Szalało się, oj szalało. Były morza! Były oceany! I rzeki na dziesiątki kilometrów długie a jakże też były! No i porty przy tych morzach oraz przy oceanach a nawet przy rzekach w głębi lądów posadowione oczywiście też były! A jak porty to i tawerny portowe też były! No może i całego świata to nie zwiedziłem, boć na polskich, tych z za „Żelaznej kurtyny” wtedy, dalekomorskich trawlerach rybackich, osiągnięcie takiego celu wręcz niemożliwym było. Dopiero na statkach handlowych obcej bandery pływając, niedociągnięcia te nieco uzupełniłem. Było więc dużo na słono i mało na słodko, ale tak to często i w samym życiu bywa.
No a teraz skromna emeryturka wreszcie i mnie dopadła. Skromne toto, ale jak to u nas. Żyć się nie da a i umrzeć też się nie da! Przeto by wzbudzić w narodzie naszym do mórz i oceanów miłości odrobinę, cóż mi robić było, jak duszy czytelnika wspomnieniami mymi próbować nie nakarmić. Darem krasomówstwa natura nie obdarzyła mnie niestety. Opisałem więc, ile spamiętałem tych moich morskich przygód i tam gdzie się dało opublikowałem. Pragnąc jednak by opowieści moje nie na śmietnik, lecz jak Pan Adam Mickiewicz pisał, pod strzechy trafiły, od lat wielu także innych wydawców poszukuję. Być może uznacie Państwo, że i Waszą ciekawość a i wyobraźnie rozbudzić potrafię, toteż odważę się próbki opowiadań moich niniejszym tu przedstawić!
A zacznę tradycyjnie oczywiście od mego marynarskiego CV i od banalnej dziś informacji, iż w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej marynarzem lub rybakiem dalekomorskim nie łatwo zostać było.
Rybak a i ten dalekomorski także, zawodem najcięższym na całym świecie po dzień dzisiejszy uznanym jest i basta. O stalowych nerwach rybaka i o cierpliwości, o psychicznej odporności, o opanowaniu, o „końskim” zdrowiu, o odporności na ból, o odporności na zmęczenie, a o wysokich kwalifikacjach, nawet najwierniejszy mój przekaz niczego nie wniesie, gdyż tylko ci którzy tam byli, doskonale wiedzą o czym tu piszę. Niestety, ale wielu mych serdecznych przyjaciół, rybaków dalekomorskich z powodu uciążliwości tego zawodu wyżej wspomnianych, miłość do niego życiem przepłaciło i na wieczną wachtę odeszło.
Atrakcyjne dochody, powtarzam DOCHODY a nie zarobki załóg pływających, (oczywiście, że o drobnym szmugielku tu mówię) marynarzom i rybakom dość spory prestiż społeczny w PRL przysparzały. Tę w miarę dobrą ekonomiczną sytuację załóg pływających bardzo uatrakcyjniał fakt istnienia w Europie „Żelaznej kurtyny”
Gwoli wyjaśnienia. Zarobki lub inaczej płace złotówkowe w Polskiej Marynarce Handlowej jak i w rybołówstwie dalekomorskim w porównaniu do zarobków marynarzy czy rybaków z poza „Żelaznej kurtyny” nędzne były.
Atrakcją dochodów marynarza i rybaka był dodatek dewizowy, w latach tamtych średnio około połowy dolara dziennie wynoszący oczywiście do zarobków marynarza czy rybaka nie wliczany, co po dzień dzisiejszy skutkuje nędznymi emeryturami. Dodatek tenże dewizowy w tamtych czasach mądrze zainwestowany co sprytniejszym załogantom dochód faktycznie pomnażał. Zważcie że nie płacą lecz dodatkiem zwanym był.
Tak czy inaczej z całej Polski ciągnęła wtedy na nasze wybrzeże młodzież jak te przysłowiowe muchy do lepu. A mowa tu o latach powojennych a szczególnie sześćdziesiątych XX wieku. Wzorem innych, na Pomorze Zachodnie, z centralnej Polski, jeden po drugim razem z bratem tu zawędrowaliśmy.
Nieomalże natychmiast morza, oceany i ciężką tu pracę pokochaliśmy. Mnie w drodze na dalekomorskie łowiska świata starszy brat Zdzisław za „latarnię morską” służył, w owym czasie mechanik okrętowy z Przedsiębiorstwa Połowów Dalekomorskich i Usług Rybackich „Odra” w Świnoujściu, absolwent Państwowej Szkoły Rybołówstwa Morskiego w Gdyni.
Natomiast ja, usiłując dostać się na „pływanie”, jak to wówczas o pracy na morzu potocznie się mówiło, w 1967 roku rozpocząłem pracę na radiostacji brzegowej „Szczecin Radio”. W owym czasie w Polsce pracowały 3 a w latach późniejszych nawet 4 radiostacje nadmorskie dalekiego zasięgu zabezpieczające łączność pomiędzy statkami a lądem. Gwoli przypomnienia tutaj je wymienię. Była to więc najstarsza przedwojenna jeszcze radiostacja nadmorska „Gdynia-Radio”. Po wojnie na zachód patrząc, powstałe na bazie poniemieckich radiostacji „Witowo-Radio” oraz „Szczecin-Radio”. Najpóźniej natomiast niczym Feniks z popiołów z radiostacji zagłuszającej wrogie PRL zachodnie rozgłośnie radiowe powstała „Warszawa-Radio”
Pokochałem tą pracę, ale na głębokie morza i oceany niczym wilka do lasu mnie ciągnęło. Wówczas jeszcze na radiostacji brzegowej pracując, zdałem egzamin i otrzymałem Świadectwo Radiotelefonisty Nieograniczone w Służbie Morskiej. Pierwszą pracę na morzu rozpocząłem w 1969 roku w Dalekomorskich Bazach Rybackich (DBR) w Szczecinie, w 1970 roku wchłoniętych przez Przedsiębiorstwo Połowów Dalekomorskich i Usług Rybackich „Gryf” (PPDiUR”Gryf”) w Szczecinie. Od tej chwili łowiska atlantyckie od północnych począwszy a Georges Bank zwanych po południowe na Falklandach, następnie pacyficzne WOC (Washington, Oregon, California), aż po morze Beringa drugim domem mi były. Początkowo pływałem jako radiotelefonista serwisu rybackiego, na potężnych wówczas 10-cio tysiącznikach statkach bazach rybackich:
m/s Gryf Pomorski, m/s Pomorze, s/s Kaszuby.
W tym czasie w Państwowej Szkole Morskiej w Gdyni zdałem pomyślnie egzamin i otrzymałem Świadectwo Radiotelegrafisty II klasy w Służbie Morskiej a po udokumentowaniu przebiegu stosownej praktyki w tym zawodzie Szczeciński Urząd Morski wydał mi Dyplom Radiooficera Okrętowego II Klasy. Równocześnie nieomalże pomyślnie zdałem egzaminy kwalifikacyjne na Elektryka Okrętowego. Od tego momentu rozpocząłem samodzielną pracę radiooficera na statkach łowczych Przedsiębiorstwa Połowów Dalekomorskich i Usług Rybackich „Gryf” w Szczecinie. Na początku był to parowy trawler burtowy s/t Szprotawa, a następnie motorowe trawlery przetwórnie; szkolny m/t Admirał Arciszewski i przemysłowe m/t Lutjan, m/t Delfin, m/t Bogar i m/t Aquila. Wszystkie wyżej wspomniane statki na swych rufach polską banderą swą obecność w obcych portach manifestowały a i o polskości portowego SZCZECINA dumnie głosiły. Pokosztowałem też nieco innego trudu pracy na morzu.
Na statkach handlowych pływających pod obcą banderą pracowałem za Oficera Elektryka na masowcu motorowym m/s Rigel, a później w charakterze Radiooficera na m/s Agia Thallassini, m/s Aleksnaders Courage, m/s Adelaide czy na olbrzymim w tamtym czasie masowcu o tonażu 125 000 DWT m/s Trave Ore. Od 1991 roku aż do przejścia na emeryturę ponownie związałem się ze swą ukochaną radiostacją nabrzeżną „Szczecin Radio”. Powracając do mojego morskiego żywota rybaka i marynarza, na każdym z wyżej wymienionych statków właściwie toczyło się wartkie, na lądzie nikomu nieznane, ciekawe i warte opowiedzenia marynarskie życie i chyba dlatego godne uwiecznienia. Co najbardziej istotne to na statkach rybackich oddalonych o dziesiątki tysięcy mil morskich od polskich portów a pracujących w ekstremalnie ciężkich warunkach awarie często zdarzały się. Zaopatrzenie w części zamienne bardzo mizerne było. Niemniej trawlery utrzymywane były w doskonałym stanie technicznym. Było to możliwe tylko dzięki wyśmienitym kwalifikacjom i niesamowitej pomysłowości i pracowitości załóg co w okresie późniejszym owocowało uznaniem wielu obcych armatorów wykorzystujących doświadczenia polskich rybaków. Wspomnienia opisane w tych opowiadaniach ukazują smutne i wesołe karty z życia rybaków dalekomorskich oraz marynarzy statków handlowych w okresie dominacji systemu komunistycznego na terenie Polski o których zapomnieć nam nie wolno. Dlatego też gorąco zapraszam do lektury autorstwa mego, która jest mego morskiego żywota opisem i według mej oceny nudą trącić nie powinna.
Jan Juliusz Pick