Obyś nie splamił Honoru Polaka i Honoru Polskiej Bandery – Cz. 3

W workach na ląd.

Część III

Zatoka Gwinejska – rok 1985

m/s Agia Thalassini sygnał wywoławczy 3FMK. 

 

 To było już po zmianie kapitana. Po wyjściu z portu Warri w Nigerii odsłuchałem wykazu wywoływanych statków przez grecką radiostację brzegową Ateny Radio. Dla 3FMK czyli dla Agia Thalassini zalegała jakaś korespondencja. Załączyłem nadajnik i po chwili już wiedziałem, że płyniemy po logi do Abidjanu na Wybrzeżu Kości Słoniowej. 

    No i popłynęliśmy. Lecz nagle w odległości około 100 mil morskich od redy Abidjanu grecki kapitan Konstantinos zatrzymał statek i nakazał całkowitą ciszę radiową. Nie wolno było załączać nadajnika. Na mostku kapitańskim radiostacja UKF również milczała. Masowiec dryfował. 

      Nie bardzo rozumiałem sedno takich nieprzewidzianych, nagłych i tajemniczych decyzji, ale z poleceniami kapitana zasadniczo się nie dyskutuje.

    W obawie przed napadem piratów, którzy w tej okolicy byli wyjątkowo aktywni i okrutni, kapitan nakazał wystawić podobnie tak jak w portach Port Harcourt i Warri na dziobie i na rufie masowca wachty.

       Wachty musiały być wystawiane, ponieważ Nigeria w tym czasie była wyjątkowo niespokojnym krajem. Trwały zamieszki a właściwie wojna domowa spowodowana walkami miedzy plemionami oraz walką generała Buhari, władcy tego bogatego w ropę naftową kraju z rodzimą korupcją w urzędach i nie tylko w urzędach. Bezwzględnie zwalczał on łapówkarzy i oszustów. Nie przebierał w tym procederze w środkach. Rozpędzał siłą każdą demonstrację. Zakneblował bardzo brutalnie i skutecznie usta protestującej prasie.

 Jak w każdym siłowym starciu były ofiary. Wiele ofiar.

        Płynąc rzeką Niger do i z wyżej wspomnianych portów widzieliśmy przepływające koło burt naszego statku trupy popuchniętych zwierząt domowych a także mężczyzn i kobiet oraz maleńkich murzyńskich dzieci. 

Był to porażający widok.

– No i jak byś się przed tymi piratami obronił? – spytałem kapitana

– Nie zawracaj mi głowy – odparował Konstantinos.

– No to posłuchaj kapitanie! Ja obronię się przy pomocy prądu. Na początku korytarzyka jest założony łańcuszek z ogromną tablicą ostrzegawczą aby w nocy nie wchodzić do tego korytarzyka.

    Jeśli ktoś ma coś do załatwienia ze mną, to niech najpierw musi uprzedzić mnie przez telefon, to wyłączę prąd.

    Chciałem cały statek zabezpieczyć przed napadem piratów poprzez rozciągnięcie starych anten radiowych na porcelanowych izolatorach wzdłuż relingów, ale się nie zgodziłeś. Gdyby jakiś pirat zarzucił ze swej łodzi linkę z kotwiczką na nasz statek, to w najlepszym razie by go mocno potrzepało albo i wysuszyło! Ale jak nie to nie. Ja wycieraczki na podłodze pod drzwiami radiostacji oraz mojej kabiny mieszkalnej oraz klamki mam podłączone pod 440 Volt i mogę spać spokojnie! Kapitan nie odezwał się ani słowem.

       Tymczasem z redy Lagos dochodziły do nas tragiczne wiadomości.

 Przy pomocy radiotelefonów marynarze przekazywali sobie z ust do ust, najświeższe wydarzenia z francuskiego tankowca stojącego tam na kotwicy, na który napadli czarni piraci. Otóż czarni piraci ograbili doszczętnie załogę. Na tym tankowcu kapitanowi, chiefowi z pokładu i starszemu mechanikowi towarzyszyły w rejsie ich żony. Zostały one na oczach swych mężów przez piratów brutalnie zgwałcone. Najzagorzalszy obrońca czci swej żony, francuski kapitan został bestialsko zamordowany a jego ciało piraci wyrzucili do wody. Przerażeni widokiem śmierci swego kapitana, i chyba z tegoż to powodu, chief z pokładu i starszy mechanik, nieco mniej zdeterminowanie bronili swe żony, toteż tylko dotkliwie pobici zostali. Wylądowali w szpitalu w Lagos z połamanymi kończynami. 

      Tejże samej nocy napadnięte także przez piratów zostały dwa inne statki. Jeden z nich nosił banderę  czerwoną z sierpem i młotem, drugi natomiast gwiazdę Dawida. 

       Piraci zarzucili na burty tych handlowych i wydawało się bezbronnych dotychczas statków, kotwiczki z przyczepionymi do nich linkami do abordażu.

     Nagle na statkach tych zapaliły się wszystkie reflektory. Zrobiło się jasno jak w dzień. Intruzi przywitani zostali długimi seriami z broni maszynowej.

       Tak nieprzewidzianej reakcji napadniętych rosyjskich i izraelskich marynarzy, odważni dotychczas i bezkarni czarni piraci się nie spodziewali. W ogromnym popłochu i bezwładzie porzucili kotwiczki z linkami abordażowymi, odpadając z nich wprost do wody. Przerażeni uciekali wpław „tam gdzie pieprz rośnie” zostawiając przy burtach napadniętych statków swoje podziurawione pociskami pirackie łodzie.

U nas noc na całe szczęście była spokojna.

        Rano, podczas śniadania II oficer wachtowy Grek Manolis  odpowiedzialny na tym statku handlowym za sprawy medyczne przekazał kapitanowi informację, że dwóch polskich marynarzy z nocnej wachty bardzo silnie gorączkuje. Kapitan nie reagował.

        Następnego dnia nie zeszło na śniadanie kolejnych dwóch polskich marynarzy. Informacja była identyczna jak poprzednio. Bardzo silnie gorączkują.

– To niby nie moja sprawa, ale to są moi rodacy i nie jest mi obojętne ich zdrowie. Podejrzewam malarię – wtrąciłem – to może być malaria!

– Markoni – rzekł kapitan Konstantinos – bzdury opowiadasz. 100 mil morskich od lądu a ty tu o malarii mi opowiadasz. Przecież ty się na tym nie znasz.

– Nie znam się? O…o nie! Jak ty mało wiesz o Polakach kapitanie! Ty jesteś jak ten młody szczawik! Zupełnie zielony, zarozumiały a przy tym mało albo i nic nie wiesz! Stary kapitan Joanis z miejsca przyznałby mi rację. Chce ci uzmysłowić, że Polski radiooficer na statkach rybackich prócz nadawania i odbioru alfabetem Morse`a,  musiał być doskonałym elektronikiem. Musiałem umieć naprawiać nadajniki radiokomunikacyjne, odbiorniki radiowe i nawigacyjne, radary, echosondy, UKF-ki całą skomplikowaną rybacką elektronikę.

     Współczesny rybacki statek panie kapitanie, w przeciwieństwie do tej starej zdezelowanej handlowej krypy, naszpikowany jest elektroniką niczym najnowocześniejszy okręt szpiegowski.

    Jakby by było tego mało to musiałem doskonale znać się na medycynie. Ja, panie kapitanie jako radiooficer na polskich statkach rybackich leczyłem rybaków i to ze wszelkich dolegliwości! Nie byłem co prawda przeszkolony w zakresie medycznym, ale wieloletnie doświadczenie i doskonałe polskie poradniki medyczne dla marynarzy nauczyły mnie wiele.

    Może i ma pan rację, że tak daleko od lądu komary nie mogły ich pokąsać. Ale nie należy wykluczyć faktu, że mogli oni zostać zainfekowani w Port Harcourt albo w Warri. Objawy, które są tu widoczne gołym okiem przypominają mi malarię. A ta choroba nie daje takich rezultatów natychmiast po zakażeniu lecz musi się rozwijać kilka dni w organizmie ludzkim. Dreszcze, wysoka gorączka, bóle głowy. Przecież oni żółkną w oczach. Jestem przekonany, że sytuacja jest bardzo niebezpieczna! – nie dając mu dojść do słowa, zakończyłem swój przydługawy instruktarz młodego greckiego kapitana

– Nie wsadzaj nosa w nie swoje sprawy – warknął wściekle kapitan.

Umilkłem natychmiast.

Dnia trzeciego do czwórki silnie gorączkujących marynarzy dołączył Grecki II mechanik Andreas. Była ich teraz już piątka.

– Panie kapitanie. Tego już za wiele! Według mojej wiedzy stan chorych jest krytyczny. Jeśli pan nie każe przerwać ciszy radiowej i nie powiadomi władz portowych w Abidżanie o sytuacji na statku, to ja wszystko wpisuję w dziennik radiowy i wbrew pana rozkazom tę cholerną ciszę radiową natychmiast przerywam.

      Powiadomię armatora ale i pobliskie statki i radiostacje nabrzeżne o sytuacji na statku. Będę wzywał wszystkich na pomoc! To nie jest wojna.

    Oczywiście uprzedzam pana lojalnie, że w razie zgonu tych marynarzy nie wykręci się pan od odpowiedzialności. To są Polacy! Moi rodacy!

    Osobiście będę świadczył, że uprzedzałem a wręcz wymagałem by oddać chorych pod opiekę lekarza i jeśli dojdzie do najgorszego to bez wahania wskażę pana jako bezpośredniego winnego.

– Ależ z pana niepokorny człowiek! Marconi! Armator nakazał ciszę radiową. On chce zarobić więcej dolarów. Czarterujący zapłacić ma naszemu armatorowi za przelot z Japonii a nie z Nigerii – widać wyraźnie chyba już wystraszony kapitan wyjaśniał ugodowo.

– No to aby armator zarobił parę dolarów więcej, to ty chcesz pięcioro marynarzy rekinom na pożarcie dać!

– Ależ ty jesteś upierdliwy! Dobrze Markoni!  Ale jak okaże się, że to ja miałem rację to w pierwszym europejskim porcie zjeżdżasz do domu.

– Zgoda! Jeśli masz rację to zjeżdżam do Polski w pierwszym europejskim porcie – przyrzekłem. Kapitan wściekły jak jasna cholera pędem pobiegł na mostek.

Po chwili zakopcił „kaszlak”  Zakotłowało się morze białą pianą za rufą frachtowca, który powoli i majestatycznie zaczął nabierać prędkości.

 – Panie kapitanie! Oni rzygają jak koty! Z koi nie wychodzą, tak ich goni. To w 100 procentach jest malaria!

– Ja jeszcze nie spotkałem się z malarią 100 mil od lądu – warknął wściekły jak jasna cholera grecki  kapitan.

– Masz pan rację! Tylko muszę powtórzyć raz jeszcze, że malaria daje znać o sobie dopiero kilkanaście dni po zainfekowaniu – ponownie i natarczywie  instruowałem greckiego kapitana.

Po 8-mio godzinnym łomotaniu silnika ukazała się reda Abidjanu. Natychmiast pod burtę podpłynął holownik portowy. Zdrowi marynarze nie dających oznak życia kolegów wynieśli na pokład.

Na pokładzie, bezwładne ciała zapakowali do brezentowych worków i przy pomocy wind ładunkowych ostrożnie opuścili ich na holownik. Holownik bez chwili zwłoki odpłynął do portu.

      Po kilku dniach postoju na redzie zacumowaliśmy przy portowej kei. Od agenta dowiedzieliśmy się, że marynarze jednak przeżyli. Odwiedziliśmy ich w szpitalu. Marynarze jeszcze z kroplówkami na kółkach ale już samodzielnie poruszali się po korytarzach szpitala.

     Lekarz poinformował nas iż gdyby tylko 1 godzinę dłużej chorzy pozostali bez medycznego zaopatrzenia to tych dwoje pierwszych już by nie przeżyło. Tak czy inaczej, już za kilka dni marynarze mieli opuścić szpital.

– Dziękujemy panu, Marconi. Gdyby nie pańska upierdliwość wrócilibyśmy do domu w metalowych pojemnikach.

W Polsce, w Morskiej Agencji opowiemy, jak tu było i że po raz kolejny NIE SPLAMIŁ PAN HONORU POLAKA i HONORU POLSKIEJ BANDERY – dziękowali mi rekonwalescenci. A najbardziej wylewny w podziękowaniach okazał się II mechanik Grek Andreas.

Grecki kapitan natomiast, niczym szczwany lisek chytrusek unikał mnie jak diabeł święconej wody, gdzieś kątami po statku przemykał. Nie miał dosyć odwagi by przyznać się do błędu i po ludzku podziękować iż faktycznie to i jemu uratowałem „dupę”. Nie jestem przekonany czy w przypadku najgorszego, nie pożegnałby się na kilka lat z wolnością za nieświadome bądź też świadome spowodowanie śmierci 5 marynarzy! Faktem jest, że jeszcze wielokrotnie po powrocie do Polski, armator ten wysyłał na mój prywatny adres zaproszenia do kontynuowania pracy na jego statkach. To chyba była po trosze sprawka II mechanika Andreasa.

OBYŚ PAN NIE SPLAMIŁ HONORU POLAKA I HONORU POLSKIEJ BANDERY”  – elektryzowało wciąż mój umysł to nietypowe polecenie pracownika Morskiej Agencji Szczecin.

 

 

 

Autor: Jan Juliusz Pick