Hindus

„Kto po świecie się włóczy, 
Wiele rozumu się nauczy”

Indie, Cochin –

Po ponad miesięcznym, a jakże relaksującym i jakże spokojniutkim postoju naszego kochanego stateczku w okropnie upalnym wtedy porcie greckim Pireus, nasze pozycja geograficzna na morzach i oceanach, jak to zwykle w marynarskim fachu bywa, już kolejnej zmianie uległa.

wspomnienia ze statku ms Alexander’s Courage 1987

Opisywanego tu tego wiosennego dnia, jak zawsze na koniec każdego postoju statku w porcie, zawisła przy trapie czarna tablica z informacją białą kredą napisaną, o planowanym wyjście statku w morze. Informacja ta zawsze zobowiązuje załogę do terminowego zgłoszenia się na burcie macierzystego statku. I jak zawsze po tym terminie, odbyła się odprawa celna i graniczna statku wraz z załogą a potem to już wszystko jak z przysłowiowego płatka poszło. Trap w górę. Na statku rozległy się przeraźliwe dzwonki wzywające załogę na stanowiska manewrowe. W chwilę potem z kapitańskiego mostku padły rutynowe komendy.
– CUMY DZIOBOWE LET GO!
– RUFOWE LET GO!
– SZPRING RUFOWY LET GO!
Z czarnych czeluści słabo oświetlonej rufy dotarła na mostek istotna dla swobodnej żeglugi konieczna informacja
– RUFA CZYSTA!

Dopiero wtedy wewnątrz statku odezwały się równie przeraźliwe dzwonki telegrafu maszynowego. Z maszynowni, przez załogę pokładową pieszczotliwie piwnicą zwaną, dobiegł przeszywający uszy świst sprężonego powietrza rozruchowego silnika głównego. Zagdakał kaszlak rozpoczynając znowu swą mozolną wielodniową nieprzerwaną pracę. Z komina niczym z marynarskiej faji uniosły się w powietrze olbrzymie kłęby czarnego najpierw, siwego po chwili a gdy już kaszlak trochę się rozgrzał, niewidocznego prawie dymu. Cały statek przeszyło nieprzyjemne drżenie i za jego rufą najpierw a pod jego kadłubem potem, gładziutka dotychczas jak pupcia niemowlęcia woda portowego kanału, gwałtownie zakotłowała się naszą śrubą napędową zmącona. Rufa statku powolutku zaczęła oddalać się od kei.

– DZIOBOWY LET GO! – padła z mostku kolejna komenda i zanim się obejrzeliśmy już żegnaliśmy urocze Ateny i port morski Piraeus. Płynęliśmy do dalekich, a jakże tajemniczych i egzotycznych, dotychczas nie znanych mi Indii.

 

Ruiny Aten dziś greckiego portu Pireus

Ruiny Aten od lewej autor (Jan Juliusz Pick), IV mechanik Zbyszek K., I Elektryk Ryszard Dz.

Reda Pireusu/Aten. Autor na skrzydle kapitańskiego mostku m/s Alexander's Courage

Reda Pireusu/Aten. Autor na lewym skrzydle kapitańskiego mostku m/s Alexander’s Courage

 

Uciekaliśmy od uciążliwych upałów, pozostawiając wreszcie za rufą a jakże uroczą Grecję. Po prawie trzech dniach podróży pożegnaliśmy także, dziobem rozcinane a białym kilwaterem spienione i bezwładnie za rufę naszego statku odrzucane, gorące oczywiście wody Morza Śródziemnego, by bez nadziei na ochłodzenie wpłynąć na redę jeszcze bardziej skwarnego Port Saidu. Tamże po przyjęciu na pokład egipskich pilotów Kanałem Sueskim a pomni jeszcze nie tak dawnych niebezpiecznych losów statków handlowych na Wielkim Jeziorze Gorzkim przez prawie lat 8 więzionych, my na szczęście bezkolizyjnie jednak do Suezu dopłynęliśmy. Płynąc Kanałem Sueskim mijaliśmy po dzień dzisiejszy jeszcze widoczne jakże tragiczne owoce odwiecznej ludzkiej głupoty jaką są wojny czyli finał izraelsko arabskiej Wojny Sześciodniowej . Pomimo upływy ponad lat 20 od tamtego konfliktu, piaszczyste brzegi kanału nadal upstrzone były wrakami czołgów i im podobnych wojskowych pojazdów bojowych, wybuchami porozrywanymi i pożarami zniszczonymi a dziś czerwone wszędobylską rdzą zaatakowane. Nic przyjemnego, tylko szok i głupota. Tragiczna w skutkach ludzka dla ludzi zgotowana głupota.

Po zdaniu pilotów i wyjściu z Suezu długo i cierpliwie pokonywaliśmy upalne wody Zatoki Sueskiej, Morza Czerwonego i wreszcie równie gorący aż nieznośnie duszny Ocean Indyjski. Po długim i znojnym przelocie po tych morzach i oceanie w upalny majowy poranek 1990 roku nasz dzielny motorowiec m/v Aleksander’s Courage z maltańską banderą na swej rufie, zacumował wreszcie przy nowoczesnej kei ładunków masowych w indyjskim porcie Koczin.

ms-Alexanders-Courage

W ładowniach statku cuchnęło niemiłosiernie 20 tysięcy ton płynnej siarki, która przez cały rejs skutecznie podtruwała marynarzy. Po sakramentalnej komendzie kapitana statku „TAK STOIMY”, do duszącego i nieznośnego fetoru siarki, unoszącego się nad ładowniami masowca, natychmiast dołączyły równie duszące wyziewy ze skwarnego azjatyckiego kontynentu rodem. Organizm ludzki nagłe nieprzyjemne smrody skutecznie tolerować potrafi a z czasem nawet przyzwyczaja się do takowych. Ale takiej ferii drażliwych zapachów naraz trudno było zaakceptować, co prócz skwaru z nieba płynącego, jeszcze uciążliwszym nasz pobyt w Indiach czyniło.

W porcie, jak to w każdym na świecie porcie odprawa statku i załogi się odbyła i wreszcie na ląd zeszli, przyozdobieni mnóstwem złotych i srebrnych emblematów a to pasków, a to wężyków i gwiazdek, kwadracików, kółeczek, trójkącików na swych bluzach militarnych oraz kolorowych lampasów na spodniach, a jakże zadufane, a jakże nadęte, a jakże napuszone, zupełnie jak te tokujące indory, urzędasy portowe. Pod pachami taszczyli pękate teraz teczki z bakszyszem, które to teczki jeszcze przed godziną, gdy wchodzili na statek, cienkie były jak przysłowiowy kwit na węgiel.

Podczas tego przydługiego przelotu po morzu i oceanie, aż do bólu nasłuchałem się nieznośnego warkotu silnika głównego oraz agregatów prądotwórczych, a także uciążliwego jęczenia wentylatorów statkowej klimatyzacji. Po zacumowaniu w porcie zamarzyłem o wypoczynku w całkowitej ciszy. Łudziłem się nadzieją, że podczas rozładunku na korytarzach, w mesach i w kabinach panował będzie spokój i po trudach morskiej podróży będę mógł spokojnie na statku odpocząć. Życie jednak pokazało jak bardzo się myliłem. Zaraz po zejściu urzędasów, na pokład główny po trapie statku wdarły się rozwrzeszczane niczym te dokuczliwe silniki z maszynowni, chmary tubylców, objuczonych kartonami i pakunkami. W chwilę potem, korytarze oraz mesa załogowa prócz fali gorąca i egzotycznych woni napełniły się również gromkimi pokrzykiwaniami i monotonnym gwarem hinduskiej mowy oraz gorączkową krzątaniną miejscowych handlarzy. Zaanektowane pomieszczenia Hindusi przystroili różnymi i wielobarwnymi towarami niczym te świąteczne choinki. Czego tu nie było… Kolorowe pocztówki miasto Koczin promujące. Indyjskie znaczki pocztowe. Damskie, męskie, dziecięce i niemowlęce różnokolorowe ciuszki; jakieś szmatki i gatki, portki i majtki, skarpetki, koszulki, bluzeczki, kurteczki, rękawiczki i czapeczki, a także plastikowe i może też skórzane buty i buciki. Były też różnorodnego przeznaczenia przyborniki z fikuśnymi, nie wiedzieć do czego przydatnymi, narzędziami. Rozmaitych rozmiarów klucze płaskie, nasadowe i oczkowe. Śrubokręty z przedziwnie zakończonymi końcówkami. A to jako gwiazdki, a to kwadraciki, trójkąciki i inne dotąd niespotykane i nieznane mi figurki. Małe lutownice, a przy nich tinol lub zgoła cyna czysta w przezroczystej folii zabezpieczone . Podręczne mierniki elektroniczne z cyfrowymi wyświetlaczami. Latarki różnych gabarytów od paluszków po reflektory. Ładowarki i zatrzęsienie różnorodnych akumulatorków i bateryjek. A zegarków bez liku. A to tasaki, a to noże kuchenne, a to niewinne scyzoryki i groźne sprężynowce. Haczyki i haki na ryby oraz krótkie i długie, grube i cienkie, niby srebrne, może i złote łańcuszki, a przy tym rozmaite sygnety, bransoletki, obrączki i pierścionki. Czyli jak się u nas mawiać zwykło – „mydło i powidło”.

Gdy rozwrzeszczana masa tubylców do tej pory spokojną dotychczas mesę załogową opanowała już całkowicie, pomimo olbrzymiego rozgardiaszu , uwagę moją i chyba nie tylko moją, przykuło coś raczej niespotykanego, coś niesamowitego, coś nietypowego, coś bardzo intrygującego. Ni stąd ni zowąd, na krześle w rogu marynarskiej mesy niczym zjawa, przez nikogo dotychczas niezauważony, nie wiadomo jak, nie wiadomo skąd, pojawił się taki jakiś taki dziwny Hindus. W charakterystycznym oczywiście turbanie na głowie, chudziutki i niepozorny był. Wyglądał na tyle staro i na tyle młodo, że trudno było, tak na oko, jego wiek określić. Ubrany był niezwykle skromnie i o dziwo nieskazitelnie czysto. Dziwny, bo nie miał przy sobie żadnego towaru, a i żadnego kramiku przy nim również nie było. Pod pachą swą trzymał jedynie zniszczoną mocno, chyba jeszcze troszeczkę czarną saszetkę. Siedział nieruchomo, tak jakby jakiś kij połknął. I tylko te przenikliwe spojrzenie! Ten przeszywający wzrok! Te oczy, te duże, ciemne, głęboko osadzone oczy, niezwykle spokojnie po ludziach w mesie zgromadzonych wodzące.

 

* * *

 

Południe już było i na wszystkich statkach bander całego świata w tym czasie pora obiadowa była. Wachtowi z pokładu oraz z maszynowni przekazali wachty najedzonym już następcom .

Do mesy wszedł, wydawało się że głodny, starszy marynarz Stanisław. Był on na tym statku najstarszym wiekiem i stażem marynarzem. Ale głodny jednak nie był, gdyż nawet nie spojrzał na stoły z obiadową zastawą i na wazy z gorącą zupą. Chyba nie chciał też nic zakupić, gdyż nawet przez ułamek sekundy nie spojrzał na kolorowe kramiki tubylców, tylko wprost od drzwi wejściowych skierował się do samotnego Hindusa. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że marynarz doskonale znał Hindusa i jakby od dawien dawna był z nim umówiony. W tym momencie w rozwrzeszczanej dotychczas mesie jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, nie wiedzieć czemu nagle przenikliwa cisza zapadła. Cisza ta wzbudziła nieoczekiwaną ciekawość wszystkich obecnych w mesie. Krzykliwi tubylcy wraz z polskimi marynarzami, w niezrozumiałym dla mnie milczeniu z nieukrywanym zainteresowaniem przyglądali się olbrzymiej postury marynarzowi i drobniutkiemu Hindusowi. Jednocześnie chyba wszyscy w mesie obecni usłyszeli niespokojny tembr głosu Stanisława i z nieukrywaną uwagą przyglądali się intensywnej gestykulacji jego nieco przydługich rąk. Każdy z tu obecnych zastanawiał się co ta gestykulacja oznacza. Dla mnie owe gesty starego marynarza przypominały sygnalistę w marynarce wojennej którego zadaniem, gdy obowiązywała radiowa cisza było komunikowanie z okrętami się za pomocą flag sygnałowych. Brakował tu tylko chorągiewek. Zdawało mi się też, że gwałtowne wymachy rąk Stanisława były chyba bardziej rozumiane przez obecnych tu w mesie, niż jego słowa. Hindus natomiast nic nie mówił, a może i mówił cichutko, tylko usta jego nieruchome były . W pewnym momencie pilnie wpatrując się w oczy swego rozmówcy, długimi i smukłymi palcami flegmatycznie odsunął błyskawiczny zamek swej saszetki i wyjął z niej plik jakichś karteczek, które przez dłuższą chwilę bezskutecznie usiłował wręczyć marynarzowi. Odniosłem wrażenie że w tym momencie usiłuje coś marynarzowi powiedzieć . Chyba szeptał. Stanisław zaś zupełnie jakby w transie był. Chyba nic nie słyszał i nic nie widział. Wymachiwał tylko rękoma i coś tam ni to gadał ni to mruczał a może i bełkotał i to coraz głośniej, coraz bardziej nerwowo. Hindus ze stoickim spokojem pilnie przyglądał się gestykulacji marynarza, i jakby cierpliwie go słuchał, dzielnie dzierżąc w ręku owe białe karteczki od czasu do czasu coś tam szeptał. Po chwili stary marynarz umilkł. Był chyba zmęczony i jakby się ocknął. Wszyscy w mesie odnieśli wrażenie, iż jakaś siła płynąca z nieznanego źródła usta mu zamknęła. Spojrzał nareszcie stary marynarz jakby przytomniej na Hindusa potem na jego karteczki i już nic nie mówiąc wziął je i w wielkim skupieniu zaczął je czytać. Ta nietypowa scenka doprowadziła wszystkich przebywających w mesie do zenitu ciekawości. Marynarze jedząc a inni oglądając wyeksponowane towary, a jednak kątem oka obserwowali tamtych dwóch. Tubylcy również z olbrzymim zaciekawieniem tej scence pilnie się przyglądali. Wreszcie Hindus przemówił i pomimo sporej od nich odległości, wyraźne słyszałem prawie szeptem wielokrotnie powtarzane przez niego tylko te dwa słowa – rasul i sztaniszlaw.

– Co znaczy ten rasul? Czy to słowo angielskie? Nie! Nigdy nie słyszałem! A może to z jakiegoś innego języka pochodzi? No nie ! Nie wiem! Nie znam takiego wyrażenia – gorączkowo rozmyślałem.
Moje domniemania przerwał wyraźnie zaborczy głos marynarza.
– Panie radio! Co ten Hindus mówi? Bo ja go po angielsku pytałem, kim on jest i co w nim jest, że nie wiedzieć dlaczego wbrew sobie ja tu do niego przyszedłem? Chciałem się po prostu od niego dowiedzieć, jakież to cholerne licho wbrew mej woli ściągnęło mnie tu do tej mesy? Za cholerę nie mogę tego zrozumieć co mną kierowało! Wie pan. On chyba mówi coś po angielsku. Niby znam angielski, ale tego Hindusa, absolutnie, i to nic a nic nie rozumiem! – zupełnie jak najęty trajkotał marynarz.
– Panie Stanisławie! A czy ja wiem po jakiemu on tam szepcze? Z tego co tu kątem ucha usłyszałem to trudno mi określić czy po angielsku? Co prawda Indie kupę lat kolonią Wielkiej Brytanii były, więc ten gość powinien mówić po angielsku. Ale tak czy inaczej ja też zupełnie nie rozumiem co on mówi! Po jakiemu? A czort go wie! A w ogóle to o co tu chodzi? A niech to cholera weźmie! Przykro mi panie Stanisławie ale w tej sytuacji niestety nie pomogę panu.
– Ależ panie radio. Niech pan mnie tu nie tak nie zostawia. Może we dwójkę spróbujemy z nim porozmawiać!
– A co żeś się pan tak tego Hindusa czepił? Cala mesa i korytarze pełne Hindusów a czepił żeś się pan akurat tylko tego jednego !
– Panie radio!
– No dobrze panie Stasiu! – pomimo początkowej zdecydowanej odmowy nagle zgodziłem się i nie zastanawiając się nad swoją niezrozumiałą uległością zagadałem po angielsku do Hindusa:
– Dzień dobry. Jestem radiooficerem na tym statku i jeśli pozwolisz, będę Stanisławowi pomagał tłumaczyć – i nie czekając na jakąkolwiek reakcję Hindusa przetłumaczyłem wszystkie zapytania pana Stanisława.
– Dzień dobry Dżulian! Wcale nie musisz się przedstawiać. Ja wiem kim jesteś, co robisz na tym statku i jak masz na imię. – najczystszą angielszczyzną przerwał mi Hindus i jakby w rewanżu przedstawił się

– Mam na imię Rasul. Pytania zbędne. Powiem krótko. Jestem wróżbitą, jasnowidzem, astrologiem i parapsychologiem . Wierzę, że ten dar nie został zesłany na mnie ot tak bez powodu. Coś w tym jest. O załodze tego statku wiedziałem wszystko zanim tu dopłynęliście. Moja wizja zawsze potwierdza się gdy ujrzę na jawie danego człowieka. Wtedy to już wszystko wiem od jego urodzenia aż do śmierci. Rytuały to część mojego życia, to część mnie. Dzięki długoletniemu doświadczeniu przepowiadam we wszystkich zagadnieniach człowiekowi sobą zainteresowanemu. Ostrzegam o czekających na niego niebezpieczeństwach i jeśli widzę to wspieram duchowo . Moja reputacja uznana jest w całych Indiach ale chyba i na świecie. Wielu bowiem marynarzom wróżyłem. Zainteresowanym przypominałem już przebytą drogę życia. Wielu cennych wyjaśnień z życia bieżącego przepowiadałem. Również ale tylko na wyraźne życzenie zainteresowanego dalsze życiowe losy przepowiadałem.

Takiej reakcji absolutnie nie spodziewałem się i w pierwszym momencie zamurowało mnie. Mimo to ucieszyłem się, że mnie Hindus zrozumiał.

– No a tak na marginesie, to wcale nie musiałeś mi tłumaczyć wątpliwości tego marynarza. Ja dobrze wiem o co mnie pyta! Moja odpowiedź natomiast jest niezwykle prosta – odparł Hindus

– To nie ja. Tu do tej waszej mesy ściągnęła Sztaniszlaw jego własna ciekawość, chęć poznania swojej przyszłości. On poza sobą ale w swej podświadomości doskonale wie, że ja jestem jasnowidzem i dlatego tu przyszedł. Wiem, że ten tu marynarz ma na imię „Sztaniszlaw” Wiem że on mnie nie rozumie.

Natomiast wszystko, co on do mnie mówi i co jeszcze nawet będzie chciał mi powiedzieć ja również doskonale wiem. On bardzo chce poznać swoją przyszłość i dlatego moja osoba tak go zaintrygowała. Ja przecież do nikogo tu nic nie mówię i sam nikogo tu nie zaczepiam. Siedzę sobie w kąciku i wiem kiedy i którzy ludzie sami do mnie przyjdą, bo możesz mi nie wierzyć ale ja wiem dosłownie wszystko! Jak już zdążyłeś Dżulian zauważyć wiem jak ty masz na imię i znam imiona wszystkich tu obecnych marynarzy. Wiem że imię twoje w języku polskim piszę się inaczej niż ja je wymawiam, ale tak mi jest łatwiej do ciebie się zwracać. A jeśli chodzi o te karteczki, które dałem dla Sztanislaw do przeczytania, to napisane są w waszym języku, po polsku przez waszych rodaków. Przez polskich marynarzy, zawijających do naszego portu a także przez polskich turystów odwiedzających nasze Indie, którym ja w przeszłości wróżyłem. To są jakby świadectwa prawdy którą tym ludziom uświadomiłem. Świadczą, że nie jestem jakimś tam hochsztaplerem, oszustem czy też naciągaczem. Od nikogo nie żądam żadnych pieniędzy ani prezentów. Jestem po prostu uczciwym hindusem. Jasnowidzem i tylko z ludźmi rozmawiam. A rozmawiam tylko z tymi którzy sami do mnie przyjdą i chcą ze mną rozmawiać! Problem polega jedynie na tym, aby „Sztanislaw” mnie zrozumiał.

– Panie Radio! Niech pan zostanie ze mną. Bardzo pana proszę o pomoc – jakby na potwierdzenie słów Rasula tym razem błagalnym głosem poprosił marynarz – Zrozum pan, że jak się ma lat tyle co ja i przeżyło to co ja, to poznanie przyszłości dla mnie starego jest bardzo ważne. Ja chcę tylko dokładnie i prawidłowo zrozumieć, co ten Hindus ma mi do powiedzenia na mój temat i bardzo liczę na pańską pomoc.
– OK.! – znowu nadzwyczaj szybko się zgodziłem
– Chciałbym, aby nikt nam nie przeszkadzał! – oświadczył Stanisław – Niech pan spyta, Hindusa czy nie zszedłby z nami do mojej kabiny.

Rasul zgodził się. W wielkim skupieniu i dostojnie we trójkę, powoli zeszliśmy na dolny pokład do kabiny Stanisława.

 

* * *

 

– Mam do niego taką prośbę – w kabinie Stanisława zagadał Hindus – Niech „Sztaniszlaw” własnoręcznie, przy pomocy ołówka, długopisu lub czegokolwiek na kartce papieru umieści jakiekolwiek tylko jemu znane symbole, napisy, lub znaki. Kartkę tę ma mocno zrolować, tworząc z niej kulkę, którą osobiście musi spalić. Popiołu nie wolno mu dotykać – nakazał Hindus i powoli odwrócił się do nas plecami.
– Co tu napisać? – głośno, nie wiedzieć kogo spytał Pan Stanisław, a po chwili namysłu pochyliwszy się nad stołem, zaczął coś tam kreślić na karteczce.
– Może być? – Pokazując mi karteczkę spytał marynarz.
– Myślę, że tak może być.

Na karteczce ujrzałem narysowany krzyżyk, a za nim napis J A D Z I A i na końcu ponownie krzyżyk.
Stanisław zrolował tę kartkę w kuleczkę. Błysnął ogień z zapalniczki i po chwili z karteczki pozostała w popielniczce garstka czarnego popiołu.
– Gotowe! – zameldowałem wróżbicie.

Hindus wolno obrócił się i niby bacznie przyjrzał się garstce popiołu. Następnie równie przenikliwie spojrzał marynarzowi w oczy. Mówił prawie szeptem. Tak cicho, że ledwo go było słychać.
Wróżenie od lat jest moim przeznaczeniem. Czytam karty Tarota, dzięki ich przesłaniu i długoletniemu doświadczeniu z ludźmi mogę Państwu doradzić w kwestiach zawodowych, uczuciowych i innych. Rytuały to część mojego życia, to część mnie. Pomagam ludziom odnaleźć drogę do szczęścia, wspieram duchowo. Zachęcam do kontaktu ze mną.

Karty Tarota są doskonałym narzędziem do pracy nad sobą i prognozowania przyszłości. Dzięki Nim, nie tylko Państwo uzyskają odpowiedzi na dręczące pytania, ale również mogą otrzymać bezcenną wiedzę – co zrobić, aby nakierować się na sukces osobisty i materialny. Nigdy nie czytam pojedynczych kart Tarota z ich symboliki. Czytam każdy układ całościowo. Zajmuję się również numerologią oraz rytuałami oczyszczania i wzmacniania energetycznego. Do każdego człowieka podchodzę z pełnym profesjonalizmem i przygotowaniem. Moim celem jest pomoc człowiekowi, gdyż wierzę, że ten dar nie został zesłany na mnie bez powodu. Mogę Ci pomóc odzyskać utraconą miłość lub spotkać odpowiedniego partnera i odnaleźć prawdziwą miłość. Jeśli stoisz przed trudnym wyborem ja nakieruję Cię na właściwą drogę. Odpowiem na pytania dotyczące każdego aspektu życia.

– Urodziłeś się w polskim mieście. Miasto to, jak wiele innych waszych polskich miast, po tej straszliwej wojnie światowej zostało wam skradzione. Nazwę mnie trudno jest wypowiedzieć, gdyż po angielsku inaczej się ją pisze, a po polsku inaczej się wymawia więc lepiej napiszę.

Wykaligrafował na kartce papieru nazwę „LWOW”

– Zgadza się?
– Tak, zgadza się. LWÓW. Urodziłem się we Lwowie – odrzekł marynarz.
– Urodziłeś się w sobotę 52. dnia roku 1920 w konstelacji Ryby. Zgadza się?
– Nie! Ja urodziłem się 21 lutego 1920 roku – zaprzeczył Stanisław.

Natychmiast porównałem obie wypowiedzi i stwierdziłem, że to jest ta sama data tylko inaczej policzona.

– Panie Stasiu! 52 dzień każdego roku przypada właśnie 21 lutego. Czyli w konstelacji ryb! – doinformowałem niedowiarka.
– Aha! – pokornie zgodził się marynarz.
– Niełatwe było twoje dzieciństwo. Smutne, pełne trosk, głodu i niedostatków. Mamę utraciłeś bardzo wcześnie. Nawet dokładnie jej nie pamiętasz. Od starszego rodzeństwa dowiedziałeś się, że zmarła na gruźlicę płuc. Choroba ta zaatakowała ją na skutek głodu i wycieńczenia spowodowanego grabieżą najeźdźców na twój kraj podczas I wojny światowej. Ojca utraciłeś w 11. roku twego życia. Był listonoszem. W pamięci Twej pozostał obraz ojca, siedzącego na stołku z wykrzywioną od bólu twarzą, pocierającego nogi od kolan po stopy. Ten ból towarzyszył mu do końca jego dni, a pozostał po ranach postrzałowych z ciężkiego karabinu maszynowego podczas obrony tego miasta Lwow.

– Czy to się zgadza? – Spytał Hindus
– Święta prawda – wyszeptał mocno teraz pobladły Pan Stanisław.
-Było ci bardzo ciężko, aż do chwili poboru do wojska. Służyłeś tam na statkach. To były okręty wojenne.

Potem wybuchła kolejna ta okrutna wojna i na wielkiej wodzie przeżyłeś prawdziwe piekło. Trzy razy na Atlantyku przeżyłeś zatopienie storpedowanych statków, którymi płynąłeś. Po zakończeniu tej okrutnej wojny dalej byłeś na statkach, lecz już na handlowych. Ożeniłeś się w 37 roku życia. Jest wierną żoną i bardzo cię kocha. To jej imię napisałeś na tej spalonej kartce. Ja tego imienia prawidłowo nie wypowiem.

Mogę tylko napisać.Ujął w smukłe palce długopis i na kartce papieru wyraźnie wykaligrafował, łącznie z krzyżykami:
+ J A D Z I A +

– Zgadza się?
– Taa…ak ! – Szeptem, dysząc głośno, potwierdził marynarz.
– Urodziła tobie dwoje dzieci. Dziewczynkę i chłopca. Córka twoja, Barbara, jeszcze panienka, ma obecnie 24 lata. Kończy edukację i będzie lekarzem. Syn twój, Bogdan, kawaler, ma lat 19. Chciałeś, aby został marynarzem, lecz on do tego zawodu jest za delikatny. On kocha rysunek, malarstwo i plastykę. Teraz to został przyjęty do dużej szkoły plastycznej, ale ty jeszcze o tym nie wiesz. Dowiesz się o wszystkim, gdy zadzwonisz do domu. Jeszcze dzisiaj będziesz o tym wiedział. Teraz mogę opowiedzieć wszystko o twojej przyszłości. Może jednak tej prawdy nie chcesz poznać?

– Chcę znać całą prawdę do końca – stanowczo odparł marynarz.
– Dobrze! Powiem ci. To jest twój ostatni rejs. Jesteś za stary. Już ciebie nie chcą na statkach. Pożegnasz się więc ze statkami i będziesz cieszył się zasłużoną emeryturą. Ale to nie będzie tak, jak sobie zaplanowałeś. – Hindus umilkł, przymknął powieki i zmarszczył swą twarz tak, jakby coś chciał gdzieś zobaczyć i już po chwili kontynuował swój monolog

– Życie jest pełne niespodzianek! Aktualnie mieszkasz daleko na północy, w tym mieście nad małym polskim morzem. Gdynia city. W dużym mieszkaniu. Za 6 lat mieszkanie to zmienisz na dom. Ja wiem, że nie planujesz tej zmiany, lecz nastąpi to niezależnie od Twoich zamiarów.

Marynarz ożywił się.
– Faktycznie, nie zamierzam zmieniać mieszkania. Czy możesz wyjawić, co mnie zmusi do tak nieoczekiwanej zmiany?
– Czy jesteś absolutnie pewny swej ciekawości, nawet gdyby odpowiedź była dla ciebie szokująca?
– Tak!
– OK. Powiem ci. Żona twoja zginie w tragicznych okolicznościach, a ty w tym mieszkaniu nie będziesz chciał mieszkać samotnie. Każdy kąt w tym mieszkaniu będzie ci ją przypominał. Psychicznie nie będziesz mógł tego znieść. No i na starość będziesz chciał zamieszkać razem ze swoimi dziećmi i nacieszyć się wnukami. Dlatego zamienisz mieszkanie na domek. Czy chcesz poznać także, jak i kiedy zakończysz ziemskie życie?
– Chcę wiedzieć wszystko do samego końca – hardo oświadczył Stanisław
– OK. Więc, w 247 dniu i 87 roku twego żywota położysz się jak zwykle do łóżka i rano już się nie obudzisz. Spotkasz się tam ze swoją ukochaną żoną. – Hindus zamilkł.

Pan Stanisław nie należał do ludzi gadatliwych i nikt z marynarzy na statku nie wiedział nic o jego prywatnym życiu.
– Czy wszystko, o czym mówił tu ten Hindus to prawda? – spytałem szeptem.
– Tak, Panie Radio. Wszystko, co mówił o mojej przeszłości zgadza się, co do joty. A co będzie dalej, to samo życie pokaże.

I nagle Stanisław, jakby ocknął się i głośno po polsku rzekł:

– A niech to jasna cholera…! Ale cuda! – I ponownie wpadł jakby w zadumę, a po chwili milczenia rzekł: – No nie! Dosyć tego! Dobrze jest! Niechże pan go spyta, co ten Hindus za to chce.

Wiernie przetłumaczyłem Hindusowi ostatnie pytanie Stanisława.
– Niech „Sztaniszlaw” bezpośrednio do mych rąk nic nie wręcza. Tak nie można! Nie wolno mi! Ale jeśli ma takie życzenie, aby mi coś dać, to niech położy tu na tym stole tylko to, co on sam, z własnej woli chce mi dać. Ja niczego od niego nie żądam!
– Dziwnie ten Hindus gada. No, ale niech mu i tak będzie! – Odparł marynarz i po dłuższym namyśle położył na stole 20 nowiusieńkich amerykańskich dolarów. Krzyżując na swych piersiach obie ręce oraz lekko chyląc głowę, Rasul podziękował Stanisławowi, a pieniądze dyskretnie do saszetki schował.

 

* * *

W kabinie marynarza niepokojąca cisza zapanowała . Uznałem więc, że misja moja zasadniczo jest już zakończona. Poinformowałem przeto szeptem Stanisława, że idę do góry do swej kabiny. Chciałem także pożegnać się i z Rasulem gdy nagle poczułem w całym ciele dziwne mrowienie. W oczach mi pociemniało. Ciało moje jakby nie moje się stało, bo w istocie poruszyć się nie mogłem. Poczułem, jakbym bezwolnie w jakiś dziwny i nie znany mi dotąd letarg zapadł. Jednocześnie, zupełnie jakby gdzieś z oddali, ponownie usłyszałem szept Hindusa:
– Dżulian! Zaczekaj! Nie śpiesz się tak! Chciałem ci powiedzieć że eksponujesz dobrą energią. Gdybyś potrafił ją czuć, rozumieć i z niej korzystać, pomógłbyś wielu ludziom. Masz dobre kontakty z ludźmi. Ludzie garną się do ciebie rozumieją i lubią twoją aurę.
– Gdybyś bardziej przywiązywał uwagę do tego co się wokół ciebie dzieje, to zauważyłbyś, że gdy tylko opuścisz jakieś miejsce to nie pozostaje ono puste. To właśnie ta aura, przyciąga ludzi w miejsce które opuszczasz. Radzę abyś zwrócił pilniejszą uwagę na to niezwykłe zjawisko. A swoją drogą – bardzo ciekawe miałeś życie. Wiem o tobie wszystko. Wiem, że w dzieciństwie przechodziłeś zapalenie uszu, na skutek tego na jedno ucho ogłuchłeś. Czy to się zgadza?
– Tak. To prawda. – nie wiedzieć czemu i wbrew swej woli pokornie potwierdziłem.
– Teraz to powiem ci dużo więcej. Był rok 1965 a więc już 20 lat po tamtej straszliwej wojnie światowej. W waszej Polsce tryumfowała krwawa komuna, która po dzień dzisiejszy jeszcze u was dominuje . Jest to krwawy i niewolniczy system, który na koniec drugiej wojny światowej wyganiając Niemców z Polski narzucili wam nowi najeźdźcy tym razem sowieccy.
Byłeś świeżo upieczonym maturzystą. Był to bardzo ważny dla ciebie czas. Wchodziłeś w dorosłe życie w kraju zniewolonym przez dyktaturę rodzimych i radzieckich komunistów. Nie wiedziałeś jaką obrać drogę życia. Rozważałeś czy przypadkiem nie poddać się. Poddać się wbrew sobie, wbrew swoim przekonaniom, wbrew swojemu światopoglądowi. Biłeś się z myślami czy pod ich dyktando, tych doktrynalnych snycerzy ludzkiej świadomości, tych krwawych morderców stać się ich niewolnikiem i służąc im ślepo, robić jakąś tam bliżej nieokreśloną karierę. Rozważałeś także inny wariant swojej życiowej drogi. Chciałeś w zgodzie z obowiązującym w Polsce ich prawem, za „Żelazną Kurtynę” na Zachód uciec. Dręczyły cię poważne wątpliwości oraz pytania bez odpowiedzi, czy istnieje taka życiowa opcja by w tej barbarzyńskiej niewoli wolnym człowiekiem pozostać! Czy to możliwe? Zastanawiałeś się i uznałeś że przy odrobinie sprytu musi się ci to udać. Czy tak było?
– Tak! Tak było!
– Wśród młodego zbuntowanego pokolenia w Polsce, fama głosiła, że albo ryzykowna przeważnie śmiertelna ucieczka przez pilnie strzeżoną granicę, bądź ucieczka z niewoli poprzez pracę na morzu .
Zdecydowałeś że właśnie praca na morzu jest właściwym sposobem na atrakcyjną i finansowo intratną z komunistycznego więzienia ucieczkę. Pomorze wasze po wojennych zawieruchach otworem stało i setki tysięcy młodych ludzi myśląc tak jak ty, przede wszystkim morskie szkolnictwo atakowały. Atakowali także stocznie, fabryki i zakłady przemysłowe powiązane z morzem. Atakowali z nadzieją na osiągnięcie tego upragnionego celu jakim ostatecznie była praca na statku a więc w tej niewoli namiastka wolności, która bez względu na pogląd jest pragnieniem każdego człowieka. Pojechałeś więc nad morze do portu morskiego Gdynia, i w szkole dla marynarzy zdawałeś egzaminy na wydział mechaniczny. O jedno miejsce walczyło wtedy ponad 20 kandydatów. Srogi sprawdzian z przedmiotów ścisłych uzupełniał drakoński egzamin zdrowotny. Głuchota zatamowała ci tę drogę. Potem powołali ciebie do wojska. W wojsku jakby spełniając twoje oczekiwania pogłębili uprzednio już nabytą twą wiedzę z elektroniki i nauczyli alfabetu Mors’a. Oferowali ci służbę ponadterminową. Wiedziałeś, że to dobrowolna zgoda na niewolę. Wykorzystałeś więc ich szkołę i zgłosiłeś swą głuchotę uciekając w ten sposób z wojska.. Z kategorią zdrowia, niezdolny do wojska, przerwałeś służenie reżimowi. Nauczyłeś się pokonywać wszelkie przeszkody i pomimo głuchoty, na morzu jednak pracujesz. Czy to się zgadza?
– Tak, to wszystko szczera prawda – bezwiednie odparłem. –
– W życiu twoim wiele jeszcze ciekawych, zaskakujących i nieprzewidzianych zdarzeń cię spotkało. Zdarzeń, które uratowały ci życie. Choćby to że, gdy już na morzu na małych trawlerach rybackich pływałeś, to dzięki matczynej bezgranicznej do ciebie miłości oraz nieznanym jej samej zdolnościom jasnowidzenia i za jej namową, w 1971 roku odmówiłeś swemu armatorowi mustrowania na trawler rybacki, który kilka tygodni później zatonął na morzu po kolizji z rosyjskim statkiem rybackim m/t Neitrino. Zatopiony polski rybacki trawler nosił nazwę polskiej małej rzeczki.

W tym momencie Hindus zamilkł. Odwrócił się i pochylił nad stołem. Ujął w swe smukłe palce długopis i coś tak zaczął kaligrafować na kartce papieru. Po chwili okazał mi ową kartkę. Oczom moim ukazał się napis „KAMIENNA”.

– Czy tak nazywał się statek, na który nie chciałeś zamustrować?
– Ta…ak! Faktycznie tak się nazywał –szeptem potwierdziłem.
– Panie Radio! Co tu się dzieje? – spytał nic nie rozumiejący Stanisław.
– Teraz ten Hindus zajął się moja osobą i mnie wróży. – oschle odpowiedziałem.
– Wiem także, że z BARBARĄ ożeniłeś się potajemnie. Twoi i jej rodzice nic o tym nie wiedzieli.– kontynuował Hindus – Mało tego! Wiem także, dlaczego tak postąpiłeś. Czy mam ci powiedzieć?
– Przecież ja doskonale wiem! – odparłem niegrzecznie.

Twoje oburzenie świadczy o tym, że prawdę mówię – spokojnie odrzekł Hindus i jak gdyby nigdy nic, tajemniczo szeptał. – Przed obliczem Pana Boga zawarcie związku małżeńskiego zaplanowaliście po powrocie z następnego rejsu i o tych zamiarach wasze rodziny doskonale wiedziały. Decyzję o natychmiastowym ślubie podjęliście na skutek awantury na wartowni bramy wejściowej do portu. Była wtedy sroga zima. Końcowe dni stycznia 1973 roku, a na dworze niesamowity ziąb. Wartownicy nie chcieli Barbary wpuścić do portu do ciebie na statek. Potraktowali ją okropnie! Zupełnie jak nierządnicę! Oburzony tym faktem, postanowiłeś jeszcze tego samego dnia sformalizować wasz związek. W urzędzie kazano wam czekać, lecz ty ich oszukałeś, że nie możecie czekać, gdyż ona jest w ciąży, a ty wypływasz w rejs. Urząd zażądał poświadczenia tych faktów od lekarza i od armatora. Gdy błyskawicznie załatwiłeś te formalności, okazało się, że bez odpowiedniego ubrania urzędnik ślubu nie udzieli. Zawiozłeś urzędnika po ubranie do domu. Kolejna przeszkoda to brak świadków. Lecz i to pokonałeś prosząc na świadków żonę swego przyjaciela i jej kuzynkę. Jak już mówiłem, jesteś bardzo upartym człowiekiem. Po kilku godzinach intensywnych zabiegów i ogromnego zamieszania byliście już małżeństwem. Wartownicy więcej już was nie obrażali. Natomiast zawarcie związku przed obliczem Pana Boga odbyło się zgodnie z zaplanowanym wcześniej terminem. Jesteście dobraną i kochająca się parą. Macie dwóch synów. Czy to wszystko, co dotychczas powiedziałem, zgadza się?

– Ta…ak! To wszystko, co do tej pory powiedziałeś, to święta prawda! – Odparłem mocno zaskoczony.
I w tej chwili jakbym z tego dziwnego niby letargu się przebudził.

Od pierwszej chwili, gdy ujrzałem Hindusa, a później zorientowałem się, że jest on wróżbitą, nie wykazywałem tymi zagadnieniami nawet najmniejszego zainteresowania. I gdyby nie stary marynarz Stasio przekonany byłem , że nigdy nie byłoby dalszego ciągu tego przedziwnego spotkania. Nie byłem w najmniejszym nawet stopniu zainteresowany wykorzystaniem tych jego niby nadprzyrodzonych zdolności. Lecz teraz poczułem, że Hindusowi temu wbrew swej woli, niestety ale uległem. Że skutecznie ubezwłasnowolnił mnie i za chwilę ja już nie będę miał nic do powiedzenia. Uznałem więc że nadszedł najwyższy czas zmiany tej niezręcznej dla mnie sytuacji, by jak to się mówi odwrócić kota ogonem. Bezceremonialnie zaproponowałem Rasulowi odgadnięcie z karteczki mojego zapisu, oczywiście już po jej spaleniu. Hindus spojrzał na mnie wielce zdziwionym wzrokiem ale na znak aprobaty Hindus skinął głową i odwrócił się do mnie plecami. Także odwróciłem się do Hindusa plecami. Imię na karteczce które zapisał marynarz Stanisław językowo teraz wydawało mi się bardzo proste. Nie zastanawiałem się jak to jest możliwe, że Rasul bez problemu to napisał. Postanowiłem więc napisać taki polski wyraz na którym wszyscy obcokrajowcy się wykładają. Napisałem więc:
S Z C Z E B R Z E S Z Y N

Następnie zmiąłem palcami kartkę w kuleczkę i spaliłem. Bezkształtna kupka popiołu leżała w popielniczce. Przyjrzałem się jej dokładnie, usiłując znaleźć tam jakieś ślady po swoim piśmie, lecz niczego nie dostrzegłem. Pokazałem popiół wróżbicie. Hindus w milczeniu ujął w palce długopis i bez chwili zastanowienia i bez słowa napisał dosłownie litera za literą:
S Z C Z E B R Z E S Z Y N

Zamurowało mnie. Może trochę przydługo milczałem nie mogąc znaleźć logicznego wytłumaczenia tego ewenementu bo znów usłyszałem szept.
– Wiem, że mi nie ufasz! Masz do tego prawo i to twoja sprawa. Ale by ciebie jeszcze bardziej przekonać że przede mną żadnych nie ma tajemnic mogę ci powiedzieć, że tu i teraz na tym statku od dłuższego czasu IV mechanik, Zbigniew bezskutecznie namawia ciebie abyś został ojcem chrzestnym jego niedługo mającej przyjść na świat córeczki? Wiem że w końcu zgodzisz się. Nigdy nie będziesz tego ojcostwa żałował.
– Dobrze, zgodzę się – znowu niespodziewanie pokornie uległem.
Powiem ci, że minie wiele lat, bo jak to w marynarskim zawodzie jest, nie będzie możliwości spotykania się z nim na lądzie. Gdy jeden na morzu to drugi na lądzie. I tak na zmianę . Minie wiele lat i odnajdziecie się. Minie prawie ćwierć wieku i się odnajdziecie.
– Rasul, daj spokój. Mnie to wcale nie interesuje – przerwałem mu brutalnie. Ten jednakże nie speszony zmieniając temat kontynuował
– No to muszę ci powiedzieć, że to końcówka twego tu rejsu. Na tym statku będziesz pracował jeszcze tylko przez miesiąc i wrócisz do swojej ukochanej Polski. A potem pływał będziesz po morzach i oceanach świata tyle, ile trzeba. Tak długo, aby zwiedzić dużo świata, zarobić trochę grosza, ale tak mało, aby nie dać się zwariować. Powiem ci także, że jeszcze w tym roku podpiszesz następny kontrakt i popłyniesz na następnym statku, a tak olbrzymim, o tak przepastnych ładowniach, że pomieści się w nich ładunek węgla z ponad sześciu tysięcy kolejowych wagonów. Statek będzie nosił nazwę Trave Ore – napisał na kartce jego nazwę. – W 211. dniu twego marynarskiego kontraktu na tym statku, rozegra się dramat i Trave Ore przełamie się i zatonie. Ale w tym momencie na twoje szczęście tam, na tym statku ciebie już nie będzie. Ty wcześniej przerwiesz ten kontrakt. Po rozmowach z żoną zdecydujesz się zakończyć pracę na morzu i podjąć te lądowe zajęcie. Armator m/s Trave Ore nie będzie chciał się zgodzić na wcześniejsze przerwanie twojego kontraktu. Pomimo sprzeciwu armatora i kapitana do Polski powrócisz! I to będzie faktycznie twój ostatni w życiu rejs. Nie będziesz już pracował na statkach. To będzie 135-ty dzień roku następnego. Podejmiesz pracę na lądzie., Z morzem kontaktu jednak nie stracisz. Morzu będziesz wierny do końca swych dni. Najpierw będziesz więc pracował w firmie, w której pracowałeś przed ponad dwudziestu laty, a ona z morzem nierozerwalnie jest związana. Później, przyjdzie czas, że uzyskasz takie możliwości i postanowisz odpocząć od pracy. Emerytura. Już na emeryturze, będziesz próbował obraz przeżytych przez ciebie lat na morzu utrwalić dla potomnych słowem pisanym. Uciekając przed cywilizacją zaszyjesz się w leśnej głuszy z dala od ludzi. Ale ja nawet tam spokoju ci nie dam. Przekonasz się! Minie wiele lat. Zapomnisz o wszystkim co tu się wydarzyło i wtedy ja znowu ci się przypomnę. Dam ci powód abyś sobie o mnie przypomniał. Przekonasz się, że mówiłem prawdę.

„Ten człowiek chyba jednak bredzi! – zastanawiałem się – Ale, ale! Nie tak całkiem bredzi! Rzeczywiście w dzieciństwie przechodziłem zapalenie ucha i nie słyszę całkowicie na jedno ucho. Głuchych do pracy na morzu nie przyjmują, bo marynarze muszą mieć końskie zdrowie i dobry słuch na dwoję uszu, by doskonale lokalizować źródła dźwięków. Nie jest możliwe, by radiooficer był głuchy na jedno ucho. To jest niespotykana rzecz, a ja to osiągnąłem. To fakt. Ponadto, ponad dwadzieścia lat temu pracowałem w Dalekomorskich Bazach Rybackich w Szczecinie, lecz przedsiębiorstwo to od 1970 roku już nie istnieje. Obecna nazwa to Przedsiębiorstwo Przemysłowo-Usługowe Rybołówstwa Morskiego „Transocean”! A jeszcze przed „De Be eR-ami” pracowałem w Przedsiębiorstwie Państwowym „Stacje Radiowe i Telewizyjne” w Szczecinie na radiostacji brzegowej „SZCZECIN RADIO” z siedzibą w Trzeszczynie koło Polic. Czyżby los chciałby mnie tam ponownie rzucić? Eeee, to niemożliwe! A jeszcze w dodatku u schyłku mego życia mam się zająć pisarstwem i być jakimś tam grafomanem?! Przecież po prawdzie nie potrafię pisać jakimś tam literackim językiem. I jeszcze bredzi co mnie spotka za lat 30.

Chyba jednak to jakieś bajki” – pomyślałem i usiłując wyrwać się z tego dziwnego letargu, oznajmiłem brutalnie Hindusowi:
– Słuchaj kolego! Ja zgodziłem się t y l k o Stanisławowi tłumaczyć, pozwól więc że ograniczę tu moją obecność tylko do tej czynności. Musisz mi wybaczyć, że przerwiemy to spotkanie a ja udam się na obiad.
– Jak sobie życzysz. Ciągle obiecuję sobie, że nikomu wbrew jego woli nie będę się narzucał, ale to jest silniejsze ode mnie. Robię chyba to tylko dlatego, że cię lubię. Już wcześniej wspomniałem ci że ludzie ciebie lubią. Chyba także tylko dlatego, że masz w sobie tę nieznaną ci siłę, o której ci już wspominałem. Wobec tego nawet wbrew twej woli od tej chwili roztoczę nad tobą i twą rodziną specjalną opiekę.
Długimi i wysmukłymi palcami otworzył swą mocno zniszczoną saszetkę, z której wyjął żółte zawiniątko.
– Jest was w twoim domu czworo. Tu są cztery kamyki życia, które będą was chroniły. Weźże je i pilnuj ich do końca swych dni, jak najdroższego skarbu, potem przekaż je dzieciom i kolejno wnukom twoim! – Odparł Hindus, wręczając mi malutki kwadracik uformowany z żółtego woskowanego papieru. Skłonił się ponownie, krzyżując ręce na piersiach. Zaintrygowało mnie owe zawiniątko i nie bacząc, co wokół mnie się dzieje, rozpakowałem papierowy kwadracik. Ujrzałem w nim leżące na białej watce cztery kamyczki.

Pięknie były. Oszlifowane. Trzy owalne, ale każdy innego koloru i innej wielkości. Pierwszy jak rubin czerwony, chyba serce i miłość symbolizujący, drugi żywcem niebieskie niebo ukazujący, trzeci jakby w mgle utulony, natomiast ostatni prostokątny niby słońce – żółty w róż wpadający.

Oszołomionego całym tym zajściem nagle olśniła mnie dziwna refleksja .
„Przecież ten Rasul faktycznie do niczego mnie nie zmuszał, lecz o dziwo wiedział! Wiedział i mało tego, do spotkania ze mną musiał być już wcześniej przygotowany. Zrozumiałem że zjawiając się na naszym statku musiał wiedzieć, że mnie spotka, że będzie ze mną rozmawiał i dlatego miał przy sobie owe kamyki. Czy to jest możliwe? Co to wszystko może znaczyć? To nie możliwe, żeby było możliwe! No chyba że śnię” – zastanawiałem się zauroczony niezwykłym wydarzeniem.

W tym momencie chyba się ocknąłem, bo nieco przytomniej rozejrzałem się wokół siebie.
– Co to ma być? Skąd wiedziałeś? Co to wszystko ma znaczyć? Co mam ci za to dać? –
pośpiesznie sypałem pytaniami, gdyż zdawało mi się, że w drzwiach kabiny Stanisława chyba jeszcze przez ułamek sekundy widziałem znikające plecy Hindusa. Lecz cisza mi odpowiedziała. Na stoliku leżała zapisana przez Hindusa kartka z trudnymi do wymowy polskimi nazwami. Więc nie był to sen! W kabinie na koi z głową podpartą na dłoniach, siedział jakby nieobecny duchem stary sędziwy marynarz Stanisław.
– Gdzie on jest? – roztrzęsiony nie wiedzieć kogo spytałem. Marynarz milczał.

Schowałem żółte zawiniątko do kieszeni i wybiegłem na korytarz. Ku mojemu zdumieniu pusty był. Zajrzałem do obu mes. Zlustrowałem wszystkie pokłady, toalety i spenetrowałem nieomal cały statek. Szukałem go później również w porcie, lecz Hindusa już nigdzie nie napotkałem.

„s/t Kamienna, m/t Neitrino, m/v Trave Ore, jakieś kamyki życia, rodzina, pisanie wspomnień? To wszystko jest jakieś takie bliskie, prawdziwe, ale niesamowicie dziwne. Skąd on to wszystko wie? Skąd on to wszystko zna?” – Zastanawiałem się już w swojej kabinie, lecz na tyle długo, że wkrótce zapomniałem o tym niesamowitym przeżyciu i przestałem sobie nim zaprzątać głowę.

Wieczorem powrócili na statek nieco podochoceni alkoholem marynarze. W mesie natknąłem się na sędziwego marynarza Stanisława.
– Dzwoniłem do Gdyni. Do domu – ujrzawszy mnie zagadał Stanisław – Jadzia, wiesz pan, żona moja, powiedziała, że Bogdan już jest studentem Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Jestem tym wszystkim cholernie zaskoczony. I wszystko byłoby w porządku, tylko skąd ten Hindus wiedział?! Dziwne! Cholera! Tyle tysięcy kilometrów dzieli nas od naszej ukochanej Polski! Od naszych matek, ojców, żon i dzieci. Nowoczesna radiokomunikacja, satelity, a człowiek tu nie wie nic, co tam w domu się dzieje? A ten Hindus popatrz pan, przecież tutaj, o mnie i o mojej rodzinie wszystko wiedział. Tylko, w jaki sposób do cholery, i skąd?! Z tej marnej garstki popiołu?!
– Zielonego pojęcia nie mam, panie Stanisławie! – Odparłem.

Marynarskie życie wartko toczyło się dalej aż do 14 czerwca 1990 roku, kiedy to wróciłem do Polski. W listopadzie tegoż roku objąłem obowiązki Radiooficera na masowcu m/v „Trave Ore”. Sygnał wywoławczy L A J D 4. 125 tys. DWT. Po załadunku statek ten siedział w wodzie na wysokość pięciopiętrowej kamienicy. Ponad ćwierć kilometra długości i 50 metrów szerokości. Był to prawdziwy kolos. Na pokrywach III ładowni tego kolosa wyznaczone było specjalne lądowisko dla helikopterów. Helikoptery wysadzały na III ładowni pilotów portowych, wprowadzających tego olbrzyma do portu. Pływaliśmy głównie pomiędzy Hamburgiem i Narwikiem oraz Hamburgiem i Norfolkiem. W amerykańskim Norfolku na załadunek tego masowca na niezliczonych torowiskach oczekiwały sznury składów pociągów. Strach było chodzić po tym terenie by nie zostać rozjechanym przez jakiś pociąg. Nie schodziłem na keję. Statek nasz jednorazowo do swych przepastnych ładowni zabierał węgiel z prawie 6250 kolejowych wagonów. Dosłownie kolos. I wtedy niespodziewanie przypomniałam się przepowiednia wróżbity. „Ale skąd ten Hindus wiedział?” – niby odległe echo cisnęło mi się pytanie starego marynarza z Alexander’s Courage.

Po sześciu miesiącach kontraktu i po wielkich awanturach o wypłatę należnych mi poborów, rozstałem się ze statkiem m/v „Trave Ore” i jego armatorem. Statek z nową załogą popłynął do Norwegii po rudę żelaza, a ja 9 maja wróciłem do Polski. 135 dnia 1991 roku, a więc po ponad dwudziestu latach przerwy, ponownie zatrudniłem się na radiostacji brzegowej „SZCZECIN -RADIO”. „Ki diabeł? A jednak wiedział!”.

Kilkanaście dni później, w pracy podczas nocnego nasłuchu na „Szczecin-Radio” na częstotliwości wywołań alarmowych 2182 kHz, usłyszałem bardzo słabiutkie wołanie:
– „May Day! May Day! May Day! This is motor vessel T R A V E O R E call signal Lima Alfa Juliet Delta Four”
– E…e chyba się przesłyszałem – Zresztą, w eterze bardzo „tłoczno” było i faktycznie można było się przesłyszeć. Niemniej na czole mym ukazały się krople potu a w całym ciele poczułem dziwne mrowienie.

W gardle zaschło. I wtedy, po dłuższej chwili, gdy już wydawało mi się że z pierwszego wrażenia ochłonąłem, bardzo głośno i wyraźnie odezwała się norweska radiostacja „Bergen Radio”, która trzykrotnie rozgłosiła wezwanie o pomoc „MAY DAY RELAY”, a następnie komunikat, że Trave Ore sygnał wywoławczy LAJD4 przełamał się i tonie u wybrzeży Norwegii. „Akcja ratunkowa trwa” – meldowano. Późniejsze komunikaty informowały, iż norweskie służby ratownicze uratowały szczęśliwie całą załogę. Przez cały czas trwania tam u wybrzeży Norwegii akcji ratunkowej, zimny pot rosił me czoło. Raz po raz czułem na plecach dziwne mrowienia. Drżałem cały, niby ten przysłowiowy liść osiki. Byłem w szoku.

Gdy nad ranem trochę doszedłem do siebie i spojrzałem na kalendarz, to jakby wiedziony jakąś tajemną siła zacząłem przeliczać. Z błyskawicznych przeliczeń jasno wynikało, że byłby to dokładnie 211-sty dzień przerwanego na „Trave Ore” mojego kontraktu. I znowu jako żywy przed oczami mymi stanął Hindus. „Skąd ten Hindus to wszystko wiedział!? Skąd on wiedział? Z tej marnej garstki popiołu? Nie! To nie jest możliwe, aby to było możliwe!”

Pytania te po dzień dzisiejszy pozostały bez odpowiedzi.
A te kamyki, to przywiozłem do kraju, schowałem i strzegę ich tak, jak mi ten Hindus nakazał. Jak oka w głowie! Ot tak, na wszelki wypadek.

 

* * *

 

Trzy dekady nieomalże od spotkania Hindusa w Koczin minęło i wtedy to się wydarzyło.
A tak na marginesie, pewien jestem, że wielu czytelników poznając tę historię najzwyczajniej w świecie mi nie uwierzy. W rodzinnym gronie a także na spotkaniach z kolegami i przyjaciółmi niejednokrotnie opowiadałem to zdarzenie i wielu słuchaczy nie chciało mi dać wiary. Dopiero po prezentacji wyżej wspomnianych kamyków więcej wiary mym morskim opowieściom dawano. Wielu natomiast swe zdanie chyba całkowicie na moją korzyść zmieniło po zdarzeniu udokumentowanym poniższymi fotografiami.

Przeto postanowiłem jednak całość tych wydarzeń utrwalić słowem pisanym, jak to owego czasu w indyjskim porcie Koczin Hindus Rasul przepowiedział. Wiarę natomiast w jego autentyczność pozostawić każdemu czytelnikowi do własnego osądu postanowiłem.

Nadszedł ów rok 2018. Powiedziałbym najzwyklejszy poniedziałek. Najzwyklejszy dzień 11 czerwca roku wyżej wspomnianego. Godzina 02oo. Oczywiście i noc była, choć krótka ale była, no bo być musiała i to ciemna i ponura była, no bo pochmurna była. Powiadają ludzie, że rzeczy niebywałe przeważnie o północy się zdarzają a tu o dziwo już mocno po północy było, kiedy to się zdarzyło.

O wspomnianej powyżej godzinie obudziła mnie moja bardzo czujna małżonka.
– Wstawaj ! Ktoś się tam po nocy tłucze!
– Gdzie? Co? Jak? Która to godzina? – paplałem rozespany.
– Druga w nocy! No nie słyszysz?

I wtedy dopiero dotarł do mnie natarczywy dzwonek do drzwi oraz wtórowane mu groźne ujadanie mojego podwórzowego psa. Do furtki od drzwi mojego domu dzieliła mnie odległość około 30 metrów. Niechętnie wydostałem się z ciepłego posłanka , szlafrok nieśpiesznie założyłem, zapaliłem wszystkie lampy i światła na podwórzu i powoli poczłapałem do bramki. Na szosie przy parkanie moim taryfa stała.

Spojrzałem na tablicę rejestracyjną. Była na goleniowskich numerach rejestracyjnych. Wewnątrz samochodu siedział kierowca z jakimś nieznanym mi bliżej pasażerem. Gdy otworzyłem furtkę ku mojemu ogromnemu zdziwieniu z taksówki wysiadł osobnik o ciemnej karnacji skóry.

– Ki diabeł – przemknęło przez mą rozespaną łepetynę – Przewidzenie? – Uszczypnąłem się dość silnie w przedramię i przetarłem oczy.
– A więc nie sen – upewniłem się, gdyż człowiek o ciemnej karnacji skóry nie zniknął
– Nie! No nie! Przecież to już kiedyś było! To jednak musi być jakieś kolejne przewidzenie! Chyba znowu śnię – wystraszyłem się nie na żarty. Strach okazał się być silniejszy niźli ciekawość. Zwyciężył.

Postanowiłem więc niezwłocznie zrejterować. Nie namyślawszy się dłużej, furtkę błyskawicznie zamknąłem. Obróciłem się na pięcie i pędem prawie pognałem ku zbawczym czeluściom mojego siedliska. Tajemnicze i niecodzienne zjawisko pozostawiłem za sobą.

– Panie! Nie pękaj pan! Prosto z lotniska w Goleniowie tego tu gościa panu wiozę. Z Warszawy samolotem przyleciał. Miał zapisany na karteluszku pana adres więc go tu przywiozłem! No niechże pan sobie go zabiera! Nie mam zamiaru stać tu całą noc!

Nim jednak zdążyłem w jakikolwiek sposób zareagować, usłyszałem trzask zamykanych drzwi samochodu, zawarczał silnik i taksówka odjechała.

– No to ładnie mnie tu ten taksówkarz urządził! – zeźliłem się nie na żarty i w tym momencie utwierdziłem się że zauważona uprzednio goleniowska rejestracja taksówki potwierdzała prawdomówność gościa który właśnie odjechał.

Równocześnie usłyszałem wezwanie w języku angielskim;
– Halo! Dżulian nie uciekaj !
– Przetarłem z niedowierzenia oczy ale już w domu za zbawczymi drzwiami się schroniwszy i nieco ochłonąwszy, bezpieczniejszym się poczuwszy, trzeźwiej myśleć zacząłem.

– Oho! Zna moje imię! Ale skąd zna moje imię? Chyba coś w tym jest. To chyba dobry znak. Chyba jednak, jak to młodzież mówi, „dałem ciała” – i aby odwrócić „kota ogonem” i spróbować poprawić pierwsze niekorzystne według mnie wrażenie, odważnie zareagowałem. Przez lekko uchylone drzwi pytaniami w języku angielskim przez mnie wypowiedzianymi intruza zasypałem – Skąd znasz moje imię? Jak cię zwą? Kto ty jesteś? Skąd tu się wziąłeś? Jak mnie znalazłeś? Skąd znasz moje miejsce zamieszkania?

– Mam na imię Viraj. Jestem marynarzem. Jak mnie wpuścisz na podwórko to pokażę ci moją książeczkę żeglarską. Pływam na statkach jako III oficer nawigator. Teraz po długim rejsie mam urlop. Mieszkam w Kolombo na Sri Lance. Mam tam domek. Przyleciałem samolotem do Warszawy ze Sri Lanka, no wiesz z tej wyspy Cejlon przy Indiach. A twoje imię znam od Hindusa o imieniu Rasul. Abyś mi uwierzył to przypomnę ci pewne wydarzenia z przed prawie 30 lat. Pływałeś wtedy na statku Aleksander’s Courage. Przywieźliście do Indii, do Koczin siarkę z Grecji. Pamiętasz ! Ty byłeś na tym statku radiooficerem. Tam odwiedził was statek Hindus o imieniu Rasul. Wróżył marynarzowi o imieniu „Sztanislaw” a ty tłumaczyłeś. Rasul i tobie powróżył. Rasul bardzo ciebie polubił. Wiedział, że jemu nie ufasz i dlatego postanowił przekonać ciebie do siebie. Otoczył cała twoją rodzinę specjalną opieką, zaklętą w czterech kamykach zawiniętych w żółtym nawoskowanym papierku. Rasul poinstruował jak ciebie mam odnaleźć i co mam mówić abyś się nie wystraszył i mnie tak jakby jego samego godnie ugościł.

Gdy Viraj zza bramki spokojnym monologiem przekazywał mi te wszystkie informacje przed oczyma moimi jak żywy stanął mi przed oczyma tamten Hindus Rasul i przypomniał mi się cały postój w porcie Koczin. Przypomniałem sobie także tamtą z przed lat zapowiedź Rasula o odwiedzinach gdy już będę na emeryturze jakiegoś tajemniczego gościa. Nie należę do ludzi bojaźliwych. Przekazane mi przez Viraja i taksówkarza informacje okazały się być na tyle wiarygodne że odeszły ode mnie wszelkie obawy a powróciła ufność. Zaprosiłem go do swego domu.

Tyle wrażeń, tyle emocji, że poczułem się bardzo zmęczony i ogarnął mnie jakiś dziwny stan zmniejszonej wrażliwości na bodźce emocjonalne i fizyczne. Tamtemu buzia nie zamykała się.

– Przyleciałem do Polski z zamiarem odwiedzin marynarzy, moich polskich przyjaciół z którymi dzieliłem dolę i niedolę na jednym ze statków. Bardzo się z nimi zaprzyjaźniłem. Ona tak jak i ja oficerem nawigatorem jest, on natomiast jest oficerem mechanikiem. W Koczin spotkaliśmy Rasula. Bardzo interesujące było to spotkanie i on przepowiedział mi, że po rejsie rozstaniemy się z moimi polskimi przyjaciółmi. Każdy w swoją stronę. Oni zawsze razem i razem zamustrują na inny statek. Przyrzekliśmy natomiast sobie, że pomimo wszystko jeszcze się spotkamy. Hindus Rasul przepowiedział mi, że po zakończonym już moim kolejnym rejsie, wykorzystując urlop polecę samolotem do Polski odwiedzić moich polskich przyjaciół z tamtego statku. Przepowiedział, że z przyjaciółmi w Polsce króciutko widział się będę, gdyż oni polecą na kolejny swój statek. Natomiast cały swój pobyt w Polsce czyli cały urlop spędzę właśnie u ciebie Dżulian. Bo marynarze – powiedział Rasul – to jest taka jedna wielka rodzina. Grupa ludzi, która bez względu na poglądy polityczne, religijne i kulturowe nigdy o sobie nie zapomina i nigdy się nie rozstaje. Byłem bardzo zdziwiony przepowiednią Hindusa – kontynuował Viraj – ale Rasul wyposażył mnie we wszelkie informacje o tobie. Opisał mi ciebie tak dokładnie, że nawet w świetle lamp na podwórzu nie miałem żadnych trudności by rozpoznać ciebie. Nakazał mi abym przypomniał ci, że czarodziejskie kamyki przez tyle lat chroniły, chronią i nadal będą ciebie i twoją rodzinę chronić . Kamyki te sprawiły wasze życie szczęśliwszym i bezpieczniejszym, bo wraz z tymi kamieniami Rasul cały czas jest z Wami.

Było już bardzo jasno na dworze gdy Viraj zakończył swe morskie opowieści. Zauważyłem że marynarz jest już mocno zmęczony, oczy mu się kleją, więc przygotowałem mu spanie w gościnnym pokoju.

Powędrowałem i ja do swego łóżka lecz zasnąć już niestety nie mogłem. Przed moimi oczyma znowu pojawił się statek Aleksander’ s Courage, stary marynarz Stanisław i oczywiście Hindus o imieniu Rasul. Moje rozmyślenie pobiegły w kierunku logicznego wytłumaczenia tych zupełnie niezrozumiałych zdarzeń. Niestety nie byłem w stanie nic wymyślić. Nad ranem jednak przypomniały mi się słowa starego marynarza, które wreszcie chyba dla poprawienia swego poczucia ale i chyba świętego spokoju uznać chciałem za logiczne wytłumaczenie tej niezwykłej sytuacji .

– A więc chyba jednak popiół. Czyżby rzeczywiście popiół? A może jednak ma to jakiś związek z Biblią? Może ze słowami zaczerpniętymi z księgi Rodzaju? Przecież po powrocie z miasta Stanisław dziwił się

„Skąd ten Hindus wiedział?! Z tej marnej garstki popiołu?!

„Wiem że nic nie wiem” chyba słusznie twierdził grecki filozof Sokrates i zasnąłem już tym stwierdzeniem mocno ukojony.

 

Autor i Viraj Pathirana
Autor i Viraj Pathirana
Morskie wspomnienia przy grillu z Virajem. Ten biesiadnik na dalszym planie to mój dobry sąsiad który pomimo naocznego dowodu swą mocno skwaszoną miną sygnalizuje że naszym morskim opowieściom nie wierzy.

 

PS. m/v Trave Ore płynąc z ładunkiem rudy żelaza z Narwiku, przełamał
się i podczas sztormu w 1991 r. zatonął. Załoga uratowała się.
s/t Kamienna – supertrawler rybacki burtowy, wydający i wybierający trał bokiem z prawej burty. Napęd – maszyna parowa – Armator PPDiUR Gryf w Szczecinie. Po kolizji z radzieckim trawlerem-przetwórnią m/t Netrino 22.06.1971, s/t Kamienna zatonęła na łowiskach George’s Bank u wschodnich wybrzeży USA (Fot. Bogdan Borysewicz)
W opowiadaniu wykorzystałem głównie zdjęcia mojego autorstwa a także ogólnodostępne w internecie zdjęcia, których autorstwa nie udało mi się ustalić!

 

Autor: Jan Juliusz Pick