław Chmielewski