Rok 1985 – Ivory Coast (Wybrzeże Kości Słoniowej)
m/s Agia Thalassini sygnał wywoławczy 3FMK.
Po niekończących się a i niewątpliwie szaleńczych zmaganiach z Neptunem, wszechwładnym panem mórz i oceanów tego świata, dla zaprawionych w tych bojach zejmanów przychodzi czas na wypoczynek.
A w kwestii tego wypoczynku to właśnie długość przebywania na lądzie polskiego rybaka dalekomorskiego lub marynarza Polskiej Marynarki Handlowej, prócz nabytego urlopu i dni wolnych, głównie limituje ilość zarobionej podczas rejsu gotówki, za którą przecież trzeba utrzymać rodzinę.
No nie tak koniecznie, zaraz po wykorzystaniu urlopu i dni wolnych trzeba było płynąć w kolejny rejs.
Istniała zawsze jeszcze jakaś możliwość pracy na lądzie, na tak zwanych dejmankach.
A to jakieś wachty zastępcze na pokładzie bądź w maszynowni na statkach stojących w porcie lub też nadzór nad remontem na statkach na stoczni, lub gdzieś w biurach paniom urzędniczkom lub urzędnikom za gońca posłużyć.
Ogólnie nazywało się to „szlifowanie kei”
Inny natomiast komfort życia mieli marynarze, tak zwani wolni strzelcy.
Nie związani stałą umową o pracę z żadnym krajowym armatorem urlopowali tak długo, jak długo rodzina miała środki na swe utrzymanie.
Zaliczałem się do tej drugiej kategorii marynarzy. Niestety, i w tym przypadku, błogi wypoczynek w cieplutkim domowym gniazdeczku z powodu finansów nadspodziewanie szybko dobiegał końca.
Błogi, bo w milutkim rodzinnym gronie, ale o zgrozo, tu na lądzie, wręcz przerażająco w zapomnienie błyskawicznie uciekający.
W przeciwieństwie do statkowego czasu pracy, tu w domku doba trwała zaledwie jedną, jedyną sekundę.
Teraz, gdy laba nieodwołalnie zbliżała się ku końcowi, ze zdziwieniem ale i z bezsilnością zauważałem, że z dnia na dzień stawałem się być dla swych najbliższych coraz bardziej nieprzyjemnym i nieznośnym.
Usprawiedliwiałem się przy tym sam przed sobą, iż rozstanie z nimi, mogę nieco mniej bolesnym uczynić, właśnie tak nieznośnym będąc.
Równocześnie niczym złośliwe raczysko, dręczyła mnie myśl, że zapas domowych pieniędzy powoli lecz nieuchronnie kurczy się.
I nie ma tu zmiłuj się, boć to sprostać musiałem finansowym potrzebom swojej czteroosobowej rodziny, a to bezspornie oznaczało, że już najwyższy był czas, poszukać jakiegoś źródła dopływu świeżej gotówki.
Szukać tej gotówki na morzach i oceanach świata musiałem, na których to od wielu lat swój budżet domowy opierałem a które to morskie środowisko drugim domem mi było.
Gdy niepokój ten wzrastał, a małżonka w dość drażniący sposób ten stan zauważała i nienaturalnie reagowała, to zwykłem, niby groźnie, niby z żalem, mruczeć coś tam pod nosem, i to zupełnie jakby do siebie, a jednak tak głośno, by przez najbliższe mi otoczenie, być dobrze słyszanym.
Burczałem więc coraz częściej, że te morza i oceany to już niby za mną bardzo, a to bardzo tęsknią i całą swą mocą do siebie przyzywają.
Niekiedy dla odmiany wydziwiałem, że niby ten wstrętny ląd ma już dosyć mojej tu bytności i absolutnie nie licząc się z marynarskimi fanaberiami, skazuje mnie na banicję, hen, hen, tam na te bezkresne oceany świata.
Ku swej jakby pociesze ale też i ku okrutnemu zmartwieniu, codzienne nieomalże telefony i częste wizyty w Morskiej Agencji Szczecin niestety nie dawały nadziei na rychłe zatrudnienie.
Wzdychałem wtedy jakby z ulgą, wypowiadając jednocześnie przy tym ze stroskaną minką jakże tajemnicze życzenie;
– Ano niechże to wreszcie nastąpi!
I nastąpiło wreszcie.
Po dwóch miesiącach oczekiwania, droga na morze stała dla mnie otworem.
– Poleci pan do Nigerii do portu Lagos, na „greka”
Nazywa się AGIA THALASSINI. Załoga jest mieszana. Grecy i Filipińczycy. Polaków tam nie ma! Będziesz pan pierwszym i jedynym Polakiem, który będzie zatrudniony w tej kompanii żeglugowej.
OBYŚ PAN NIE SPLAMIŁ HONORU POLAKA I HONORU POLSKIEJ BANDERY!
– groźnie ostrzegł mnie pracownik Morskiej Agencji w Szczecinie. – Ale, ale! Najpierw pojedzie pan do Warszawy do Nigeryjskiej ambasady, aby załatwić formalności wizowe.
– „O co temu facetowi chodziło z tym niby Honorem Polaka i Polskiej Bandery” – podczas podróży pociągiem ze Szczecina do Warszawy zadręczałem się, a że nic rezolutnego nie przychodziło mi do zmęczonej ostatnimi przeżyciami głowy, postanowiłem ostatecznie ostrzeżenie urzędnika zignorować.
– „Pożyjemy, zobaczymy” – lekceważąco skwitowałem przestrogi pracownika MAS
* * *
Po przyjeździe do Warszawy okazało się, że otrzymanie wizy nie jest możliwe, gdyż jaśnie wielmożny pan, nigeryjski ambasador akurat przebywa na urlopie i nikt w tej dyplomatycznej placówce nie jest w stanie powiedzieć kiedy ten urlop zakończy i oczywiście nikt tam nie został upoważniony do wystawiania wiz. Z przysłowiowym kwitkiem wróciłem więc do Szczecina.
Minęło kilka dni i MAS ponownie telefonicznie wezwała mnie do Czerwonego Ratusza:
– Pojedzie pan po wizę do Warszawy powtórnie, ale tym razem do Ambasady Wybrzeża Kości Słoniowej – wręczając mi dokumenty uprawniające do wystawienia wizy instruował pracownik MAS – Ten sam statek m/s Agia Thalassini. Właśnie z nigeryjskiego Lagos przypłynął do Abidżanu. A na zakończenie naszej rozmowy, ostrzegam pana!
OBYŚ PAN NIE SPLAMIŁ HONORU POLAKA I HONORU POLSKIEJ BANDERY!
-Znowu to samo – zdenerwowałem się nie na żarty – O panu chodzi ? – odważyłem się zapytać.
– No właśnie chodzi mi o to, o czym mówię.
OBYŚ PAN NIE SPLAMIŁ HONORU POLAKA I HONORU POLSKIEJ BANDERY!
– Leci pan na statek, do tej właśnie wspomnianej kampanii żeglugowej, jako pierwszy i jak na razie jedyny Polak. Swoją pracą otwiera pan tam furtkę dla polskich załóg.
Musi pan przetrzeć ten szlak. Tego od pana oczekujemy! No chyba sam pan rozumie, że dla nas jest to, tu w Morskiej Agencji bardzo ważna misja. Musi się pan czuć i zachowywać zupełnie tak, jak ambasador.
OBYŚ PAN NIE SPLAMIŁ HONORU POLAKA I HONORU POLSKIEJ BANDERY! stanowczo i po raz kolejny nakazywał mi urzędnik.
Po tych wyczerpujących wyjaśnieniach podpisałem umowę o zatrudnieniu na statku obcej bandery i grzecznie żegnając się z pracownikiem MAS i po raz kolejny pociągiem udałem się do Warszawy.
W Ambasadzie Wybrzeża Kości Słoniowej wizę otrzymałem bez problemu. Po powrocie do Szczecina w biurze Morskiej Agencji oczekiwał na mnie bilet lotniczy do Abidjanu na którym widniała data 13 grudnia.
– Tam pełnia lata a tu w kraju aura typowo zimowa – dopadło mnie kolejne niby zaplanowane a jednak niespodziewane zmartwienie – za oknami biało i 13 stopni mrozu! – bardzo poważnie obawiałem się gwałtownej zmiany klimatu, ale cóż było robić. Trafiała się długo wyczekiwana okazja podreperowania domowego budżetu i nie było sensu grymasić.
Teraz, gdy już wszystko zostało załatwione i pozostało tylko czekanie na wylot. Zamiast cieszyć się z nadarzającej się okazji zarobienia paru groszy, wyraźnie posmutniałem. Już nawet nie skarżyłem się. Milczałem. Kontrakt z greckim armatorem obligował pracę na statku przez 9 miesięcy z opcją plus, minus 2 miesiące. Czyli przy niesprzyjających dla moich najbliższych warunkach ,mogłem nawet 11 miesięcy pracować na tym statku. Żal było opuszczać rodzinę na wiele, wiele długich miesięcy. Obawiałem się, że teraz tak łatwo to już nie będzie.
Był to 12 miesiąc 1984 roku. Oczywiście musiał to być do kompletu feralny piątek, i to 13-tego no i dodatkowo ten mróz, również 13-stka. Rybacy i marynarze z reguły są bardzo przesądni.
Na wielu statkach na mostkach nawigacyjnych dość często spotyka się pięknie wypolerowaną lecz – broń Boże, nie pomalowaną zwykłą deskę, opisaną jakby z przestrogą „Ostatnia deska ratunku”.
Napis w różnych językach jest tam umieszczany, w zależności od narodowości załogi, lecz dominuje język angielski a co najważniejsze i tak wszyscy marynarze doskonale orientują się o co chodzi!
W morzu w sytuacjach kryzysowych, nie raz ja i moi koledzy korzystaliśmy z odpukiwania w niemalowane drewno zgodnie z przesądem wywodzącym się szczególnie w naszej narodowości z jeszcze pogańskich wierzeń ludowych.
Otóż pogańskie ludy wierzyły, iż dotykając drzewa odprowadzają negatywną energię do ziemi. Deska ta była więc takim jakby substytutem pozostawionych gdzieś tam hen daleko na lądzie drzew i ziemi.
No i przysłowiowy Jonasz. Postać ta obowiązkowo na każdym statku na którym pływałem, być musiała! Jeśli ryba do sieci nie szła, to oczywiście winny był Jonasz. A tak naprawdę, wszelkim niekorzystnym wydarzeniom w życiu załogi statku, łącznie ze złośliwymi sztormami winien był Jonasz.
A że na statku zawsze wśród załogi zawsze znajdzie się, bez względu na rangę zawodową , jakiś marynarz bądź rybak mniej lubiany, lub zwyczajna fajtłapa, to „łatkę” tę, właśnie jemu przypinano.
Czułem w „kościach”, że ten rejs długo pozostanie mi w pamięci i jak życie później pokazało, wcale nie pomyliłem się.
Przelot samolotami do Abidjanu na statek był dość skomplikowany. Najpierw z Warszawy do Frankfurtu nad Menem.
Tamże przesiadka do samolotu lecącego do Paryża na lotnisko Orly.
W Paryżu z lotniska Orly przejazd autobusem na lotnisko De Gaulle.
A z De Gaulle do Abidjanu z międzylądowaniem w Nouakchott w Mauretanii.
Początkowe ponad 2 godzinne szybkie pokonanie ponad 1500 kilometrów w kierunku zachodnim z Warszawy przez Frankfurt do Paryża i związane z tym zmiany klimatu w tej fazie podróży nie były jeszcze tak dotkliwie.
Dopiero zmiana na kierunek zdecydowanie południowy i prawie 7-cio godzinne pokonanie ponad 5 tysięcy kilometrów dało mi porządnie w kość.
Nie bez emocji w tej drugiej części podróży zauważyłem, iż w samolocie zdążającym do Abidżanu jestem jedynym wyróżniającym się pasażerem, a to z powodu koloru skóry.
Zdecydowaną różnicę klimatu odczułem jednak, gdy samolot wylądował w Mauretanii. To było takie niby króciutkie zetknięcie się z afrykańskim lądem czyli oficjalnie międzylądowanie w celu uzupełnienia paliwa a także wymiany części pasażerów.
Gdy po wylądowaniu w Nouakchott stewardessy otworzyły drzwi i do wnętrza samolotu wdarła się fala piekielnie gorącego, wręcz nie do wytrzymania dusznego powietrza, wiedziałem, że był to przedsmak czekającego go w Abidjanie afrykańskiego niby raju.
Szczęśliwie jednak do Abidżanu dobrnąłem. Tu ponownie dopadła mnie ta afrykańska spiekota. Zapragnąłem, by jak najszybciej znaleźć się w klimatyzowanym wnętrzu statku.
Na lotnisku w Abidżanie pasażerów witały tłumy murzynów. Wielu z nich trzymało w rękach dużych rozmiarów tablice z wypisanymi nazwiskami przylatujących.
Na jednej z tych tablic widniało moje nazwisko. Czarny pan coś tam burknął pod nosem, jakby witając, jakby się przedstawiając, a następnie zapakował mnie do eleganckiej czarnej limuzyny.
– No aż tak źle, to nie jest – pomyślałem.
Tymczasem czarny pan zasiadł za kierownicą limuzyny i w chwilę potem zupełnie jak błyskawica pomknęliśmy przez śliczny, nieomalże po europejsku zagospodarowany Abidżan.
Ku mojemu zdziwieniu, czarny pan nieoczekiwanie zaparkował limuzynę przed wysokim okazałym gmaszyskiem.
– To tylko na chwilkę – widząc zdumienie na mojej twarzy wyjaśniał kierowca. – Zobacz! Widzisz ? To siedziba agencji morskiej obsługującej twój statek AGIA THALLASSINI. Zabawię tylko 1 minutkę, bo mam tu coś bardzo pilnego do załatwienia. Zaraz wracam. Tylko 1 minutka.-
Błyskając rzędem przepięknie białych zębów z nieoczekiwanym miłym uśmieszkiem na czarnej buzi oznajmił kierowca limuzyny i zniknął za drzwiami w przepastnych czeluściach klimatyzowanego zapewne wnętrza nowoczesnego wieżowca.
We wnętrzu rozpalonego teraz do granic niemożliwości czarnego pudła zostałem sam.
Klimatyzacji w limuzynie nie było, to znaczy jeśli nawet była, to przy nie pracującym silniku nie działała.
Żywiąc nadzieję na tą tylko jedno minutową przerwę w podróży, spokojnie oczekiwałem na powrót przedstawiciela agencji maklerskiej.
Już po kilku chwilach od zatrzymania samochodu poczułem na swym czole rzęsiste krople słonego potu zalewającego mi oczy. Minęło jeszcze kilkanaście minut i całe ciało moje wraz z ubraniem wyglądało tak, jakby ktoś kubłem słonej i przepełnionej zapachami spod pachy wody mnie oblał.
A w kilka chwil później sytuacja radykalnie pogorszyła się i poczułem się jakbym w basenie pełnym okropnie gorącej wody pływał a na koniec niczym w syberyjskiej łaźni całunem gorącej pary był otoczonym.
– „Wody!, Choć odrobinę zimnej wody” – nieomalże majaczyłem.
Po kwadransie oczekiwania, cierpienia te przyprawiły mnie o prawdziwy szał wściekłości. „ No i kurka wodna, kto tu właściwie jest prawdziwym rasistą” gderałem zmoczony do suchej nitki. Oddalić się od limuzyny i szukać cienia nie mogłem, bo kluczyki od samochodu zabrał czarny pan a w samochodzie było trochę łakomych dla złodzieja rzeczy a między innymi moje bagaże.
Jaśnie Wielmożny Czarny Pan po ponad dwóch godzinach nieobecności raczył nareszcie powrócić i bez jakiegokolwiek słowa wytłumaczenia, ani też słowa przepraszam, jakby mocno obrażony na oczekującego w limuzynie pasażera, jakby z łaski zechciał mnie wreszcie, prawie ugotowanego niczym jajko na twardo, zawieźć na statek.
Byłem tak jakby ugotowany, że nie miałem siły nawet go porządnie ochrzanić.
Uliczka w którą wjechała czarna limuzyna kończyła się parkingiem usytuowanym na wysokiej skarpie.
Gdy wysiedli, Jaśnie Wielmożny Czarny Pan niedbałym i zdecydowanie zwiędłym wyrzutem prawej ręki jakby od niechcenia raczył wskazać stojący w maleńkiej zatoczce statek i z wielce nie wiedzieć czemu w dalszym ciągu obrażoną miną, kręcąc ostentacyjnie biodrami a właściwie całym okazałym tyłkiem, wsiadł do limuzyny i tyle go było widać.
U podnóża skarpy zatoczka pełna była olbrzymich w wodzie pływających drewnianych kloców fachowo zwanych logami. Wśród tych kloców niczym kwoka z kurczętami, stał na kotwicy taki jakiś maleńki stateczek i własnymi dźwigami ładował je do swych ładowni. Po zejściu ze skarpy z białym marynarskim worem na plecach i słusznych rozmiarów zieloną walizką w ręku wgramoliłem się do czekającej na mnie motorówki, po marynarsku ferą zwaną, która podpłynęła do drewnianych bali i tamże mnie wysadziła.
Do pokonania pozostało mu jeszcze dobre ćwierć kilometra drogi po pływających wokół statku oślizłych logach.
Z olbrzymią walizą i workiem marynarskim na plecach dzielnie przebyłem tę drogę przez piekło, aż wreszcie stanąłem pod burtą, teraz jakże olbrzymiego kadłuba statku.
Byłem potwornie zmęczony, wręcz wyczerpany. Lot samolotem z wieloma przesiadkami, gwałtowna zmiana klimatu, podróż z lotniska z niespodziewaną łaźnią zgotowaną przez kierowcę agencji w Abidżanie, zejście z bagażami ze stromej nieomalże 40 metrowej skarpy na koniec z tymiż bagażami ekwilibrystyczne figury dla utrzymania równowagi podczas pokonywania drogi po oślizłych logach.
Wszedłem na trap i z przerażeniem stwierdziłem, że rdza go przeżarła Środkowe części stopni trapu nie istnieją. Pozostały tylko fragmenty przy burtach trapu.
Wykonując kolejne ekwilibrystyczne figury pokonałem wreszcie tę drogę przez mękę. Po drodze uwagę moją przykuły olbrzymie płaty rdzy na burcie statku z wyraźnymi dziurami. Można było swobodnie wsadzić w nie zaciśniętą pięść. Tego już było za wiele. Ogarnęła mnie nieokiełzana chęć zawrócenia a wręcz ucieczki, jak to się mówi, gdzie pieprz rośnie z tego zardzewiałego wraku. Równocześnie zdałem sobie sprawę, że właściwie znalazłem się w sytuacji bez wyjścia.
Budżet domowy nieomal zerowy i nie ma za co i do czego wracać. Zacisnąłem więc zęby i po resztkach trapu, jakby udając się na szafot, kontynuowałem tę ciernistą drogę ku przeznaczeniu.
Moją uwagę prócz niebezpiecznego trapu i dziur w burtach ładowni, przykuwali marynarze siedzący na bosmańskich ławeczkach i malujący białą nadbudówkę. Zaintrygowały mnie ich rysy twarzy.
– No gęby, to jakby słowiańskie mają – pomyślałem – Ale w Morskiej Agencji w Szczecinie zapewniali mnie, że załoga jest grecko- filipińska więc powinni mieć cerę śniadą, kruczoczarne włosy i zarost no i zdecydowanie południowe rysy twarzy. To co u czorta tu jest grane? A może to Niemcy? Ach! Nie będę sobie takimi duperelami głowy zawracał – porzuciłem rozmyślania i wszedłem na pokład główny frachtowca.
Powitały mnie jakieś dziwne okrzyki jakby pytajnikiem zakończone;
– MAGIERA? MAGIERA?
– Żadnej czapki nie mam! – automatycznie, bez namysłu po angielsku odpaliłem.
Po minach witających zorientowałem się, że nie zostałem zrozumiany.
– Magiera w XIX wieku w Polsce znaczyło tylko jedno! – przypominałem sobie gorączkowo – Magiera a częściej magierką zwana albo bardziej swojsko batorówką lub madziarką, była okrągłym lub czworokątnym nakryciem głowy bez daszka i wtedy elementem stroju polskiego była.
Ale tu jest szeroki świat a nie Polska. To nie bardzo rozumiem dlaczego oni używają polskiego nazewnictwa? No ale tak po prawdzie to nie raz w swoim marynarskim żywocie przekonałem się, że tak samo fonetycznie brzmiące słowa w innych językach mają zupełnie inne znaczenie – pomyślałem.
Przypomniałem sobie w tym momencie, jakąż to konsternację oraz szaloną radość wywoływała niegdyś u zagranicznych delegacji handlowych wizytujących Fabrykę Kontenerów na Płoni w Szczecinie umieszczona nad bramą główną tego zakładu nazwa FAKON (skrót; Fabryka Kontenerów)
– Hm! MAGIERA!? – nie odpuszczałem – Ale, ale! No tu, w tym diabelskim upale, trudno znaleźć kogokolwiek z węgierską czapką i to jeszcze z dawnej Polski! Majaki jakieś, czy co? – myślałem intensywne – a może się przesłyszałem, a może oni wołają MEGIERA, MEGIERA, lecz i tak coś tu nie gra, gdyż na statku nie widzę żadnych kobiet – uznałem więc, że nie ma co zawracać sobie głowy tą cała grecko filipińską według zapewnień Morskiej Agencji w Szczecinie załogą i ich językowymi dziwolągami.
Sądziłem, że być może greccy marynarze w ten dziwny sposób ze sobą się komunikują. Jednak gdy dotarłem na pokład główny, zorientowałem się jednak że okrzyki kierowane są pod moim adresem.
– Gęby jakby słowiańskie a dziwnie gadają. – pomyślałem.
– Jest radiooficerem! Polskim radiooficerem! – w języku angielskim stanowczym głosem oświadczyłem całemu gremium niby grecko – filipińskich krzykaczy.
Po minach witających go marynarzy widać było, że znowu nie zostałem zrozumiany.
Ponawiałem bezskuteczne próby nawiązania kontaktu we wszystkich znanych mi marynarskich metodach porozumiewania się, aż wreszcie mocno rozgniewany, całkowicie już nie panując nad swoimi nerwami, krzyknąłem po polsku;
– K….. wasza mać! Nikt mnie tu k……. nie rozumie??? Co za ch…… na tym wraku pływają!
W marynarzy wrzeszczących na pokładzie statku jakby piorun strzelił.
– O kurna! Chyba jednak do niech dotarło!? Cholera!? Jakiż ten polski język w furmańskim wydaniu wszechstronny i na całym świecie przez wszystkie nacje jest doskonale zrozumiały! – ucieszyłem się.
Marynarze natomiast stali jak wryci. Z twarzy można było wyczytać zaskoczenie ze zdziwieniem. W ich oczach wyraźnie widać było niedowierzanie Cisza jaka zaległa na pokładzie frachtowca aż kłuła w uszy.
– Panowie, toż to nasz!!! Toż to rodak!!! Ziomal!!! Toż to Polak- nagle ludzkim głosem wrzasnął najbliżej przy mnie stojący marynarz.
– A co wy k…….. myślicie, że ja z Marsa przyleciałem? –wrzasnąłem wściekły i mocno zaskoczony, nie bardzo jeszcze zdając sobie sprawę z niespodzianki jaką mi zgotowała Morska Agencja w Szczecinie. Ochłonąwszy, nieco spokojniej spytałem;
– To wy jesteście z Polski? Polacy?
– No pewnie! Kaszubi ! Nas kierowała Morska Agencja w Gdyni.
– Ale jaja! A mnie Morska Agencja w Szczecinie!
Zapewniali mnie, że w tej kompanii żeglugowej będę pierwszym i jedynym Polakiem! Upominali przy tym i to wielokrotnie, abym
„NIE SPLAMIŁ HONORU POLAKA I HONORU POLSKIEJ BANDERY!”
– trajkotałem jak nakręcony – No normalne jaja! Ale! Ale? To oni tam w Szczecinie chyba nie wiedzieli, że Morska Agencja w Gdyni ma już umowę z tym armatorem!? Ale z tego armatora sprytne greczysko. Ciekawe kto na tym zarobił a kto stracił? No dobra chłopaki, teraz idę zameldować się u starego – przerwałem nagle swoją bezwładną paplaninę – A po pracy nagadamy się do oporu.
Z bagażami udałem się na górny pokład.
– 13 dzień miesiąca i w dodatku piątek ? Jednak, nie jest jakiś tam pospolity przesąd – zastanawiałem się po drodze – Coś w tym musi być! Przecież nie wzięło się to z kapelusza. Wiele pokoleń ludzkich musiało czegoś niezwykłego w tym dniu doświadczyć, aby uznać i przestrzegać innych iż piątek 13-tego musi być pechowy!
Odnalazłem wreszcie drzwi z napisem Capitan. Postawiłem worek marynarski na korytarzu a z zielonej walizy wyjąłem aktówkę z dokumentami i delikatnie zapukałem.
– Come in – usłyszałem.
Otworzyłem drzwi i ujrzałem za biurkiem siedzącego słusznej budowy starszego siwego pana. Pytającym wzrokiem na mnie spojrzał.
– Dzień Dobry – przywitałem się po angielsku – Jestem radiooficerem. Przyleciałem z Polski. Tu jest mój kontrakt – wręczając aktówkę z dokumentami zakończyłem powitanie.
– Joanis. Kapitan. Siadaj proszę, pogawędzimy chwilkę – zaprosił mnie kapitan – Napijesz się drinka?
– Z miłą chęcią panie kapitanie, lecz muszę odmówić, gdyż w pierwszej kolejności chciałbym przejąć obowiązki radiooficera, pogadać ze schodzącym ze statku moim poprzednikiem, zobaczyć radiostację, zapoznać się z urządzeniami radionawigacyjnymi na mostku.-
– OK.! – chętnie zgodził się kapitan. – To zostaw u mnie te dokumenty, paszport i książeczkę żeglarską i idź do swojej roboty.
Gdzieś tam w swojej podświadomości poczułem, iż zostałem wstępnie przez greckiego kapitana jakby przetestowany.
Udałem się do radiostacji by przyjąć obowiązki od wracającego do Polski radiooficera.
Tenże będąc widocznie bardzo zeźlony na los, jaki go spotkał, z wielce obrażoną minką, nie zapoznając mnie z obsługą urządzeń rzucił na stół klucze od radiostacji odzywając się w te słowa:
– Teraz to jest pana działka! – i nie mówiąc ani słowa więcej, ani do widzenia, ani pocałuj mnie pan w cztery litery, wielce obrażony z marynarskim workiem na plecach zszedł ze statku.
Jak się później dowiedziałem chłopak musiał wracać do kraju karnie. Po prostu nie umiał pić alkoholu.
* * *
Zapoznając się z wyposażeniem elektronicznym statku z uzasadnioną obawą stwierdziłem, że zanim wpadnę w rutynę, będę musiał mocno się napocić aby prawidłowo obsługiwać ten sprzęt. Statek budowany był w japońskiej stoczni. Mało tego. Budowany był dla Japończyków, gdyż wszystkie opisy na urządzeniach oraz instrukcje do nich pisane były w ich piśmie. Niestety, język japoński był mi całkowicie nie znany. Jedynie cyfry były normalne a to już naprawdę duże udogodnienie było.
Po rozgoszczeniu się na statku, przystąpiłem więc niezwłocznie do uruchamiania urządzeń. Zajęcia te z małymi przerwami zajęły mi cały roboczy dzień.
Wieczorem, po kolacji, usłyszałem pukanie do drzwi.
– Proszę!
W drzwiach kabiny radiooficera stanął rosły blondyn.
– Witam panie marconi! Bosman jestem! Wiesiek! Kaszub! Chciałem w imieniu naszej załogi przeprosić pana za ten poranny galimatias jaki powstał po wejściu pana na nasz pokład.
– To ja was przepraszam. Nerwy mi zwyczajnie puściły. Takim soczystym mięchem, to już nie pamiętam od jak dawna nie rzucałem.
– No tak! Ale dzięki tej naszej polskiej rodzimej furmańskiej łacinie, to wreszcie dogadaliśmy się – rezolutnie stwierdził bosman.
– Ale to znaczy, że z waszym angielskim to tak nie za bardzo?
– Tak prawdę mówiąc, to nie za bardzo. Większość z nas u Greka pływa już od wielu lat i gadamy z nimi w ich języku. Filipińczycy także gadają z nimi po grecku.
– No dobrze, ale co to był za okrzyk z waszej strony?
– Jaki okrzyk?
– No ta jakaś tam tajemnicza magiera ?
– Aaa….a! Magiera ! Magiera, to po prostu kucharz. Po grecku kucharz!
– No dobrze! Ale skąd te skojarzenie mojej osoby z kucharzem i to w dodatku greckim?
– Bo, gdy ujrzeliśmy pana z tą czarną czupryną, czarnymi wąsiskami i śniadą cerą, byliśmy przekonani, że pan jest Grekiem.
Greckiemu kucharzowi właśnie teraz kończy się kontrakt i oczekuje na zmiennika i stąd te skojarzenie. A tak prawdę mówiąc, chciałem teraz zaprosić pana na kawulca do mojej kabiny. To dobra pora byśmy się poznali. Jesteśmy bardzo spragnieni aktualności z Polski. U mnie w kabinie siedzą już chłopaki, kawę piją i czekają. Pogawędzimy sobie troszeczkę.
– Dziękuję panie bosmanie. Muszę skorzystać z tej okazji, aby was poznać.
– No to idziemy.
* * *
Następnego dnia odczułem skutki gwałtownej zmiany klimatu. Nagle ochrypłem. Kaszel nie dawał mi spokoju. A z nosa kapało niczym z nieszczelnego kranu.
– Nie ma nic za darmo. To musiało się tak skończyć – mamrotałem sam do siebie.
Tuż przed Wigilią Bożego Narodzenia, stara, zdezelowana, dziurawa jak sito łajba była wreszcie gotowa do wyjścia w morze. Kurs na północ. Ravenna. Włochy. Ładownie załadowane były pełne logów a także i na pokrywach ładowni ujarzmione łańcuchami kloce sięgały aż do wysokości mostku kapitańskiego.
Jednak wyjście z portu z niezrozumiałych dla załogi przyczyn przedłużało się. Wieczorem dosyć głośno było na pokładzie kapitańskim, gdzie usytuowana była radiostacja i pomieszczenia mieszkalne radiooficera. Następnego dnia rano znowu na pokładzie kapitańskim była jakaś awantura, ale zajęty poznawaniem urządzeń radionawigacyjnych nie zwracałem na to uwagi.
Było już południe, pora obiadowa a statek nadal tkwił w Abidżanie. Zszedłem do mesy a zbliżając się do niej, coraz wyraźniej słyszałem dobiegające stamtąd wrzaski. Gdy otworzyłem drzwi mesy ujrzał czerwoną nabiegłą krwią twarz greckiego kapitana Joanisa wrzeszczącego na greckiego bladego jak ściana i skulonego jak maleńki zbity piesek starszego mechanika Philipa. Nie bardzo mogłem zrozumieć istotę awantury, gdyż prowadzona była w języku greckim. Intensywna gestykulacja rąk, agresywne wymachiwanie palcami wskazującymi sugerowały iż spór musi mieć bardzo poważne podłoże. Gdy wydawało mi się, że emocje nieco opadły poprosiłem kapitana Joanisa, aby ten po angielsku wyjaśnił podłoże takiej napiętej atmosfery w mesie.
– Od kilku dni nie możemy ogrzać mazutu – odrzekł już nieco spokojniej kapitan – ten palnik podgrzewający wodę w kotle parowym pali tylko na ropę. I do tego momentu jest to prawidłowa praca. Po nagrzaniu komory paleniska do odpowiedniej temperatury powinien podać paliwo ciężkie czyli mazut a następnie zamknąć dopływ ropy. Mazut będzie sam się palił na skutek wysokiej temperatury w kotle a gdy tam wytworzy się para, to odkręcany jest zawór i rurociągami para ta dociera do zbiorników w dnie statku, gdzie rozgrzewa mazut doprowadzając go ze stanu smoły do cieczy a ta podgrzana do odpowiedniej temperatury zastępuje ropę we wtryskiwaczach silnika głównego. Na oleju napędowym podróż jest zbyt kosztowna. Tu w Abidżanie do naprawy kotła zamówiliśmy miejscowy serwis. Przyszło kilku czarnych specjalistów, popatrzyli, pokiwali głowami i oświadczyli, że nie da rady tego naprawić, gdyż trzeba wymienić urządzenie do sterowania kotłem, a oni tu na miejscu tego nie mają. Statek musi poczekać w porcie, to oni sprowadzą z Japonii nowe urządzenie do sterowania kotłem. Zapłaciliśmy kupę pieniędzy za ten werdykt i statek dalej stoi unieruchomiony.
– Rozumiem. Co prawda cały ten wykład nie był mi potrzebny, bo troszeczkę orientuję się, jak pracuje kocioł La Monta. Na statkach pływałem również jako oficer elektryk, to może wam pomogę – beznamiętnie poinformowałem kapitana.
Kapitan aż podskoczył z radości, starszy mechanik wiernie mu przy tym wtórował, ale po chwili obaj posmutnieli.
– Marconi, ale co ty z tym kotłem możesz zrobić, skoro profesjonalny serwis z tym problemem nie dał sobie rady? – smętnie spytał kapitan.
– No właśnie! – wtórował mu starszy mechanik.
– No właśnie! – jak echo powtórzyłem za nimi – Jeśli nie zejdę do maszynowni, to tu w mesie z pewnością nic nie zrobię – skwitowałem całą rozmowę.
Wraz ze starszym mechanikiem zeszliśmy do maszynowni. Z miejsca rozpoznałem olbrzymią bryłę kotła La Monta i z przerażeniem stwierdziłem, że i w maszynowni opisy wszystkich urządzeń są wykonane w japońskim piśmie. Rozglądałem się po siłowni usiłując znaleźć i rozpoznać urządzenie sterujące praca kotła. Wszystkie skrzyneczki jednak wyglądały jednakowo a japońskie symbole na nich też wyglądały jednakowo.
Nie zrażony tą przeszkodą poprosiłem mechanika aby ten wskazał urządzenie które steruje pracą kotła. Grek wskazał szafkę. Po jej otwarciu, oczom moim ukazał się klasyczny programator który sterował poszczególnymi urządzeniami biorącymi udział w pracy kotła.
– Nie taki diabeł straszny jak go malują – pomyślałem i głośno poleciłem Grekowi;
– Uruchom kocioł!
Starszy mechanik nacisnął przycisk startu i programator zaczął obracać się a w kotle zapłonęła ropa. Pod programatorem ujrzałem długi rząd przekaźników i z radością stwierdziłem, że to są bardzo popularne także i w Polsce przekaźniki typu R-15. Przyświecając latarką przyglądałem się bacznie stykom tych przekaźników i wtedy dojrzałem, że jeden z nich ma lekko okopcone styki i prawie niewidocznie zniekształconą obudową.
– Chyba tutaj musiał być jakiś większy pobór prądu, albo styki się wypaliły? – pomyślałem – i głośno poprosiłem Greka aby opisał mu co jest do czego, oczywiście nie spodziewając się sensownej odpowiedzi.
– A bo ja wiem!? Ja tylko wiem do czego służą przyciski i przełączniki na zewnątrz tej skrzynki – oświadczył tamten i poinstruował, że mazut w małym zbiorniku rozchodowym podgrzewany jest grzałkami elektrycznymi a one nie grzeją. Aby pozbyć się zbędnego gapia w tym stadium badania uszkodzenia, poprosiłem starszego mechanika aby przyniósł mi miernik uniwersalny. Starszy mechanik zniknął w przepastnych czeluściach maszynowni a ja wyłączyłem programator i z leżących w skrzynce zapasowych dopasowałem tego samego typu przekaźnik, błyskawicznie go podmieniłem, a ten ze zniekształconą obudową do kieszeni schowałem.
– Nie mogę się zdradzić i pokazać mu, że takie małe g….. może być przyczyną awarii kotła, nad którą głowiło się tylu niby tak wysoko wykwalifikowanych specjalistów. Niech sobie myśli, że awaria jest bardzo poważna, a moje kwalifikacje są z najwyższej półki – pomyślałem.
Grecki mechanik przyniósł miernik. Włączyłem omomierz i rozpocząłem pomiary okablowania grzałek. Miernik dokuczliwie piszczał wskazując przejścia a ja niczym wytrawny aktor teatru dramatycznego minki stroiłem, czoło marszczyłem a porządnie już usmarowanymi dłońmi wycierałem mocno spocona twarz. Po chwili tej ciężkiej i wytężonej pracy przy kotle, wyglądem przypominałem pomocnika Belzebuba. Pomiary te potwierdziły jednak że grzałki nie były uszkodzone.
Następnie poprosiłem Greka o włączenie zasilania urządzenia i woltomierzem mierzyłem wartości napięcia. Grecki starszy mechanik nie odstępował mnie na krok i cały czas nieomalże na plecach mi leżał.
Aby jeszcze bardziej udramatyzować sytuację, wysyłałem Greka do warsztatu elektrycznego kolejno a to po śrubokręt, a to kombinerki, a to po cążki, a to po izolację, kabelek i butelkę płynu czyszczącego a potem i kontaktowego. Odkręcałem z listew kabelki oraz oporniki.
Ganiałem go do tego warsztatu elektrycznego żeby nie widział, że ponownie mocuję te elementy w tym samym miejscu.
Przyniesione natomiast przez niego zamawiane przeze mnie części przymierzałem wewnątrz programatora i z wielce zawiedzioną miną głosiłem, że to tu nie pasuje i ponownie odsyłałem Greka do warsztatu po inne części.
W sobie, bardzo się cieszyłem, gdy przychodził z rozżaloną miną, i informacją, że nie znalazł zamawianego przeze mnie opornika czy też przekaźnika.
– Nie martw się – pocieszałem go – nie z takimi problemami dawaliśmy sobie radę.
Nie wiedział biedak, że podczas jego wycieczek do warsztatu kocioł już dawno odzyskał swą pełną sprawność. Na koniec włączyłem programator i oboje czekaliśmy na reakcję. Palnik pracował na paliwie lekkim prawidłowo. Czekaliśmy aż nagrzeje się mazut w zbiorniku rozchodowym a komora spalania w kotle osiągnie odpowiednią temperaturę Po dłuższej chwili wskazówka termometru drgnęła i powolutku zaczęła piać się do góry. Jakaż to radość ukazała się na twarzy greckiego mechanika, gdy palnik kotła po dłuższej pracy na oleju napędowym zapalił kocioł mazutem i odciął dopływ oleju napędowego. Teraz przegrzaną parą wodną z wreszcie normalnie pracującego kotła mogli rozgrzać mazut w dennych zbiornikach i zasilać nim silnik główny statku. Uradowany grecki starszy mechanik rozpoczął przy kotle jakiś dziwny taniec zupełnie przypominający sceny z filmu Grek Zorba. Gęba śmiała mu się od ucha do ucha. Od czasu do czasu podbiegał i klepał mnie po ramionach i po plecach.
– No to duża wódka Ci się należy – na zakończenie radosnych pląsów oznajmił starszy mechanik – biegnę do kapitana zameldować mu o sukcesie.
– To mój pierwszy maleńki sukcesik. Plusik. No chyba jednak tak na początku kontraktu
NIE SPLAMIŁEM HONORU POLAKA I HONORU POLSKIEJ BANDERY!
– pomyślałem.
* * *
Kilka godzin po opuszczeniu Abidżanu kapitan Joanis zawołał mnie do swego salonu na tak zwany dywanik. Rozmowa była krótka. Podziękowanie i na koniec grecki kapitan spytał czy potrzebuję trochę alkoholu.
– Jestem Polakiem i tylko bardzo chorzy przedstawiciele tej narodowości odmawiają.
Kapitan wyciągnął z lodówki butelkę Johny Walkera a wręczając mi ją oświadczył;
– Nie mam jak odwdzięczyć ci się za uruchomienie statku w Abidżanie. Gdyby nie ty, to jeden Bóg wie jak długo byśmy tam jeszcze sterczeli –
Po zakończonej wachcie w radiostacji zszedłem na dół do polskiej załogi i w ramach rewanżu zaproponowałem wysuszenie butelki Whiski.
Następnego dnia, rano po zjedzeniu śniadania zgodnie z godzinami wachty o 0800 zasiadłem w radiostacji. W chwilę potem drzwi raptownie otworzyły się z hukiem i ujrzałem w nich głowę kapitana.
– Marconi! Ty już pracujesz?
– Tak panie kapitanie! Pracuję! – ze zdziwieniem ale i z miną niewiniątka odpowiedziałem, bowiem podświadomie czułem, że kapitan Joanis przeprowadza test sprawdzający mnie – Czekam, bo zaraz Dakar Radio nadawał będzie prognozę pogody a potem Ateny radio nadawać będą swoją trafik list, no i słucham na 500 kHz, czy ktoś nie będzie wołać o pomoc
– No dobrze, już dobrze! No….o! a czy ty masz jeszcze tą flaszkę Johny Walkera, którą ci wczoraj podarowałem – spytał wprost.
– No nie panie kapitanie! To pytanie jest co najmniej nie na miejscu! Chyba że chce pan ten prezent odebrać mi powrotem! No to niestety! W nocy flaszka wyparowała! – oświadczyłem.
– Wyparowała? Dziwne? Wyparowała a ty tak rano spokojnie już siedzisz w radiostacji? – dziwił się kapitan Joanis.
– Przepraszam! A gdzie mam siedzieć? – udawałem teraz wzburzenie – Panie kapitanie! Przecież o 0800 rozpoczynam wachtę. Trzeba wyłączyć odbiornik autoalarmu i rozpocząć nasłuch na 500 kHz. Trzeba odebrać prognozy pogody. Posłuchać trafik listy z Ateny Radio, czy armator nie ma jakiś poleceń dla pana – powtarzając się nieomalże zakończyłem wyliczankę swoich codziennych obowiązków.
– No nie, nie! Ja tylko tak się pytam. Bo pański poprzednik gdy tylko powąchał korek od butelki to do końca dnia nie było go w radiostacji. A dzisiaj, co dziwne, na nocną wachtę marynarz Adam przyszedł na wachtę w samych majtkach. Myślałem, że tu u was taka cecha narodowa, że jak który powącha korek od butelki to albo nie przychodzi do pracy, albo w samych majtkach na wachtę się stawia – zakończył rozmowę kapitan i zamknął drzwi radiostacji.
W trakcie wspólnych podróży jeszcze kilkakrotnie testował moją obowiązkowość, kilka razy, poza wachtą wyrywkowo w nocy przynosił telegramy do wydania lub zgłaszał awarię urządzeń i nigdy się nie zawiódł. Kilka dni po tym zdarzeniu wysyłałem telegram do greckiego armatora od starszego mechanika.
Ze zdziwieniem stwierdziłem, że naprawę awarii kotła La Monta i to łącznie z płatnymi nadgodzinami tenże przypisał sam sobie.
Nie protestowałem, mając między innymi ostrzeżenie pracownika MAS „OBYŚ PAN NIE SPLAMIŁ HONORU POLAKA I HONORU POLSKIEJ BANDERY!”
Koniec części I c.d.n.
***
Autor: Jan Juliusz Pick