m/t Delfin sygnał rozpoznawczy SQFG
– Szkoda słów – machnąłem ręką, a po tej nieco przydługiej dyskusji jakby na podsumowanie III Oficer Andrzejek, zdjął z gwoździa na szocie gitarę i uderzając palcami delikatnie w struny, cichutko zanucił:
Choć burza huczy wkoło nas,
Do góry wznieśmy skroń!.
Nie straszny dla nas burzy czas
Bo silną przecież mamy dłoń.
Weselmy bracia się,
Choć wicher żagle rwie!
Kto pracą każdy święci dzień,
Ten smutku nie zna, nie!
Choć słońce skryje chmury cień,
On w lepszą przyszłość patrzy się!
Tak, tak, Juliusz „do góry wznieśmy skroń” – tym akcentem zakończyli wspólne piwkowanie.
Nazajutrz rano zaraz po śniadaniu o godzinie 0800 czasu statkowego, zasiadłem wygodnie w fotelu w radiostacji, i jak gdyby nigdy nic załączyłem odbiorniki oraz zupełnie tak samo jak każdego dnia zresztą, rozpocząłem nasłuch na częstotliwości alarmowej 500 kHz oraz na rybackiej częstotliwości wywoławczej 2431 kHz. Kapitan przechodząc obok otwartych do radiostacji drzwi demonstracyjnie „pociągnął nosem” następnie wymownie spojrzał na mnie i z miejsca zaatakował:
– Cuś tu tak straszliwie śmierdzi!!! … Wóda??? …Wińsko??? …Piwsko??? … A.. fe!!! No w każdym bądź razie jakieś ohydne alkoholopodobne świństwo!!! No, no , no! … To z pewnością jakiś parszywy alkohol!!! Panie Radio! A jednak cuś tu jednak nie gra!? Ósma rano a już pracujesz pan w radiostacji? Dziwne!? To nie możliwe! Dla takich drobnych pijaczków jak pan, to takie jakieś zupełnie nie typowe zachowanie! Jak żyję i długo pracuję na statkach to nie widziałem, żeby któraś moczymorda na kacu do pracy przychodziła! A tu jakiś takiś dziwny z pana ewenement!? W każdym bądź razie pretensji do pana nie mam. Pracujesz pan nienagannie. To się chwali! Lecz nigdy nie sądziłem, że z pana taki zakapior! Nawet przez myśl mi to nie przeszło. A tu, aż na korytarzu tą ohydną wódą ohydnie śmierdzi. A, fe! Zupełnie jak w pijackiej melinie!
– W jakiej pijackiej melinie? Jaką wódą panie kapitanie? Jaką wódą!? Żadnej wódy nie było! Wczoraj po wachcie tylko dwie małe buteleczki „Żywca” wypiłem. Wieczorem i rano ząbki umyłem, to nie powinno śmierdzieć! Po piwku??? … Niemożliwe! – ripostowałem nieudolnie aczkolwiek pokornie.
– I co? Może sam żeś pan to ohydne piwsko żłopał?
– Uhum!
– Na pewno sam? – z przekąsem powtórzył pytanie kapitan – bo wiesz pan, nie tylko tu w radiostacji ale na całym mostku wódą śmierdzi! Dziwne? – i nie czekając na moje dalsze próby usprawiedliwienia się rzekł:
– A tak przy okazji! Niech pan nie pija tego obrzydliwego piwska z trzecim oficerem, bo to ja mam z nim wachtę na mostku a od niego również ohydnie wódą zajeżdża. Bez maski przeciwgazowej nie da rady przejść przez sterówkę! – zakończył łajanie „Stary” i zniknął w sterowce za pulpitem manewrowym.
Po chwili jego podniesiony głos słychać było na mostku. Nie bardzo można było rozumieć co mówił. Lecz gdy podniesionym głosem rozkazał pootwierać drzwi i okna nagle wszystko ucichło. Zrozumiałem, że kapitańska połajanka na mostku dobiegła końca.
Zrobiło mi się strasznie głupio. Słyszałem, że kapitan nie toleruje smrodu alkoholu, jednak nie sądziłem, że „Stary” aż tak jest wyczulony.
Minęło kilkanaście dni. Któregoś wieczoru, po zakończeniu wachty do radiostacji zajrzał trzeci oficer i szeptem prawie, zaproponował:
– Juliusz! W rewanżu, dzisiaj to ja zapraszam na piwko!
– O nie Andrzejku! Dziękuję! Po ostatnim piwkowaniu, całkowicie ochota mi odeszła. Zapomniałeś, jak „Stary” dał mi „popalić” za tych kilka osuszonych przez nas małych piwek? Aż w „piętach” poczułem!
– A mnie to nie? Ale, ale! Nie bój bidy! Od tej pory już będzie spokój! „Stary” nic nie pokapuje! Dziś idziemy do bosmana! – konfidencyjnie zagadał III oficer.
– Do bosmana??? A co Andrzejku, ten bosman to jakiś zaklinacz węży, a może szaman morski?
– Sam zobaczysz! Idziemy!
– No to prowadź! – rzekłem jakoś tak łatwo ulegając namowom „trzeciego”.
Z „telewizorem” piwa „Leżajsk” pod pachą z górnego pokładu zajmowanego przez oficerów, potocznie zwanego „Manhattanem” zeszliśmy na dolny pokład mieszkalny rybaków zwany „Brooklynem”.
Pokłady te, rybacy sami tak nazwali, aby podkreślić jak delikatne linie podziału statusu społecznego przebiegają na statku rybackim.
Zapukaliśmy do drzwi bosmańskiej kabiny. Było tu tłoczno, gwarno i aż ciemno od papierosowego dymu. Dopiero po dłuższej chwili pobytu zauważyłem siedzących gdzie popadło kilku rybaków z bosmanem na czele. Na stole stała „Biała Kobyła”, czyli litrowa butelka angielskiej whisky „White Horst” oraz słynny marynarski „Telewizor”
Telewizor – taką nazwę marynarze i rybacy na polskich statkach przypisali kartonowi z 24 butelkami piwa marki „Okocim” lub „Leżajsk”
W opisywanym tu czasie polska flota rybacka na wszystkich łowiskach świata zaopatrywana były via statki łącznikowe i statki bazy Przedsiębiorstwa Przemysłowo-Usługowego Rybołówstwa Morskiego „Transocean” w Szczecinie przez polskie Przedsiębiorstwo Handlu Zagranicznego „Baltona”
Gwoli wyjaśnienia marynarskiego terminu telewizor.
Nazwa ta, stąd się wzięła, że w owym czasie w Polsce bardzo popularne były czarno białe 24 calowe telewizory i równie trudno było zakupić taki telewizor w PRL-u, jak i na statku karton z 24 butelkami piwa. Przy czym każdy marynarski szczęśliwiec, który już to piwo zakupił, taszczył tenże karton do swej kabiny tak, jak na lądzie taszczył do domu karton ówczesny szczęśliwy nabywca 24 calowego telewizora.
– Dobry wieczór! – przywitałem rybaków.
– Darz Bór! – tubalnym głosem odpowiedział mi bosman
– Darz Bór! – zgodnym chórem zawtórowali rybacy.
– Darz Bór – automatycznie, nieco zaskoczony takim nietypowym na morzu powitaniem powtórzyłem za nimi – Takiego powitania nie spodziewałem się – przyznałem.
– No właśnie takie to powitanie obowiązuje w Morskim Związku Łowieckim – poinstruował mnie bosman.
– W jakimż to znowu Związku Łowieckim? – odparłem mocno zaskoczony.
– No co głupio pyta? W Morskim Związku Łowieckim Koła Myśliwych „TUR” na m/t Delfin. Musi pan wiedzieć panie radio, że nie jest to słynne swego czasu w Polsce „Towarzystwo Unikania Robót”, lecz prawdziwe koło myśliwskie. Tu jest Brochowisko! A siedzący tu panowie, to grono kolegów myśliwych z tego właśnie koła „TUR”. Każdy z nas w ręku dzierży teraz „cieszynkę” no i właśnie czekając tylko na panów, szykujemy się do sezonowego polowania.– poinformował mnie bosman.
– Kurde mole, nic nie kapuję! – demonstracyjnie przetarłem oczy i odrzekłem – Ja tak zupełnie realnie to w rękach waszych widzę kieliszki a na stole króluje piwsko typu „Okocim” no i flacha „Białej Szkapy”!
– Toż to proste jak świńska kita, panie radio! Brochowisko to takie błotniste miejsce w lesie, w którym najchętniej tarzają się jelenie lub dziki, zupełnie jak my tutaj w tej kabinie u bosmana. „Cieszynka” natomiast, to taka dawna małokalibrowa gwintówka do polowań na ptaki i drobną zwierzynę, i te kieliszki zupełnie do tej nazwy pasują. To jest broń do polowania na drobną zwierzynę czyli na whiskacza. Zresztą sama nazwa cieszynka mówi sama za siebie! Cieszymy się panie radio! – instruował bosman – W tym długim rejsie od czasu do czasu wypić trzeba, bo by człowiek zwariował. A „Stary” ma dobrego czuja i wódę na kilometr wyczuje. Tak, tak! Trzeba tak robić, aby nic nie wiedział nic nie widział, nic nie słyszał i nic nie poczuł! My tu żyjemy jak prawdziwi myśliwi. Kryjemy się, maskujemy wygląd i zapachy abyśmy niewidzialni byli, no i ściśle przestrzegamy wszystkich myśliwskich prawideł i dlatego trzy miechy rejsu z tym kapitanem przeleciało nam jak z bicza strzelił – bezkolizyjnie. Natomiast wy bezapelacyjnie łamiecie te prawa i zachowujecie się jak typowi kłusownicy i dlatego wódą cuchnie od was na kilometr i „Stary” was skutecznie demaskuje i zwalcza, a potem kolana was bolą od kapitańskiego dywanika. A dlaczego? No, bo żyjecie w ciągłym konflikcie z prawem myśliwskim! „Stary” wszystkich kłusowników skutecznie ściga i bezwzględnie karze. Jesteś pan tu „świeży” no to i wiadomo, że nie wie jak postępować. Ale pan, panie trzeci??? Zupełnie jak dzieciak!
– No a jakim cudem przedostały się do was informacje o tym że „Stary” nas opierniczał? – spytał III oficer.
– To żaden problem! Jego połajania na całym statku było słychać! Lecz nie martw się pan, podszkolimy i pana. Historycznie rzecz ujmując, na początku tego rejsu, gdy dowiedzieliśmy się, że statkiem tym dowodzić będzie ten Kapitan, poniekąd doskonały rybak, lecz i doskonale nam znany absolutny abstynent, postanowiliśmy założyć na naszym Delfinie Morski Związek Łowiecki oraz Koło Myśliwskie „Tur” Na walnym zebraniu myśliwych w tajnych i demokratycznych wyborach mnie wybrano prezesem. Ustaliliśmy, że alkohol będziemy pili kulturalnie, bez upajania się i przy tym będziemy postępować tak, aby scysji z Kapitanem nie było, a tym bardziej kolizji z wprowadzonym przez niego prawem, czyli żyjemy w symbiozie z naturą, a nasze „polowania” niczemu i nikomu szkody nie czynią. O! Widzi Pan! Tu leży pokot – ręką wskazał na stół, na którym prócz flaszki „skacza” i „telewizora” nic nie zauważyłem.
– Pokot tu leży! – Powtórzył widząc, że moje zdumienie nie ustępuje – 24 przepiórki i 1 dzik. Coś pan taki zdziwiony? Aby nie dać się zwariować musimy działać jak prawdziwi myśliwi, czyli dbać o lasy, bory, brochowiska i rykowiska. Dokarmiać, a od czasu do czasu upolować zwierzynę, czyli wiadomo, o co chodzi. Butelkę wódki w naszym żargonie zwiemy „dzikiem” Piwo „przepiórką” natomiast flaszkę z winem nazywamy „zającem”. – bosman prowadził błyskawiczne szkolenie.- Jeśli w swojej kabinie masz pan jakiś alkohol i sam go wypijesz lub z jakimś nie zrzeszonym „myśliwym” to mówiąc wprost naszym językiem, jesteś pan kłusownikiem, a takich osobników nasz kapitan zwalcza i to niesamowicie skutecznie. Natomiast, jeśli ze swojego rewiru przyniesie pan upolowaną zwierzynę i pochwali się łupem przed legalnymi myśliwymi, to gwarantuję, że nie podpadniesz pan kapitanowi. Ba! On sam to nawet nie domyśli się, i nie zauważy, że na jego statku „polowanie” się odbywało. Tak, że i wilk syty i owca cała. Czyli konflikt z kapitanem unikniony i zdrowie psychiczne rybaków zabezpieczone. Ale, ale! Pan to jesteś tu zupełnym neofitą, tak, że już mus pana ochrzcić!
Bosman napełnił kieliszki
– Darz Bór – pożyczył nam bosman.
– Darz Bór – odpowiedzieliśmy mu zbiorowo i wypiliśmy. Następnie uczestnicy „polowania” równocześnie jakby na komendę powycierali usta w rękawy.
– A cóż to za czemchanie? – spytał bosman.
– No teraz to już żeś „prezes” trochę przesadził! – Stwierdził rybak siedzący przy koi, – o jakie czemchanie znowuż ci chodzi?
– Czemchanie panowie, to nie jest oczywiście wycieranie gęby o rękaw tak, jak to wy robicie, lecz wycieranie przez jeleniowate o drzewa lub krzewy poroża ze scypułu – instruował zebranych bosman.
W tym momencie wzorując się na sobie odniosłem wrażenie, że tak na wszelki wypadek nikt z zebranych nawet nie śmiał spytać, co to jest ten tajemniczy SCYPUŁ.
– No a teraz to chyba już najwyższy czas, abyś uświadomił nas pan, jakaż to zwierzyna buszuje w pańskim rewirze? – Zwrócił się do mnie bosman.
– ????
– No, jaki alkohol masz pan w swojej kabinie? – spytał Bosman wyraźnie poirytowany koniecznością dekonspiracji swego pytania.
– Aha! No tak. Rozumiem. Mam tylko kilka butelek służbowego spirytusu –zgodnie z prawdą odpowiedziałem.
– Ooooo! Panowie myśliwi! To my tu w najbliższej przyszłości na całą niedźwiedzią rodzinę się zasadzimy, Panie Dziejku! Na następne zebranie Koła Myśliwych „TUR” nasz neofita przyniesie tutaj paszportowe zdjęcie! Wystawimy mu legitymację członkowską. Natomiast wszyscy tu obecni niech się dobrze przygotują do polowania na niedźwiedzia.
Po „wysuszeniu” butelki „White Horst” oraz dwóch kartonów piwa ich „Okocimia” i naszego „Leżajska” zebranie powoli dobiegało końca. Wręczając każdemu z „myśliwych” po kilka ziarenek kawy i po listku laurowym „Prezes” rzekł:
– Taki to już pośród myśliwych prastary obyczaj by po zakończeniu każdego polowania, pokot na gałązki igliwia ułożyć, bo się zepsuje.
W milczeniu przeżuliśmy „gałązki igliwia” i z okrzykiem „Darz Bór” rozeszliśmy się do kabin. Następnego dnia po „polowaniu” rano tuż po śniadaniu kapitan jak zwykle zaszedł do radiostacji. Dłuższą chwilkę porozmawiał ze mną i jak gdyby nigdy nic poszedł sobie na mostek. Na mostku kapitańskim wachtę trzymał drugi uczestnik wczorajszego polowania, więc z niepokojem oczekiwałem na reakcję kapitana. Na mostku panowało jednak także spokojnie było .
„Nic nie poczuł! Jednak bosman ma rację! Nie wolno kłusować! Kłusowników „Stary” z miejsca demaskuje i skutecznie zwalcza” – w myślach moich jak echo brzmiały słowa bosmana.
Na kilka dni przed Świętami Bożego Narodzenia trzeci oficer obwieścił mi tajemniczo, że wieczorem po zakończeniu pracy, „Prezes” zwołuje walne nadzwyczajne zebranie wszystkich wolnych od wacht „myśliwych” Zgodnie z wydanymi na poprzednim „zebraniu” poleceniami Bosmana, zabrałem paszportowe zdjęcie wykonane przez fotografa do dokumentów wizowych w urugwajskim Monte Video i oczywiście butelkę spirytusu.
– Panowie myśliwi! Zaszczyt mam powitać w naszym kole „Tur” młodego strzelca. Jako neofita na poprzednim zebraniu brał on udział w polowaniu na jednego dzika i na stadko czterdziestu ośmiu przepiórek. Trzeba przyznać, że nasz neofita strzela bardzo celnie. W międzyczasie nigdzie nie kłusował i nawet nasz kapitan żadnych przypadłości oraz innych defektów u tego młodego strzelca nie zauważył. Zwołałem nadzwyczajne posiedzenie naszego Koła w najbardziej dogodnym momencie, gdyż od dawna zasadzaliśmy się na niedźwiedzia a dzisiaj odbędzie się prawdziwe na niego polowanie. Przedtem jednak przyjmiemy do naszego Koła nowego strzelca. Musimy odebrać od neofity uroczystą przysięgę – poinformował bosman – a teraz panie radio, proszę wstać i powtarzać za mną słowa przysięgi:
„Wstępując dobrowolnie w szeregi Morskiego Koła Łowieckiego „Tur” przysięgam nie zależnie od tego gdzie mnie los rzuci polować na zwierzynę w wyznaczonych rewirach, a pokot „prawidłowo” zabezpieczać. Darz Bór! – niby echo powtarzałem za Bosmanem słowa przysięgi. Na koniec uroczystości nożem bosmańskim umoczonym uprzednio w alkoholu na wysokości czoła neofity w powietrzu nakreślił znak krzyża i wręczając i legitymację rzekł:
– Nadaję Ci funkcję Strzelec Łącznościowiec. Legitymację tą zawsze będziesz miał przy sobie, nie zależnie od tego, na jaki statek trafisz.
Podczas tego posiedzenia Morskiego Koła Łowieckiego upolowaliśmy niedźwiedzia i przy tym ponownie stadko dwudziestu czterech przepiórek. Pokot przykryliśmy „igliwiem”. Następnego dnia po polowaniu „Stary” znowu nie wyczuł u mnie charakterystycznego po alkoholowego odoru. Minęło następnych kilka dni i nadeszły Święta Bożego Narodzenia.
Kucharze przygotowali wspaniałą Wigilijną Wieczerzę. Kapitan złożył wszystkim świąteczne życzenia a na koniec wieczerzy załoga śpiewała kolędy. Pomimo Świąt życie na statku nie zmieniło się. W dalszym ciągu ścigając i sondując trałowaliśmy na łowisku falklandzkim żywe srebro Atlantyku, a przetwórnia pracowała bez przerwy produkując rybne mrożonki. Podczas Świąt członkowie Morskiego Związku Łowieckiego „polowali” na zwierzynę bezpiecznie i bezkonfliktowo. Ciężki żywot z kapitanem mieli natomiast „kłusownicy” Pomimo Świąt, upomnienia a nawet nagany sypały się jak z rękawa. Morski Sylwester z 1982 na 1983 roku załoga powitała w mesie. Z całej załogi pracowały tylko wachty na mostku i w maszynowni. W tą sylwestrową noc Kapitan na powitanie Nowego Roku na tradycyjny kieliszek szampana zaprosił oficerów do swego salonu. Zbliżała się godzina zerowa. Atlantyk zaludnił się. Po łowiskach niosła się palba wybuchów i huku. Wokół grzmiały i rozrywały się petardy. W ciągu niespełna kwadransa czarne dotychczas nad Atlantykiem niebo zrobiło się czerwone i nie było widać żadnych chmur ani gwiazd z Krzyżem Południa włącznie. Co kilkanaście sekund z potwornym rykiem i świstem w czerwień nieba wdzierała się biała, czerwona lub zielona raca. Wierzyć się nie chciało, że na tym pustkowiu może być tyle życia. Widok był przepiękny. Wszystkie kanały radiotelefonu UKF były zajęte. Życzenia noworoczne składały sobie wszystkie nacje we wszystkich językach świata, bez względu na kolor skóry, oraz religijne orientacje. Dopiero w tym momencie zdałem sobie sprawę, jak wielu rybaków, marynarzy i żeglarzy żegluje z dala od swych bliskich, z dala od swych domów. W gardle coś dusiło a w oczach zaszkliły się łzy. Myśli moje pobiegły hen za Ocean, przez Północne Morze, Morze Bałtyckie do grodów nad Odrą i Wisłą do rodziców, do żony i do dzieci. W oczach jawił się dom rodzinny, zasypane bielusieńkim śniegiem pola pokryte białymi czapami lasy a szczególnie piękne pojedyncze drzewa z licznie obsiadającymi gałęzie niczym bombki czarnymi wronami. Zadumany w myślach, za Atlantyk biegnącymi, oraz zafascynowany okalającym mnie nie codziennym bajkowym obrazem nie zauważyłem jak, kiedy i gdzie zniknął kapitan. Wojenny w Polsce, spokojny tu Nowy 1983 Rok powitaliśmy w opuszczonym przez gospodarza kapitańskim salonie pucharami napełnionymi szampanem. Kapitana nie było. Wstręt do alkoholu oraz purytańskie zasady którym hołdował, były tak silne, że nawet w tak doniosłej chwili nie złamał się. Z uroczystościami powitania Nowego Roku przenieśliśmy się więc do salonu starszego mechanika, gdzie świętowaliśmy do białego rana, ale już o 0800 niby stary rutyniarz rozpocząłem swą wachtę w radiostacji. Kapitan, jak co dzień zachodząc do radiostacji, witając się ze mną, znów udzielił mi kilku cierpkich uwag na temat unoszącego się na statku alkoholowego odoru i zgubnych skutków picia alkoholu. Podobnie wyglądała sytuacja na mostku, gdzie kapitan obsztorcował III oficera Andrzejka. Bezskuteczne też okazały się jego tłumaczenia o witaniu Nowego Roku. W podświadomości mojej zakołatał dzwoneczek i jak odległe echo znów usłyszałem przestrogę Prezesa Morskiego Koła Łowieckiego o kłusownictwie.
Minęło kilka bardzo długich tygodni ciężkiej orki na morzu połączonej z bólem rozstania i tęsknoty za rodzinami. Styczeń a potem pierwsza dekada lutego 1983 okazały się wyjątkowo nudne a tym samym niesamowicie dokuczliwe.
Tak jak wszyscy na trawlerze nie mogłem sobie „znaleźć miejsca” Na wszystkich pokładach, od dziobu po rufę, od masztów aż do zęz wszędzie było tak samo. Wszystko już mnie drażniło. A jeszcze aura na tym akwenie jest wyjątkowo parszywa i zupełnie znienacka uderzają tam potężne sztormy, co również ma nie mały wpływ na kondycję psychiczną nieomal każdego dalekomorskiego rybaka. Z tychże właśnie powodów lato na południowej półkuli a przecież zima w Polsce z roku 1982 na rok 1983 tu na Falklandach ciągnęło się im niczym flaki z olejem. Do granic wytrzymałości wkurzały człowieka rozwrzeszczane niczym szkolna dzieciarnia podczas między lekcyjnej przerwy, stada różnorodnego morskiego ptactwa towarzyszące statkowi podczas trałowania, atakującego zawzięcie każdy pełen ryb wciągany na pokład worek trałowy. Denerwowała złośliwa sztormowa pogoda i męczące aż do bólu w stawach rozkołysy trawlera. W piwnicy (w maszynowni) dające niemiłosiernie do wiwatu rzężenie zaoranego ciężką harówką kaszlaka (silnika głównego). Jęczące na pokładzie trałowym i piszczące na winszkopach i rolkach liny trałowe oraz „strzelające” sprzęgła wind oraz wciągarek trałowych tak przeraźliwe, że skutecznie zagłuszające odgłosy ryczącego oceanu i spędzające rybakom sen z oczu. Za mostkiem połowowym na sufitach nad salonami kapitana i oficerów dokuczliwie wyjąca winda kabla sieciowego. Na kapitańskim mostku i w jego połowowej części nieznośnie piszczące przetwornice radarów, uciążliwie hałasujące wentylatory nawiewowe klimatyzacji. Niczym na japońskich torturach jednostajne pikanie sygnału sonara poziomego i zamęczający charkot szorowanego przez pisaki papieru w echosondach pionowych i sieciowych, a jeszcze na domiar złego wciskający się w nozdrza człowieka smród mączki rybnej. Właściwie to już wszystko człowiekowi doskwierało, nawet nadmiar świeżego atlantyckiego powietrza. Niecierpliwie, więc wszyscy wyczekiwali końca rejsu. I doczekaliśmy się. Jeszcze pod koniec stycznia 1983 roku na statek dotarł telegram od armatora kierujący Delfina do Monte Video na remont i odnowienie klasy oraz wymianę załogi. Na początku lutego kapitan zwołał zebranie całej załogi. Podsumował na nim całokształt rejsu, wyniki połowowe, omówił dyscyplinę na statku. Udzielił nagan i pochwał i zapoznał rybaków ze szczegółami samolotowej podmiany. Na zakończenie spytał czy ktoś z załogi ma coś do powiedzenia w sprawach dotyczących życia i pracy załogi na tym statku. Ku ogólnemu zaskoczeniu wstał bosman i oznajmił, że w podsumowaniu rejsu chciałby wręczyć kapitanowi Dyplom Uznania i bez zbędnych ceregieli na oczach całej załogi rozwinął laurkę. Był to kawałek starej morskiej mapy, brązowej na krawędziach, chyba ogniem zapalniczki nadpalonej. Bosman nabrał powietrza w płuca i wyraźnie podekscytowany drżącym głosem odczytał:
„Dyplom Uznania. Za skuteczne zwalczanie kłusownictwa na m/t Delfin na wieczną pamiątkę wraz z podziękowaniami za wspaniały rejs na pańskie ręce ten dyplom składam. – Prezes Morskiego Koła Łowieckiego „TUR” na m/t Delfin członek zwyczajny Morskiego Związku Łowieckiego”
– Prezes? Koło łowieckie? Co to ma znaczyć? Jaki „TUR”? Jakie koło? Jaki związek? O jakim tu kłusownictwie mowa? Panie bosmanie, czy panu już na koniec tego rejsu odbiło? Bo pańskie wystąpienie delikatnie je nazywając nie jest na miejscu. – oburzył się kapitan.
– Ja to wszystko zaraz wyjaśnię – nie zrażony reakcją kapitana odpowiedział bosman i już na spokojnie opisał genezę powstania Morskiego Związku Łowieckiego i Koła myśliwskiego „Tur” na m/t Delfin jego dokładną działalność przez cały rejs i osiągnięte efekty.
– Najważniejsze, że „wilk był syty i owca cała” a nasze spotkania przy „upolowanej zwierzynie” nie degenerowały „środowiska” a wręcz dyscyplinowały nas oraz zobowiązywały do zwiększonej dyspozycyjności szczególnie zaś wszystkich zarejestrowanych u prezesa członków naszego Koła. Nie zrzeszeni u nas rybacy pijący alkohol bez nadzoru Prezesa Morskiego Związku Łowieckiego zawalali obowiązki w pracy i na wachty nie wychodzili. To byli „Kłusownicy” a Pan ich skutecznie zwalczał, i dlatego jesteśmy bardzo zadowoleni, bo z Panem dobrze w tym rejsie dobrze się pracowało i zarobiliśmy dość przyzwoite pieniążki!
W tym momencie twarz kapitana jakby rozjaśnił uśmiech.
– Acha! Rozumiem! Faktycznie! To prawda! Choć pilnie przyglądałem się, przez cały rejs ani razu nie widziałem, abyś pan i nieliczna grupa rybaków byli nie dysponowani, albo pod wpływem, lub choćby cuchnęło od was alkoholem. A czy radiooficer i III oficer należeli do tego Morskiego Związku Łowieckiego?
– Ja nikogo nie zakapuję – stwierdził rezolutnie bosman.
– Przyznam szczerze, że należałem – odważnie potwierdziłem
– I ja- zawtórował Andrzejek
– Powiem wam szczerze że bardzo pilnowałem tych dwóch moich gagatków to znaczy radiooficera i III oficera! Byłem przekonany, że moje reprymendy okazały się skuteczne. Teraz widzę jak bardzo się myliłem! Ale jeśli faktycznie tak było, to Wasza inicjatywa mile mnie zaskoczyła a na pamiątkę tego niekonwencjonalnego wydarzenia w tym rejsie m/t Delfin dyplom od waszego koła na wieczną pamiątkę przyjmę.
Zebranie zakończyło się i rozpoczęły się czynności związane z zejściem statku do portu. Jak na komendę w „piwnicy” wesoło zadudnił „kaszlak”. Ucichły echosondy, stanęły windy, jeszcze tylko przetwornica radaru popiskiwała, ale już jakby bardziej znośnie, jakby radośniej. Załoga sklarowała sprzęt połowowy. Wiadomość o podmianie m/t Delfin lotem błyskawicy rozeszła się po łowisku wśród rybackiej braci, a nie licząc obsługujących tu dwóch statków baz rybackich i dwóch łącznikowców z Przedsiębiorstwa Przemysłowo Usługowego Rybołówstwa Morskiego „Transocean” ze Szczecina, łowiło tam jeszcze ponad 50 polskich oceanicznych trawlerów przetwórni z Przedsiębiorstwa Połowów Dalekomorskich i Usług Rybackich „Gryf” w Szczecinie, PPDiUR „Odra” w Świnoujściu i PPDiUR „Dalmor” w Gdyni, każdy o tonażu zawierającym się pomiędzy dwoma a czteroma tysiącami ton BRT. Na dalekomorskich łowiskach, gdzie podczas 180 dniowego rejsu rybacy przez 20 godzin na dobę nieomalże bez snu i odpoczynku ciężko harują w morzu przeważnie bez zawijania do portów, panuje nie pisane prawo zobowiązujące kapitana każdego schodzącego z łowiska trawlera do odtransportowania poczty morskiej do najbliższego portu, lub przy podmianie załogi, bezpośrednio do Polski. Na dalekim atlantyckim południu w morskim niby miasteczku na podobieństwo jeżdżącego po ulicach Szczecina autokaru MZK rozpoczęliśmy wędrówkę pomiędzy trawlerami, podbierając na naszą burtę, zrzucone wprost do oceanu beczki wypełnione listami, napisanymi przez ponad 6-cio tysięczną rzeszę pracujących tu rybaków. Szalupy dostarczyły też kilku rybaków, którzy z różnych powodów musieli przerwać pracę na statkach i powrócić samolotem do Kraju. Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy trzy długie sygnały syreny okrętowej Delfina pożegnały wreszcie pozostających na łowisku „oraczy mórz i oceanów”.
Muszę obiektywnie przyznać się, że przysięgi złożonej w Morskim Związku Łowieckim na m/t Delfin do końca mego morskiego żywota ściśle przestrzegałem. Legitymację Morskiego Związku Łowieckiego zgodnie z dyspozycją Prezesa w każdy kolejny rejs zabierałem i od tej pory nigdy nie przydarzyła mi się tak zwana wpadka alkoholowa.
A tak pro po. Jest rok 2016. Dzisiaj, w tej niby wolnej już Polsce nie ma dalekomorskiej floty rybackiej, nie ma też floty pomocniczej. Życie pokazało, że jednak rybołówstwo dalekomorskie, to bardzo opłacalna profesja. Konkurenci z zachodu poprzez dyrektywy Unii Europejskiej a i ci ze wschodu zrobili wszystko aby Polska przestała na morzu istnieć. Dzięki temu perfidnemu postępowaniu otworzył się im nasz rynek zbytu. Teraz już tylko ONI dyktują nam drożyznę i narzucają swoje ceny. A ile za owe żywe srebro mórz i oceanów płacimy to już każdy na własnej kieszeni odczuwa.
* * *
Autor: Jan Juliusz Pick