Kuki

W drugiej połowie 1989 roku załogę na masowca ochrzczonego jako m/s Alexander’s Courage kierowała Morska Agencja w Szczecinie a polscy marynarze absolutnie wzajemnie nie znali się.

 

Diabeł, gdy chce duszę ludzką
Na zgubę wyprowadzić
Za anioła się przebiera

 

 

Jak się zwykło mawiać, każdy marynarz był z innej parafii, czyli każdy był od innego polskiego armatora. 

 

     Późniejsze wydarzenia, które rozegrały się w Polsce przekonały marynarzy, że chyba jeszcze wtedy komuś z polskich resortów siłowych komunistycznej Polski na tym jak najbardziej zależało! Zupełnie tak, jak jeszcze niedawno na innym greckim frachtowcu, też komuś bardzo zależało, aby w tym konkretnym przypadku nepotyzm wziął górę nad zdrowym rozsądkiem. Historia ta o tyle jest pouczająca, że warta jest opowiedzenia. A rzecz pokrótce tak się miała. 

M/S Alexander’s Courage

 

Grecki właściciel statku m/s Agia Thallassini, postanowił uszczęśliwić greckiego kuzyna o imieniu Manolis, zielonego pojęcia o morzu nie mającego, zatrudniając go jako trzeciego oficera pokładowego. Starzy marynarze z miejsca zweryfikowali kwalifikacje III oficera, który chyba li tylko z greckich klifowych pastwisk na morze niegdyś mógł spoglądać. Długo na potwierdzenie swoich spostrzeżeń czekać nie musieli. We włoskiej Ravennie, podczas cumowania Manolis kierował pracami marynarzy na rufie i komendami swoimi wprowadził tam potworny chaos. W stworzonym swoimi nieodpowiedzialnymi komendami bałaganie, trwożnymi wrzaskami i nerwową bieganiną między cumami, grecki III oficer wreszcie się w te liny skutecznie zaplątał. W tym momencie wszyscy świadkowie tego zdarzenia zamarli. Oczyma wyobraźni widzieli porozrywane przez rufową kluzę, niczym siekany sznycel, szczątki greka za burtę razem z cumami na kei leżące. Od niechybnego nieszczęścia, greckiego oficera uratowali polscy marynarze, stare morskie wygi, w ostatniej chwili stoperami unieruchamiając cumy. Grecki kapitan, widząc greckiego oficera zaplątanego i ciągniętego przez cumy do kluzy, również zamarł z przerażenia a kiedy już polscy marynarze opanowali sytuację, wpadł w wściekłość, a kolory jego twarzy przybrały kolory niby tęczy zupełnie tak, jakby dostał ataku apopleksji, lecz ze względu na dobrze wszystkim na statku znane rodzinne powiązania Manolisa musiał swe oburzenie radykalnie pohamować. Po tym wydarzeniu poinstruował polskich marynarzy pracujących na rufowym stanowisku, aby bez względu na polecenia pseudo III greckiego oficera, cumowali statek zgodnie ze swoja wiedzą i dobrą praktyką morską. Nakazał także marynarzom w wyznaczonym przez siebie na rufie miejscu, wymalować białą farbą kwadrat oddalony w bezpiecznej odległości od stanowisk cumowniczych, którego grecki oficer podczas manewrów statku pod żadnym pozorem nie miał prawa opuszczać. Mógł z tego miejsca jedynie wydawać komendy, których i tak stare morskie repy mówiąc kolokwialnie olewali. 

                     Ale to był inny statek i inna historia. 

       

Tu na m/s Alexander’s Courage niemniej ciekawie się zaczęło. 

        Najpierw samolotem rejsowym z Warszawy dotarli polscy marynarze do Paryża a następnie autokarem do francuskiego portu Boulogne-sur-Mer gdzie od filipińskiej załogi przejęli piękny statek. 

Był to klasyczny masowiec. Zbudowali go prawdziwi żeglarze i morscy fachowcy – Holendrzy. Właścicielem był Grek.               

     Obserwując pierwsze czynności marynarzy, zawsze można bezbłędnie ocenić fachowość załogi, i gdy świeżo zamustrowany kucharz przygotował pierwszy obiad, to wszystkim bez wyjątku marynarzom, minki nieco zrzedły. Kucharz po ugotowaniu pierwszego obiadu, jakby czuły, jak się wtedy wszystkim wydawało, na reakcje załogi wychylił się ze swego okienka i zaciągając nieco egzotycznie polszczyznę pocieszał:

– Magazyny prowiantowe tu puste, nu i z czego mam wam cuś gotować. Ale niech nu ja tylko dostane w swe rence świży prowiant, to już wam pokażu, jakie ja żarełko potrafiem gotować! To mówiem wam JA! Wasz nowy kucharz Henio! Nastojaszczyj morskij Kuki! 

 Następnego dnia postoju we francuskim porcie, już po dostawie świeżego prowiantu, właściwie nikt nie miał wątpliwości, co przez dziewięć miesięcy tego kontraktu ich czeka. Kucharz po prostu gotować nie potrafił.

  Niektóre bardziej doświadczone morskie wygi już wtedy nieśmiało przebąkiwały, iż przy pomocy Morskiej Agencji znana w PRL-u, aczkolwiek z morską gospodarką z pewnością niezwiązana firma, wsadziła do załogi swego człowieka. Ale jak to zwykle w każdej społeczności bywa, kilku marynarzy usiłowało bronić kucharza, twierdząc, że to krzywdzący osąd. Przekonywali, że z biegiem czasu chłop się wciągnie. Inni natomiast zapewniali, że jest już za późno i że kucharz jest za stary aby dobrze mógł gotować. Po każdym kolejnym posiłku, wychodząc głodni z messy żegnali kucharza złośliwym stwierdzeniem, że czego Jasiu za młodu się nie nauczył, tego Jan umiał nie będzie. na tym zasadniczo dyskusje wśród załogi na temat jedzenia się zakończyły. 

 

        Czas załadunku definitywnie zakończył się. Cumy z pachołków zostały rzucone, i powoli oddalając się od kei a potem od lądu, ruszyli w daleki rejs. Płynęli z Boulogne-sur-Mer, transportując w przepastnych ładowniach masowca francuską mąką do portu Sajgon – w wietnamskim mieście Ho Chi Minh. Dlaczego podkreślam, że francuską mąkę do Wietnamu. Otóż historycznie rzecz biorąc w tym czasie komunistyczne władze Wietnamu z powodu poprzedzającej amerykańską, francuskiej agresji na ten kraj, Republikę Francji uznawały za swego naturalnego wroga i nie utrzymywały z nią żadnych kontaktów z handlowymi włącznie. Lecz cwani francuscy handlowcy znaleźli sposób na swą francuską mąkę i przetransportowali ją tym frachtowcem do Pireusu. Tamże w Pireusie następowała papierkowa zamiana i francuska mąka już jako niby grecka, niby załadowana w Piraeusie bez przeszkód transportowana była do Wietnamu. 

Jan Juliusz Pick na mostku kapitańskim MS Alexander's Courage

 

Reda Pireusu/Aten. Autor na lewym skrzydle kapitańskiego mostku m/s Alexander’s Courage

 

Krętactwo, krętactwo i jeszcze raz krętactwo!

       Na statku pokonującym w tropiku olbrzymie przestrzenie mórz i oceanów, każdy dzień pracy ciągnie się ślamazarnie. Sekundy zmieniają się w minuty, minuty w godziny, godziny w doby, doby w miesiące, miesiące w lata. Po kilkumiesięcznym rejsie, marynarzowi wydaje się,  jakby na statku już kilka lat przepływał. 

          Po wyjściu statku z Pireusu już bez zawijania po drodze do innych portów, mozolnie pokonując Morze Śródziemne, Kanał Sueski i  Czerwone a na końcu Ocean Indyjski, powoli zbliżali się do Wietnamu. 

   Fatalne statkowe odżywianie dawało jednakże o sobie znać. Podczas bezskutecznych prób spożywania statkowego jedzenia, jeden na drugiego tylko spoglądał znacząco, oczyma wywracał, minki stroił i wzdychał jednoznacznie, lecz już nikt nic nie mówił. Każdy wychodził z mesy w zasadzie wściekły i głodny, unosząc ze sobą li tylko kromki czegoś puchowatego, obrzydliwie niezjadliwego, co w zachodnim niby cywilizowanym świecie dumnie chlebem nazwano, a co miało naszym marynarzom jako całodzienne statkowe wyżywienie służyć. Na pełnym morzu, w oddali od lądowych punktów zaopatrzenia w żywność, gorszej sytuacji nie można było sobie wyobrazić.

        Na normalnym i porządnym statku podczas długich przelotów, marynarzom znudzonym codzienną monotonią, w pierwszej kolejności niby przestają smakować posiłki. W takich chwilach, podczas pałaszowania, uszczypliwe komentarze, kierowane pod adresem kucharza świadczą, że istotnie nie o smakowitość rzecz jednak idzie, ale by tę nudę żywota marynarskiego urozmaicić jakimś ciekawszym tematem, którym na porządku dziennym jest statkowe menu.

        Na tym motorowcu jednak zdecydowanie inaczej było. Jak dżentelmeni o pieniądzach, a zwykli ludzie o gustach, tak marynarze o kucharzu dotychczas absolutnie nie dyskutowali. Tabu. 

 Kucharz natomiast wszędzie na statku bywał, byle nie w kuchni. 

Wszędzie go pełno – od czasu do czasu z przekąsem narzekał bosman. 

    Tymczasem w meandrach ówczesnej polskiej historii był to czas kolejnego buntu polskiego społeczeństwa przeciwko pseudo wspaniałościom życia w PRL-u. Na statku z powodu różnorodności poglądów wobec kryzysowej w Kraju sytuacji, wybuchały karczemne kłótnie. Kucharz głosu nie zabierał, lecz pilnie wszystkiego uważnie słuchał, obserwował, coś tam jakby dyskretnie notował. Atmosfera jednak w tej sytuacji była już na tyle napięta, iż groziła wybuchem otwartego konfliktu. Tylko rychłe zawinięcie do portu chyba nieco studziło marynarskie zapędy, gdyż w marynarskich dyskusjach Sajgon zaczął dominować nad gorąco dotychczas obmawianym tematem PRL-owskim. Tymczasem frachtowiec w iście żółwim tempie minął cieśninę Malakka a do redy komunistycznego portu Sajgonu w mieście Ho Chi Minh pozostało już tylko kilka dni podróży. Była to ostatnia morska niedziela przed docelowym portem. Podczas śniadania, „nastojaszczyj Kuki” w okienku służącym do wydawania posiłków przymilał się załodze zagadując:

Nu ta bracja marynarze, siegodnia na obiadek kaczuchi bendom! Mówim ja wam panowie, paluchi lizać! Same pyszności! Już od sirody je przygotowujem. Kruchieńkie, pulchniusienkie i nadziewane bendom! – chwalił. Po śniadanku wstawiem je do pekarnika i pośpiem sobie trochi. No, nie więcej niż godzinkie ale sobie pośpiem! A na obiadek sami zobaczycie, co wasz „kuki” Henio potrafi! – trajkotał jak najęty, jak gdyby nie dostrzegając złowrogich spojrzeń całej załogi.  

      Trzeci Oficer, siedząc przy stole, twarzą do kucharza obrócony, nie potrafił już ukryć swej wściekłości. Trałując widelcem w talerzu po brzegi wypełnionym cuchnącą, brązową bryją, a dumnie jajecznicą przez kucharza zwaną, bezskutecznie usiłował z tego niespotykanie dziwnego komponentu, choćby odrobinkę usmażonego prawdziwego kurzego jajka wyłowić. Ręce  drżały mu nerwowo. Widelec ze złością przygniatany do talerza zgrzytał i przeraźliwie piszczał aż w końcu powoli zaczął odkształcać w efekcie końcowym przybierając formę  zbliżoną do litery „U” . 

        Nie wytrzymał tedy twardy marynarz wreszcie i szeptem prawie wycedził przez zęby: 

Już od „sirody”!? To ci dopiero „truciciel” Jak ze zwykłych jajek takie gówno można zrobić?!  – po chwili głośno rzekł: – Te! Kuki?! Wpierw porządną jajecznicę niech nam pan tutaj przysmaży, a wtedy, być może, o pańskich kaczkach pogadamy.

Toż to tłumok. Absolutny taboret! Czy on wie, co to znaczy jajecznicę na trzy siódme usmażyć? Szkoda słów! – mówiąc niby do siebie prawie szeptem, jakby obawiając się kucharza, skwitował całe zajście Kapitan. A potem ręką pogardliwie machnąwszy, jak co dzień, głodny i wściekły wyszedł z mesy. A kucharz jak gdyby nigdy nic, zero reakcji. Mesy powoli opustoszały i marynarze porozchodzili się po statku. Jedni pozaszywali się w kabinach, by niedzielny wypoczynek wykorzystać na nie wiedzieć już które czytanie starych, silnie wymiętolonych listów od swoich rodzin. Inni powklejali się w wilgotną i mocno spleśniałą w kojach pościel by wolny czas przespać, inni natomiast objęli wachty na mostku i w siłowni. Poszedł i Jan do swej radiostacji na wachtę i jak co dzień rozpoczął nasłuch na radiotelegraficznej częstotliwości niebezpieczeństwa 500 kHz. 

Na grafii posłucham sobie jeszcze greków, czy dla Starego nie mają czasem jakichś wieści, no i może z kraju dla kogoś na statku jakaś wiadomość czeka – pomyślał i drugi odbiornik ustawił na częstotliwość radiostacji Ateny Radio/SVA/, natomiast trzeci na częstotliwość Szczecin Radio/SPE/. Statek otuliła znajoma codzienna monotonia i nuda. Na frachtowcu było gorąco i duszno a teraz zrobiło się jakoś sennie. Czas wlókł się niemiłosiernie długo. Zbliżało się południe.

       Było może parę minut po jedenastej, w każdym bądź razie jeszcze przed obiadem, gdy nagle potężna detonacja przerwała dręczący od kilku tygodni marynarzy, jednostajny hałas i harmider dobiegający z maszynowni. Jan jak oparzony zerwał się z fotela radiostacji i wybiegł na korytarz. Tu zderzył się ze zbiegającym z mostku Kapitanem.

Panie! Niech się pan nie rusza z radiostacji! Ja muszę zobaczyć gdzie i co się stało? Tam mogą być ranni, a może i zabici. Możliwe, że będziemy wzywać pomocy! Obowiązuje pełne pogotowie! Proszę przygotować radiostację do łączności ze „Szczecin Radio” Nie wiadomo czy nie będziemy potrzebowali pomocy lekarskiej przez Medical Radio, a z tymi Wietnamczykami a nawet angielskojęzycznymi radiostacjami ciężko omawiać szczegóły o rannych – polecił Janowi Kapitan 

i zniknął w czeluściach ciemnego korytarza.. 

        Oho! To nie żarty! Sytuacja musi być bardzo poważna. Na tych wodach przecież bardzo aktywnie grasują piraci. –  przypomniał sobie błyskawicznie Jan.- Do niedawna jeszcze trwały działania wojenne. Laos. Kambodża. Wietnam. Może miny morskie – pomyślał – i pełen najgorszych przeczuć załączył nadajnik główny i zgodnie z poleceniem Kapitana, zestroił go na odbiorczej częstotliwości „Szczecin Radio”. Nadajnik awaryjny natomiast zestroił na 500 kHz, międzynarodowej radiotelegraficznej częstotliwości wywoływań w niebezpieczeństwie. Radiotelegraficzny Automatyczny Klucz Sygnałów Alarmowych uruchamiający na pobliskich naszej pozycji statkach dzwonki alarmowe ustawił w pozycję „Stand by” W okienku na szocie dzielącym radiostację od mostku odsunęła się klapka i ukazała się głowa Drugiego Oficera Pokładowego:

Na zewnątrz na pokładach nic się nie dzieje. Nic nie wiem. –  podając przez okienko karteczkę z aktualnymi współrzędnymi pozycji geograficznej statku poinformował Radiooficera również poważnie zaniepokojony Drugi Oficer Wachtowy. Błyskawicznie, w języku angielskim, zredagował Jan treść zawiadomienia wzywającego pomocy, pozostawiając wolne miejsce na określenie rodzaju awarii oraz oczekiwanej pomocy do chwili wyjaśnienia sprawy przez Kapitana. Gotów do nadawania SOS, czyli sygnału wzywania pomocy oraz rozgłaszania wszem i wobec komunikatów o sytuacji na ich masowcu, w otwartych drzwiach radiostacji nasłuchiwał odgłosów z głębi statku i oczekiwał na polecenia Kapitana. Z dołu na górne pokłady naszego masowca dochodziły jakieś dziwne świsty gwizdy i syczenie, a po dłuższej chwili dotarła tu fala duszącego smrodu. Odór siarkowodoru i zgnilizny wywołał u Jana niekontrolowane skurcze żołądka, zapowiadające rychłe wymioty. Błyskawicznie zamknął drzwi na korytarz i otworzył wszystkie bulaje w radiostacji. Wietrzenie pomieszczenia radiostacji przyniosło mu wyraźną ulgę.

„Co się dzieje na tym statku? I gdzie? W maszynowni? Ale „kaszlak” (silnik główny) pracuje bez zakłóceń. Agregat prądotwórczy również. A może butle gazowe magazynowane w niewidocznej z mostku części pokładu rozerwało? Lecz dzisiaj niedziela. Nie pracują. Może same wybuchły? Tam na zewnątrz na pokładach piekielna gorączka! A może akumulatory?” – intensywnie pracowała wyobraźnia Radiooficera – „A zresztą, cholera wie, co tam się dzieje! Teraz na statku zapanował już względny spokój. Tylko ten smród i syczenie, tak jak by gdzieś tam na dole statku para wodna z pękniętych rurociągów gwałtownie ulatywała. Co to może być?” – myślał gorączkowo. 

Jego pełne niepokoju rozmyślania przerwał dochodzący z korytarza odgłos kroków. Po chwili w drzwiach radiostacji ukazał się Chief  Mate (Pierwszy Oficer Pokładowy).

No nareszcie ktoś tu zawitał! Opowiadaj Czifie! Co jest grane?! Co się stało? – gradem pytań zasypał go Radiooficer.

Nic się nie stało! Gonię do ciebie prosto ze zlokalizowanego już na statku centrum wybuchów. „Stary” odwołuje stan pogotowia dla całego statku i radiostacji.

Powiedzże więc wreszcie, gdzie i co wybuchło? Co się stało?

Nic się nie stało. Tylko obiadu dzisiaj nie będzie!!!

Kaczek? Nie będzie kaczuszek? Też mi sensacja? Od trzech tygodni praktycznie wszyscy na tym statku suchym prowiantem się opychamy. Zapomniałem już jak wygląda prawdziwy obiad, więc nie mąć mi umysłu rebusami tylko mów dosłownie, co się na tej łajbie stało?!

Dosłownie? Dosłownie, kochanieńki to na naszej przepięknej łajbie kuchnia w powietrze wyleciała.! A w przenośni, to teraz właśnie z tejże kuchni wylatuje „Kuki”.

Co ty pleciesz? Jakże to wyleciała? Gdzie wyleciała? Wysadzili? Czyżby piraci? Kucharza też? 

        No nie! Nic nie rozumiem!

Chief usiadł na kanapce, odsapnął i rozpoczął swą relację.

Żadni piraci! To nasz kucharz! Tam na dole w kuchni to mówię ci Radio sodomia i gomoria. Piekarnik doszczętnie rozpierdzielony a kaczek już nie ma.

Jak to nie ma?! Odleciały? 

Tu żeś Radyjko w sedno trafił! A no odleciały! I to dosłownie odleciały! Gdybyś tam był, to byś na własne oczy widział jak nieżywe kaczki zupełnie jak żywe, po kuchni sobie frywolnie fruwają. Bosman, który w tym czasie na pokładzie pracował, usłyszawszy pierwszy wybuch, niczym profesjonalny sejsmograf, błyskawicznie określił skale wybuchu oraz zlokalizował jego epicentrum i biegiem ruszył w stronę kuchni. Głowę wsadził w bulaj i ujrzał martwe i pozbawione opierzenia, brązowe, bo porządnie już podpieczone a pomimo tego wbrew logice po kuchni fruwające sobie kaczki.

Najpierw zgłupiałem – powiada Bosman – Za nic nie mogłem pokapować, co tam się dzieje. Ale gdy nieco ochłonąłem, zrozumiałem, co tu się stało. Po prostu nasz „truciciel” tym razem już naprawdę przegiął pałkę i nafaszerował kaczki jakimś sfermentowanym świństwem a następnie szczelnie je nićmi zaszył. Gdy w olbrzymiej brytfannie włożył je do rozgrzanego piekarnika, sfermentowane nadzienie zaczęło gazować i kaczki rozerwało. Najnormalniej w świecie wybuchły! Zupełnie jak granaty. Ale najpierw eksplozja zgromadzonych w piekarniku gazów zerwała z zawiasów ciężkie żeliwne drzwi piekarnika. Te niczym amerykański perszing, przemieszczając się po kuchni z olbrzymią szybkością i nieokiełzaną siłą, dosłownie zniosły z płyty kuchennej olbrzymi pięćdziesięciolitrowy gar z wrzącą brunatną bryją usiłująca przypominać rosół a miały przy tym jeszcze tyle impetu, że niszczyły wszystko to, co napotkały na swej drodze. Na statku nie mamy już krajalnicy do chleba, młynka do kawy a obieraczka do ziemniaków jest bardzo poważnie uszkodzona. Gdy już drzwi od piekarnika zakończyły swe niszczące dzieło, to wystartowały stamtąd te jeszcze nierozerwane kaczki. Świszcząc, sycząc, gwiżdżąc i ciągnąc za sobą ogon, niby rakiety z ruskiej katiuszy wylatywały z piekarnika na kuchnię a potem niczym UFO wirowały nad kuchnią i aż do wyczerpania się pędnika bryzgały wrzącym nadzieniem po szotach, po podłodze i po suficie, barwiąc pomieszczenie na zielono, czerwono, brązowo, żółto. Nawet na podłodze kuchni jeszcze wirowały i bryzgały kolorowym nadzieniem zupełnie jak chińskie fajerwerki. Kuchnia wygląda teraz tak jak by wszyscy malarze okrętowi z całego świata swoje pędzle z różnokolorowych farb tam na szotach je czyścili, dosłownie jak obraz nędzy i rozpaczy, tak jakby przez ten teren przetoczyła się wojenna nawałnica. Na podłodze, niczym niewybuchy, leżą też całe rumiane kaczki oraz jakieś na wpół surowe gnaty i przelewają się z burty na burtę kałuże z tłustymi plamami niby rosołu a w tym wszystkim kawały mięsa chyba wołowego, wymieszały się z niedogotowanymi kawałkami ziemniaków, chleba, makaronu a także rozszarpanymi wybuchami szczątkami kaczek, resztkami warzyw, odrobinami owoców, mąki, przyprawami i porozbijanym szkłem. A śmierdzi tam, niczym w świeżo opróżnionym szambie. Na szczęście dla siebie, w tym czasie, „parzygnat” spał sobie spokojnie w kabinie. Strach pomyśleć, co by się stało gdyby ktokolwiek tam był.

To musiało się tak skończyć! – po przybyciu na miejsce zdarzenia proroczo oznajmił Kapitan. 

No toż to przecież było do przewidzenia! – jakby z satysfakcją potwierdził Trzeci Oficer, który zaniepokojony wybuchamy zjawił się w radiostacji – Nie mogę tylko pojąć jak to możliwe, aby tyle czasu temu esbekowi to wszystko na sucho uchodziło? 

Gwoli wyjaśnienia, w okresie komuny, Polska Zjednoczona Partia Robotnicza wraz ze Służbą Bezpieczeństwa Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, Wojskami Ochrony Pogranicza oraz Urzędem Celnym, wykorzystując swoją pozycję w państwie lokowali poprzez swe wtyki u polskich armatorów a także w Morskiej Agencji i Polserwisie w załogach statków polskich i obcych armatorów ludzi bez kwalifikacji morskich a potrzebnych według mniemania tamtego reżimu do wykonywania innych czynności niezwiązanych z marynarskim fachem. Aby przeżyć i nie wylecieć ze statku, trzeba było na to draństwo patrzeć i milczeć.

Po dokładnym zlustrowaniu kuchni, widać było, jak „Stary” z trudem walczy z opanowaniem własnego ogromnego wzburzenia! Jego twarz kilkakrotnie zmieniała kolor, aż w końcu po chwili dłuższego milczenia ze stoickim spokojem poinstruował naszego „Kuka”:

Szanowny panie kucharzu! Mój wspaniały „Kuki”! Saperów, minerów, kanonierów i tym podobnych specjalistów od granatów oraz jeszcze groźniejszych ładunków wybuchowych, to potrzebuje na swoich okrętach marynarka wojenna, lotnictwo i inne także lądowe formacje wojskowe, że o Milicji Obywatelskiej nie wspomnę, natomiast na statkach handlowych, w okresie pokoju, są to specjaliści zupełnie zbędni. Załoga naszego spokojnego, handlowego frachtowca po dziurki w nosie ma już tych pańskich chemicznych, farmakologicznych i saperskich eksperymentów, gdyż to, co do tej pory pan nam tutaj serwował ze sztuka kulinarną nie ma absolutnie nic wspólnego. Wszyscy tu na statku doskonale wiemy, kto i po co pana tu przysłał. Ale miarka się przebrała! Przeto dosyć! Basta! Polecam panu natychmiast spakować swoje manele i od tej chwili w okolice kuchni nawet zbliżać się zabraniam! Wolę już z głodu umrzeć niż zginąć od pańskich trucicielskich, eksplodujących posiłków! Dratewka cholera! Szewczyk Dratewka się znalazł! Won mi ze statku!

Podsłuchujący kapitańską tyradę marynarze decyzję tą przyjęli z radością i odetchnęli z ulgą” – zakończył relację Chief Mate (Pierwszy Oficer Pokładowy). 

                Po zacumowaniu motorowca w Sajgonie ze spuszczoną głową, nie żegnając się z nikim i przez nikogo nie żegnany „Kuki” nareszcie opuścił ten statek.

Nu dam ja wam jeszczu popalić! Nu jeszczu wy o mnie posłyszycie! – wychylony przez okno samochodu agenta portowego odwożącego go na lotnisko odgrażał się „Kuki”

Trudno! Może w kraju, kolesie jego, dadzą mi popalić, ale choć na razie na tym statku o jednego esbeka mniej będzie! – rzekł Kapitan. 

Z Sajgonu statek wypłynął w rejs bez Kucharza. Przygotowywanie posiłków kapitan powierzył zwykłym marynarzom i dla załogi frachtowca bardzo trafna i intratna okazała się ta decyzja. 

   A groźby pseudo Kucharza „Kukiego” okazały się być jednak nieskuteczne, gdyż ci marynarze mieli tyle szczęścia, że powrócili już nie do Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej lecz do wolnej  już Rzeczypospolitej Polski.                                                                                                                                                                                                                                                                                       

                                                                         * * *

 

Autor: Jan Juliusz Pick