– A jednak JONASZ!
Wraz z upływem czasu wszystko wskazywało na to, że i na tej łajbie, jednak coś nie tak było i to od samego początku tego rejsu aż do samego końca i to wraz z podróżą powrotną do domu!
Wszystkie znaki na niebie i na morzu wskazywały że i na tym niestety kolejnym moim statku, Jonasz musiał być!
Jak to zwykle bywa, na początku kontraktu nie za bardzo w to wierzyłem. Na takie jednoznaczne sugestie kolegów odpowiadałem, że to najzwyklejszy przesąd. Sugerowałem opanowanie emocji i nie zawracanie sobie głowy duperelami. Niekiedy nawet podśmiewałem się, że na m/s Agia Thalassini dopadła ich talasofobia, z greckiego thalassophobia; fear of the sea czyli strach przed morzem.
Lecz teraz nieuchronnie zbliżał się już i mój 9 miesiąc pracy na tym statku a prawdę mówiąc nie za bardzo końca jej było widać.
Dopadły więc i mnie jakieś fobie, stany przygnębienia, poczucie beznadziejności, zobojętnienie. Miałem wrażenie jakby czas się zatrzymał. Czułem już w kościach, że przyszedł właśnie ten czas by próbować choć troszeczkę oszukać moją psychę kieliszkiem czegoś mocniejszego. No ale niestety, skutek był opłakany. Wzięło mnie na wspominki z odbytych poprzednio rejsów.
„Każdy obrót okrętowej śrubki, bliżej domowej? – wspominałem sentymentalnie – A tu? A tu nic. Jakby wszystko się zatrzymało. Zaraz, zaraz? Skąd ja to znam? Gdzie ja to słyszałem? A jak to dalej leciało …? No tak! Przypominam sobie! To było wtedy gdy na rybakach pływałem. Chłopaki po 20 godzinnej harówce na pokładzie, takimi powiedzonkami wzajemnie się pocieszali! Ach tak! Był rok 1972 a więc to już 12 lat temu! No tak! s/t Szprotawa! Trawler burtowy wśród rybaków znany jako „czajnik” Czajnik bo na parę! Napędem tego statku była cichutka maszyna parowa No nie…e! Ach! Już wiem! A fe! A cóż to za nieuczesane myśli? Ależ oczywiście! Oczywiście, że rybacy na pokładzie tyrający tak się właśnie się pocieszali. „Każdy obrót śrubki bliżej zupki! Domowej zupki!”
Ach te wspomnienia! Marynarskie marzenia! Zaraz, zaraz! A cóż to dzieje się z tą moją psychą, Prawie rok w morzu i co ? Siada? STOP! STOP! STOP! Nie rozczulaj się! Wracaj do tej morskiej rzeczywistości!
No tak! No właśnie! I oto powolutku, dzień za dniem, godzina, za godziną, minuta za minutą a nawet sekunda za sekundą, mijał mi już 9 miesiąc owych obrotów okrętowej śrubki m/s Agia Thalassini, a domowej yy……y! N..no ten tego no, no zupki! A zupki ani widu, ani słychu. Jakże łatwo, po tylu miesiącach rejsu się przejęzyczyć? STOP! STOP! STOP! No i znów się zapędziłem! Przecież, prawdę mówiąc, o czasie na morzu spędzonym i pracy na statku miałem wspominać”
Starzy marynarze wiedzą doskonale, że czas na lądzie wśród bliskich błyskawicznie ulatuje.
Na morzu natomiast, na statku, podczas wachty, z dala od najbliższych, nienaturalnie zwalnia i swą powolnością aż złośliwie dręczy.
Mówiąc wprost, co tam na lądzie zegar nam czasu wykradnie, to tu na morzu, go oddaje i to z nawiązką nam oddaje. Oddaje, że aż boli. Trzeba być naprawdę bardzo odpornym psychicznie, by to wytrzymać.
Jak by nie dumał, na statku to właśnie czas najbardziej zawziętym na marynarza jest i dosłownie w miejscu stoi. I znowu te wspominki.
W tym momencie jak zawsze na wielu poprzednich statkach w stanach takiego właśnie przygnębienia przypominała mi się fraszka autorstwa Władysława Syrokomli, którą tu powtórzę;
„DLA ROZŁĄCZONYCH …”
Bodajby wiecznie pleśniał matematyk stary
Co wymierzył godziny i stworzył zegary
Weźcież pod mądry cyrkiel, uniżenie proszę
Boleść serca ludzkiego i jego rozkosze
Kędy męża z daleka wygląda małżonka
Kędy więzień pod ziemią łańcuchami brzęka
Kędy boleje chory z mizernym obliczem
Kędy kochanek z lubą rozmawia o niczem
Kędy dzieci swawolą – czas jednakowo płynie ?
Fałsz mędrcze !
Ach, godzina nierówna godzinie !
I ta okrutna rzeczywistość! No, na przykład kaszlak (silnik okrętowy) gdzieś tam w piwnicy (maszynowni) no niby się tłucze (pracuje), ale chyba po to, by tylko swym hałasem moje uszy dręczyć. Śruba okrętowa no niby kręci się, abym miał wrażenie, że statek płynie, bo cały drży i że coś tam jednak się kręci. Dopiero w wolnym od wachty czasie, gdy odwiedzam wachtowego na mostku i na mapę na nawigacyjnym stole leżącą zerkam, to utwierdzam się że jednak płyniemy. A może jednak nie płyniemy? Wątpliwość dopada, bo w tym momencie przed dziobem naszym nagle lekka mgiełka się zasadziła, przez którą nie sposób przeniknąć. I znowu wątpliwość! A więc płyniemy czy stoimy?
Spojrzenie ze skrzydła mostka gdzieś tam daleko w dół i tylko białe grzywacze fal odbijają się o burty naszej zardzewiałej łajby, niby samochodziki o bandę na wesołym miasteczku. I wcale nic nie świadczy, że posuwamy się do przodu. A to dopiero druga doba od opuszczenia portu. A przed nami ocean i za nami ocean, czyli ani za nami ani przed nami!
Boże ileż człowiek musi mieć siły w sobie aby to wszystko wytrzymać. Ileż siły mieć musi aby kochać tę rodzinę, której tu przecież tu na oceanie de facto nie ma.
Nagle rozmyślania moje, nawałnica deszczu przerywa. Wściekle zacina w burty i w pokład naszej łajby uderza. Jakby mało wody było w oceanie! Jakby mało jej było na statku oraz w nas samych? Jesteśmy tą wodą przekarmieni! Po same uszy przekarmieni!
Doświadczając tych mokrych gorących niespodzianek, ckni mi się do polskich, zielonych pól i lasów. Do tych zimnych wiosennych a nawet tych wstrętnych pluchowatych jesiennych albo zimowych zabłoconych polskich dróg. Nie lubię słońca Afryki! Pomimo przepaski na mym czole założonej, słony pot oczy wypala. Chwilami odnoszę wrażenie że ten cholerny pot, po tyłku chyba już wiadrami mi się leje. No nie! Jednak bez przesady się leje!
Już nie lubię tych wstrętnych mórz i okropnych oceanów. Choć nie!
Tak naprawdę, cholerstwo to diabelnie ciągnie i niczym gruba manilowa cuma na pilersie zarzucona, statek przy kei trzymająca, tak na tych starych, zardzewiałych łajbach i mnie siła jakaś nieznana trzyma.
Tłumaczę sobie i rodzinie, że to przecież za pieniążkami , ale czy tak jest naprawdę? Może masochistą jestem? Wypływam po aby tylko się zadręczać. Może te psychiczne udręczenie uzupełnia mą treść i radość życia?
Cholera go wie. Pocieszam się, ze nie siedzę w kiciu. Ależ czy to nie jest przypadkiem właśnie kić? Tyle że dobrowolny. Kapitan wścieka się i wydziera się nas ludzi niby ten zawodowy klawisz. Ani rodzimego radia, ani rodzimej telewizji! Na szczęście video mamy. Repertuar nie wymagający, iście morski, marynarski. Same pornolki. Oglądasz i ślina z gęby leci. Nie wiesz jak nogę na nogę założyć? A rano do kucharza z pretensjami, że kość do koi pod koc włożył i wstać normalnie z koi nie można. A wstać trzeba! A droga do domu daleka. Gdzie Brazylia? Gdzie USA? Gdzie południowa połać Atlantyku a gdzie ta Polska?
No to może wreszcie dość tego pływania. No i dość tych przydługich, rozwlekłych, nawet od tematu czasem odbiegających rozważań.
Ale skoro czas „szczęśliwego” pływania na m/s Agia Thalassini niby miałby dobiegać końca, przeto przyszła pora na jego podsumowanie.
Podsumujmy zatem!
Wbrew oczekiwaniom moim, rejs na m/s Agia Thallassini, tak jak na wielu moich poprzednich statkach, również i na tym statku od dnia mojego nań zamustrowania, mnóstwo zupełnie niechcianych sytuacji mi przysporzył.
Miałem zatem absolutne prawo żywić nadzieję, że pakiet morskich, w sumie nietypowych przygód już się mi wyczerpał i spokojnie mogę do domu wracać.
Ależ nie! Nie tak szybko. Do domu daleka jeszcze droga była.
A tak na marginesie, to do długich rejsów po morzach i oceanach z racji mojej pracy na polskich dalekomorskich statkach bazach rybackich a potem na trawlerach rybackich po prostu już przyzwyczajony byłem.
A propos. Dlaczego do pracy mojej, na polskich dalekomorskich statkach bazach rybackich i trawlerach rybackich powracam?
No bo cóż to jest owe 11 miechów poza domem i to na handlowym statku? Na handlowym statku, toż to ameryka! Pływania po morzach tyle co kot napłakał! Porty co kilka dni. No! Najdłuższy przelot z Europy morzami i oceanami do Japonii dni 40 lub niewiele więcej. No co najważniejsze, że żonę oraz dzieci można na statek w rejs zabrać, co prawda nie za darmo, ale można.
Na rybakach gdy pływałem, zupełnie inaczej bywało. Więzienie. Zakon. A raczej dwa w jednym?
Najbliższy ląd to owszem i był ale od kilkudziesięciu nawet do kilkuset metrów, ale pod kilem trawlera.
Długie miesiące bez widoku lądu, nawet bez zapachów stamtąd dolatujących, że też o istnieniu innych ludzi, poza tymi samymi styranymi ciężką harówą, wyżartymi solą morską i zarośniętymi gębami nie wspomnę. Bezwzględna izolacja, bez możliwości obcowania z ludźmi w normalnym świecie. Średnio pół roku w morzu i to bez względu na pogodę. Często gęsto nawet i więcej niż owe 180 dni. No normalne więzienie.
Wokół statku aż po horyzont, tylko woda, woda i raz jeszcze woda a nad głowami rybaków, tylko niebo, stadami wszelkiego gatunku morskiego ptactwa upstrzone. Niebo nieprzeniknione, nieprzewidywalne i nieokiełzane. Niebo pięknymi pejzażami oczy rybaka sycące, ale i niebo, znienacka potężne i wściekłe fale, sztormy a i huragany płodzące!
W czasach, gdy w Dalekomorskich Bazach Rybackich na statkach bazach rybackich pływałem, to wyjście na łowisko z polskiego Szczecina lub Świnoujścia bądź Gdyni było. Potem Bałtyk był i Cieśniny Duńskie i dalej górą na zachód przez Orkneje i Atlantyk do wschodnich łowisk USA ogólnie George’s Bank zwanych. Żadnego zagranicznego portu. Załoga statku bazy rybackiej ponad 300 duszyczek liczyła a komuniści doprawdy bardzo dbali, by po powrocie z „zagranicznego” rejsu przy polskiej kei nie zabrakło ani jednej, nawet tej najbardziej zbłąkanej duszyczki. Nawet Kanału Kilońskiego nasze statki bazy rybackie jak diabeł święconej wody unikały. A wspomniana powyżej morska droga z Polski na zachód, na odległe wschodnioamerykańskie łowiska była, a i teraz jest i z pewnością w przyszłości ortodromą zwaną będzie. Wybierana jako krótsza, oszczędniejsza, ale wykorzystywana tylko w przypadku zapowiedzi w tamtych akwenach dobrej pogody. Lecz jak tylko tam u góry, jak zwaliśmy Orkneje, szalało a Morze Północne i Atlantyk porządnie w kość dawały, to my dołem, dłuższą i droższą trasą na George’s Bank płynęliśmy, loksodromą zwaną. Powrót oczywiście bez żadnego zawijania do obcych portów do Szczecina, Świnoujścia bądź Gdyni także górą, lecz jeśli Atlantyk i Pentland szalały to dołem płynęliśmy.
Owszem, był kiedyś taki wyjątek, że podczas powrotu m/s Pomorze z łowiska George’s Bank do Szczecina zachorował nam marynarz.
Lekarz okrętowy zadecydował o jak najszybszym skierowaniu chorego do szpitala na lądzie. A wracaliśmy wtedy z George’s Bank przez Atlantyk i loksodromą właśnie. Byliśmy bardzo blisko południowej części wielkiej Brytanii. Najbliższym portem na kursie naszego statku było Plymouth. Na redzie zatem przekazaliśmy chorego na pilotówkę i szybciutko, bez czekania na jego powrót ze szpitala, w obawie, by któryś z marynarzy przypadkiem nie wskoczył na pilotówkę wybierając tym samym „wolność” niezwłocznie i bezpośrednio do Kraju popłynęliśmy.
Natomiast polskie trawlery rybackie takiej samodzielności morskiej już nie miały i z racji tej do zagranicznych portów zawijały.
Dla kontrastu tylko przypomnę, jak to dawniej na żaglowcach bywało? Niegdyś „prawdziwi” żeglarze po kilka lat po morzach żeglowali zanim do swego domu powracali a często niestety już nie do swego domu.
Ale i na naszych trawlerach także tak się zdarzało. No właśnie. I tak na marginesie. Od wielu, wielu lat, jeszcze z czasów mojej pracy na starych parowych trawlerach burtowych przyjaźnię się z bosmanem, który we wczesnej młodości ożenionym był i po powrocie z któregoś kolejnego bardzo długiego rejsu, drzwi do własnego mieszkania otworzyć nie mógł. Podczas manipulowania przy zamku, owe nieszczęsne drzwi otworzył całkiem niespodziewanie rosły mężczyzna, o wyglądzie boksera, za którego potężnymi barami chowała się prawowita małżonka bosmana. Rezolutny bosman, wiele nie namyślając się, poprosił jedynie o własną szczoteczkę do zębów i tak zakończyło się jego pierwsze małżeństwo. W jego rybackim życiu jeszcze wiele takich powrotów do domu było. Zresztą nie on pierwszym i nie ostatnim porzuconym przez nadpobudliwe żony marynarzem był. Chociaż trudno to regułą nazwać. Znam też taki przypadek gdy żona oficera z dalekomorskiego trawlera rybackiego zamieniała go na rybaka dalekomorskiego. Czyli coś w stylu – zamienił stryjek siekierkę na kijek. I chyba tu nie o pieniądze sprawa się rypła.
A i ze mną na dalekomorskich łowiskach różnie bywało.
Ale wtedy na szczęście kawalerem jeszcze byłem i był rok 1970. W sierpniu tegoż 1970 roku w Szczecinie zamustrowałem na statek bazę rybacką m/s Pomorze. Zaskoczony byłem ogromnie, gdy po wyjściu na redę Świnoujścia, wśród ponad 300 osobowej załogi statku bazy, na pokładzie natknąłem się na kobietę. Kobieta na statku bazie rybackiej? To chyba jakiś miraż. Chyba się komuś coś w głowie pomerdało.
– A może tylko na redę Świnoujścia, na krótką wycieczkę z morsowcami (MORSKA OBSŁUGA RADIOWA STATKÓW) się wybrała? Po postoju statku w porcie, po wykonaniu remontów morsowcy zawsze wypływali na redę portu by kalibrację radionamierników i dewiację kompasów przeprowadzić a potem wracali pilotówką do portu. – próbowałem wytłumaczyć sobie niespotykane dotąd na rybackich statkach zjawisko. Moje zdziwienie osiągnęło apogeum, gdy na redzie Świnoujścia, na pilotówkę zeszli tylko pracownicy MORS-a a pani na naszym statku została.
Wtedy dopiero poznałem prawdę.
Dalekomorskie Bazy Rybackie zatrudniły na statku kobietę na stanowisku stomatologa. Kobieta na rybackim statku? Uwierzyć nie mogłem. Ale szybko uspokoiłem się, stwierdziwszy że pani dentystka jest w wieku, no powiedzmy sędziwym, i to bardzo mocno sędziwym.
Życie jednak po raz nie wiedzieć który znowu mnie zaskoczyło udowadniając, że z tymi sprawami nie jest tak zupełnie prosto.
Już po miesiącu od wyjścia statku bazy rybackiej m/s Pomorze ze Szczecina pani dentystka miała pierwszego adoratora. Gwałtowne jej reakcje oraz interwencje u kapitana świadczyły o braku akceptacji zalotów amanta. Niemniej młody, rosły a nawet powiedziałbym potężny i chyba przystojny, tak zwany marynarz przemysłowy nie odpuszczał. Co wieczór po pracy pod bulajami gabinetu stomatologicznego z gitarą się pojawiał i coś tam bliżej nieokreślonego brzdąkał. Uderzając grubymi paluchami w struny tego instrumentu usiłował coś chyba tylko jemu zrozumiałego skomponować. Może i jakąś melodię? Nieskładne słowa tekstu stworzyć i zsynchronizować ze swą kompozycją usiłował, ale absolutnie mu to nie wychodziło. Po dłuższym wsłuchiwaniu się w ten cały galimatias muzyki i tekstu można było się jedynie domyśleć, że ów „Romeo” deklarował starszej pani swą głęboką miłość. Rozumiałem, że głęboka miłość oznacza darzenie kogoś uczuciem, mimo jego ograniczeń no i z ich powodu, toteż podchodziłem do tego zjawiska zupełnie obojętnie. Był to młody marynarz i jego dziewiczy rejs, więc w sumie uznałem to za dziwactwo młodego wieku.
Moja radiostacja serwisowa oraz kabina mieszkalna a także mesa mieściły się w tylnej nadbudówce.
Zęby miałem zdrowe, więc z panią dentystką w statkowym szpitaliku pacjentów leczącą i na śródokręciu mieszkającą żadnego kontaktu nie miałem. Pani stomatolog z zasady unikała roboczych pokładów statku a w czasie wolnym przeważnie na kapitańskich salonach bądź na mostku gościła.
Tymczasem mijał już chyba 4-ty miesiąc naszego pobytu na łowisku. No i wtedy to się stało. Otóż dnia pewnego zauważyłem, iż mój ówczesny kabinowy szlafkumpel a także zmiennik z radiostacji serwisowej Józiu Sz. starszy, poważny i dostojny pan, wbił się w nowiuteńki garnitur, cekinami błyskający. Co dziwnego! Wykąpany, wygolony, wyczesany i przesadnie wyperfumowany, nadzwyczaj długo przy lustrze się pindrzył. Zdziwiło mnie to, gdyż do tej pory przez te długie miesiące pracy na morzu szybciutko tylko w szary ubierał roboczy drelich i właściwie niczym nie wyróżniał się od reszty się załogi. Widząc moją minę spytał:
– Co pan się tak dziwi, Panie Julku?
– No nie wiem? No nie wiem? Ale chyba kapitan na przyjęcie zaprasza ?
– Jakie tam przyjęcie? O czym Pan mówi? Kapitan? Panie Julku niech pan będzie poważny! Ja tylko do STOMATOLGA na zabieg się udaję.
– Ach tak! Na zabieg? Oo…o! To przepraszam! – umilkłem zmieszany i zrozumiałem natychmiast
– A niech to! No to już i jego wzięło!
I co potem było? Potem? No cóż! Nadal ciężko harowaliśmy. Rybacy za żywym srebrem po łowiskach George’s Bank się uganiali. A my na statku bazie m/s Pomorze na pełnym morzu do burty swej trawlery z beczkami śledzia lub kartonami mrożonej makreli rybką cumowaliśmy. Odbieraliśmy więc na pełnym morzu owe przetworzone żywe srebro. Jednocześnie zaopatrywaliśmy nasze polskie trawlery w paliwo, wodę słodką, prowiant, beczki puste, beczki z solą, kartony czyli we wszystko co jest potrzebne do przerobu ryby. W olbrzymiej świetlicy strudzeni rybacy, zupełnie tak jak w kinie na lądzie oglądali filmy, korzystali z usług fryzjera, leczyli się u lekarza i stomatologa.
I tak powolutku Święta Bożego Narodzenia roku 1970 się zbliżały.
Aż tu nagle, a było to 13 grudnia owego roku 1970 , jak grom z jasnego nieba dopadły nas rozpowszechniane przez światowe rozgłośnie radiowe informacje o morderstwach dokonywanych w Polsce na robotnikach z polskiego wybrzeża przez siepaczy z polskiej milicji obywatelskiej. Nigdy do tej pory nie interesowało mnie znaczenie nazwy milicja. Zgodnie z ówczesna propaganda kojarzyłem tę nazwę z uzbrojonymi oddziałami służącymi obronie robotników i chłopów . Wtedy dopiero zainteresowała mnie etymologia nazwy milicja
Milicja z łaciny militia „służba wojskowa” od miles „żołnierz” – przeczytałem w słownikach statkowej biblioteki – rodzaj oddziałów, zazwyczaj ochotniczych, których członkowie posiadają wyszkolenie wojskowe i wyposażeni są w broń palną, stanowiących jednostki pomocnicze lub rezerwowe dla regularnej armii lub partyzantki)
„Brednie – myślałem! Niemożliwe! Milicja i to obywatelska zbrojne ramię partii robotniczo-chłopskiej! I tychże bezbronnych robotników i chłopów morduje? Swój swego? To na pewno kapitalistyczna propaganda!
Lecz gdy nagle zamilkły polskie radiostacje nadbrzeżne, przez które polskie statki mogły łączyć się z rodzinami i gdy zagraniczne radiostacje nabrzeżne poinformowały, że niemożliwe jest połączenie z Polską ich łączami telefonicznymi, wtedy niemożliwe stało się możliwe. Zrozumieliśmy, że to jednak nie jest ta Polsce wroga, kapitalistyczna propaganda. Wierzyć się nie chciało. Wtedy już informacje te zasłyszane z obcojęzycznych rozgłośni radiowych poraziły ponad pięciotysięczną grupę polskich rybaków dalekomorskich pracujących na George’s Bank. Na polecenie baronów z partii robotników i chłopów pracujących miast i wsi o wydarzeniach tych, nas ciężko harujących na dalekich łowiskach informować nie było wolno. Polskie Radiostacje Nadbrzeżne Szczecin-Radio i Gdynia-Radio nagle zamilkły. Na polecenie partii robotniczo chłopskiej i ludu pracującego miast i wsi Polski wyłączono w Polsce nadajniki, bo nie wolno było nas informować o morderstwach dokonywanych przez milicję obywatelską na bezbronnych robotnikach. Na robotnikach którzy zaprotestowali przeciwko drastycznym podwyżkom cen produktów żywnościowych narzuconych narodowi przed Świętami Bożego Narodzenia przez partię robotniczo-chłopską pracujących miast i wsi.
Amerykańskie stacje radiowe natomiast informowały po polsku że wiernopoddańcze partii robotniczej uzbrojone po zęby i wyposażone za pieniądze z pracy rąk tychże robotników, oddziały wykarmionych przez nas bandziorów prąc na robotników czołgami zakupionymi za pieniądze z pracy naszych rąk rozpętały na ulicach piekło.
Później, po latach, by zakamuflować prawdziwość tych potwornych mordów bezbronnych robotników przez uzbrojoną po zęby milicję obywatelską na polecenie partii robotniczej wydarzenia te w historii nazwano niewinnie tylko jako „GRUDZIEŃ 1970.
I my marynarze i rybacy dalekomorscy, tam na dalekim Oceanie Atlantyckim dla Polski pracujący, nagle przez naszą ojczyznę Polskę, brutalnie na pastwę losu porzuceni zostaliśmy. Oni pojęcia zielonego nie mieli, jaką nam rozdzielonymi oceanem z naszymi rodzinami moc dodatkowych cierpień przysporzyli. Nagle zerwali między nami a Polską łączność radiową. Upokorzyli nas jeszcze bardziej przedłużając nam rejsy. Zablokowali powroty z morza do Polski. Jedynie co od zawsze potrafili robić to tylko mścić się. Mścić się na pozostawionych w Polsce rodzinach tych marynarzy i rybaków, którzy całkowicie nie znając realiów tych tragicznych wydarzeń korzystając z zawinięć statków do obcych portów dali nogę ze statków o azyl występując. Winnymi „wybierania wolności” przez załogantów oczywiście kapitanów trawlerów obwiniali.
Zaraz po tem oczywiście Święta Bożego Narodzenia na morzu nas zastały. Marynarze skrycie opłatkiem w kabinach się dzielili. Niewielu marynarzy nie miało w zwyczaju świętować Świąt Bożego Narodzenia. Trzeba pamiętać że były to czasy głębokiej komuny. Czasy w których ze swoją religijnością w wielu służbach na lądzie a i na statkach trzeba było jednak skutecznie ukrywać.
Kapitan statku bazy m/s Pomorze w okresie dominacji w Polsce komunistów oczywiście oficjalnie obnoszącym się ateistą był, że o przynależności to tej jedynie słusznej formacji nie wspomnę.
Jak na ironie dowódca m/s Pomorze z religią chrześcijańską i z biblią jednak nierozerwalnie powiązanym był gdyż:
1. „Pierwszym po Bogu” na całym świecie zwanym był? Był!
2. Biblijnym imieniem pierwszego mężczyzny świata wołanym był? Był!
3. Nazwiskiem najwyższego władcy królestwa na tronie zasiadającym
obdarzon był? Był!
Więc nawet z powyższych powodów wszelkie zaklinanie rzeczywistości było bezcelowe. Adam Król na m/s Pomorze pierwszym po bogu był i basta!
Tak czy inaczej Nowy 1971 Rok na Atlantyckim Oceanie mnie zastał.
I to wtedy dopiero w ten właśnie Nowy Rok, Kapitan wraz z całą świtą w której pani stomatolog również była raczył spotkać się z załogą by noworoczne złożyć życzenia. Podczas składania życzeń różne reakcje były.
Niektórzy, kontaktu bezpośredniego z tą świtą unikali jak diabeł święconej wody. W wielu przypadkach przyczyną, była chęć ukrycia swego stanu po wypiciu alkoholu. Najodważniejszym okazał się być co nieco podchmielony III oficer pokładowy.
Głośno cmokając panią dentystkę w rękę i w trochę przydługim monologu, nieco szeleszczącymi od wypitego alkoholu słowy, za życzenia podziękował, kończąc „ale Pani jest po ch…… fest”
W momencie tym messę oficerską ogarnęła przenikliwa i złowieszcza cisza. Konsternacja! Kapitana jakby grom z jasnego nieba trafił. Twarz przybrała niebezpieczne kolory. Nie trudno było nie przewidzieć jakie konsekwencje wyciągnie on w stosunku do autora tej nieco niesmacznej fraszki.
Lecz pani dentystka niespodziewanie spokojnie i rezolutnie zareagowała;
– Dziękuję panie trzeci. Dziękuję panie Zbyszku! i uspakajając przy tym kapitana. – To nic panie kapitanie. My wszyscy jesteśmy tą sytuacją w Polsce bardzo podminowani i stąd reakcje różne.-
A rejs trwał dalej.
W porównaniu z innymi kolegami marynarzami chyba dość długo trzymałem się dzielnie, jakby nie zauważając obecności tej kobiety na statku.
No ale w końcu i mnie dopadło.
Po prawie 8 miesiącach pobytu w morzu złapałem się na tym że ta żeńska załogantka i we mnie wreszcie wzbudziła niezdrową a jednocześnie bardzo silną ciekawość;
„Szczuplutka! Wprost filigranowa. W talii niczym oska. Całkiem, całkiem zgrabniutka! Cera na jej twarzy wcale nie tak zniszczona, jak bardzo niesprawiedliwie i zbyt krytycznie zauważałem w pierwszych dniach rejsu. Chyba musiałem być ślepy. A tam! Przewrażliwiony byłem. Chyba to był z mej strony typowy marynarski szowinizm i to w czystym wydaniu. Absolutny brak tolerancji. Zarozumiałość! Muszę przyznać że przyznawałem sobie uprzywilejowaną pozycję własnej płci. A teraz? A jaka milutka! A jaka kulturalna. No nie! No jakże nie mogłem jej dotychczas nie zauważać. No przecież wcale nie taka stara. Co ja gadam? Przecież ona jest właściwie bardzo młoda. No nie, przecież ona jest bardzo młoda, bardzo ładna i bardzo milutka” – w mej umęczonej sytuacją w kraju i długością tego rejsu psychicznie głowie, zaroiło się od przymiotników do tej pory długo nieużywanych i nieomalże całkowicie zapomnianych.
Można mi wierzyć bądź nie, ale w tym momencie podjąłem decyzje o powrocie do kraju za wszelką cenę i wszelkimi możliwymi metodami. No i wróciłem. Moje pojawienie się w biurze armatora w Szczecinie spowodowało serię pytań załogowego. Łatwo można było się domyśleć iż został on przez kapitana m/s Pomorze powiadomiony o wybraniu przeze mnie „wolności” w którymś z portów wolnego świata.
Ale od czasu tego lat prawie 15 minęło a więc dosyć dawno to było! Ale żal pozostał! Zapomnieć tego się nie da! I nie dało!
No i mamy już rok 1985 i rejs na m/s Agia Thalassini.
Prawdę mówiąc, tego tu pływania to i ja już miałem dosyć, że o mej małżonce nie wspomnę o czym mego armatora nie omieszkałem powiadomić. Ten usiłował na duchu mnie podtrzymać, telegram z informacją przysyłając, że po zawinięciu naszego statku do pierwszego portu w USA zmiennik będzie na mnie czekał. Nie zapomniał, a jakże, nie zapomniał zaproponować, abym po nieznacznej podwyżce poborów rozważył dalsze kontynuowanie pracy na tym statku. Moja odpowiedź natychmiastowa była – ANI DNIA DŁUŻEJ!
Gdybym jednak namowom tym uległ, to kto wie? Może i ja po powrocie z tego rejsu musiałbym skorzystać z usług ślusarza by pomógł mi moimi kluczami zamki w drzwiach mego domu otworzyć?
Ale zanim?
Ale zanim, to jeszcze Brazil była i owe słynne Rio de Janeiro. A potem dopiero USA, Luisiana i Nowy Orlean, gdzie przyobiecany zmiennik na mnie czekać miał.
A tak na marginesie, nie bez kozery na początku wspomniałem iż owego „szczęśliwego” pływania, gdyż jak pamiętacie w pierwszej części tej opowieści już o tym „szczęściu” wspomniałem. Wspomniałem mianowicie moment zamustrowania na masowiec m/s Agia Thalassini, gdy w Abidjanie podczas wchodzenia po szczątkach schodów, co niegdyś trapem się zwało, przeraził mnie także widok dziurawych górnych zbiorników balastowych od strony zewnętrznych burt widzianych. Otóż pomimo licznych i to sporych dziur w burtach przez rdzę wyżartych, na wysokości tychże górnych zbiorników balastowych gołym okiem widocznych, wiele sztormów statek jakoś właśnie szczęśliwie przetrwał.
Gdy więc słońce z obojętnie której burty naszego statku chyliło się ku zachodowi lub gdy wschodziło, a nawet w zenicie było, to w tych zbiornikach balastowych nie było potrzeby używać dodatkowego oświetlenia. Ot i oszczędność! Nasz statek na fali, pod balastem płynący niby ten wieloryb tryskał fontannami wód balastowych to z jednej bądź drugiej swej burty.
Nie bez kozery także i o słońcu w zenicie wspominam, gdyż i z tej pozycji balasty przez słoneczko oświetlane były a to dlatego, iż w morzu włazy rewizyjne górnych zbiorników balastowych na pokładzie głównym cały czas otwarte były.
Jak długo pływałem, to w czasie trwania rejsu po morzach i oceanach świata, otwartych włazów rewizyjnych do jakichkolwiek zbiorników balastowych nie widziałem. Zawsze były wszystkimi nakrętkami solidnie do pokładu przytwierdzone.
Gdyby jednak znaleźli się tacy niedowiarkowie, że to co tu piszę może być nieprawdą to przytoczę słowa potwierdzenia takich faktów zaśpiewane w jednej ze swych przepięknych szant, Pana Jerzego Porębskiego – polskiego naukowca, pieśniarza, wykonawcy szant i autora piosenek o tematyce morskiej, publicysty, rybaka i żeglarza.
„Jejku, jejku mówię wam
jaki rejs za sobą mam,
stary zardzewiały śmierdzący wrak
na pół roku zastąpił mi świat…”
Czyż trzeba jeszcze więcej słów by opisać faktyczny stan statków na których wtedy pływaliśmy?
A tak na marginesie to swego czasu Pan Jerzy Porębski tak do mnie pisał, cytuję:
„Jan Juliusz Pick – Szanowny panie Janie !! Minął rok prawie i … znów przeczytałem piękną opowieść „Aqua pro inicjone” – proszę wybaczyć – nie pamiętam jak do tego doszło, że otrzymałem tą piękną opowieść od Pana. Może warto by ją i inne opublikować – tak mało jest prawdziwych informacji o naszym życiu na morzu. Proszę więc o znak życia i Szczęśliwego Nowego Roku – Jurek Porębski.” Koniec cytatu.
Tak czy inaczej, w czasach przeze mnie opisywanych a przez pana Jurka Porębskiego wyśpiewanych takie wraki, na morzach i oceanach niestety pływały i nie na pół roku zastąpił mi świat, jak do rymu śpiewał Pan Jurek, lecz na rok prawie cały.
Trzeba tu jednak oddać cześć naszym polskim bardzo wysoko wykwalifikowanym załogom dzięki którym te wraki pływać mogły. I tak też było na naszym zardzewiałym śmierdzącym wraku.
Ten niespotykany na „normalnych” statkach dostęp do górnych zbiorników balastowych upodobał sobie natomiast były starszy rybak Antoś z Przedsiębiorstwa Połowów Dalekomorskich i Usług Rybackich „ODRA” z siedzibą w Świnoujściu tu za marynarza pływający.
Upodobał on sobie mianowicie owe nieszczęsne zbiorniki do przeprowadzania kontroli zniszczeń, przez wszędobylską rdzę na każdym starszym statku dokonanych, a że owe włazy nie zamknięte pozostawały, to bez przeszkód Antoni tam schodził.
Można było śmiało powiedzieć że wspomniany powyżej marynarz to chyba historia tego statku była. Na łajbie tej pływał bez przerwy. Bez zmustrowania czyli bez urlopów a jak długo, sam określić nie potrafił.
Ale chyba dosyć długo bo nienaturalne jego zachowania o tym świadczyły. Chyba długo bo z grecką załogą w ich języku już bez przeszkód się porozumiewał. Potrafił już nawet dogadywać się w języku angielskim z Singapurami, którzy na jego prośbę DAJ MI PAPIEROSO bezbłędnie reagowali.
Miał jednak taką maleńką przypadłość, iż ilekroć gdziekolwiek powąchał koreczek od buteleczki, tylekroć uzurpował sobie prawo do wykonywania obowiązków inspektora pokładowego towarzystwa kwalifikacyjnego. Polegało to na pływaniu wewnątrz właśnie tychże dziurawych zbiorników balastowych i wyciąganiu z nich na pokład dużych płatów rdzy bądź zardzewiałych szczątków rur systemu balastowego. Kaleczył się przy tym niemiłosiernie, ale jakoś żadnego zakażenia nie łapał, tak diabelsko skutecznie alkoholem był odkażony. Pytany po jakiego diabła to robi, zawsze odpowiadał, że kapitan powinien widzieć i wiedzieć jak dużo rdzy na tym statku wozimy. Za każdym razem gdy tam do tych zbiorników przez otwarte włazy rewizyjne zszedł, trudno było go stamtąd wyciągnąć. Bezskutecznie próbowano wszystkich sposobów. Schodził do zbiorników kapitan, schodzili oficerowie pokładowi, bosman, schodzili jego koledzy i nic. Jako ostatnią deskę ratunku obrał sobie kapitan moją osobę i o dziwo okazało się, że Antoni mnie usłuchał i za każdym razem bez zbędnych dyskusji balasty opuszczał. Toteż od tej pory za każdym razem gdy Antoś przeprowadzał inspekcję balastów, mnie wołano, abym skłonił go do powrotu na pokład. Okazało się, że byłem nie wiedzieć czemu, jedynym autorytetem, którego Antoś jednak słuchał, a jak dowiodło życie, nie tylko w tej sprawie.
Antoś był rozwodnikiem i kontynuatorem stylu życia marynarzy z tej przeszłej epoki, gdy statki były drewniane a marynarze ze stali. Hołdował starej żeglarskiej maksymie „rum, śpiew i portowe mewki”.
Pomimo cholera go wie ilu lat pływania na tym statku, biedny był jak przysłowiowa kościelna mysz. Co zarobił, to na dziewczyny i alkohol wydał.
Często gęsto bywało i tak, że gdy już porządnie się ućmoruchał to dziewczyny bądź ich opiekunowie skutecznie kieszenie z gotówki mu czyścili. Tak było i tym razem.
* * *
„MEWKA czy nie MEWKA? – oto jest pytanie”
Bezwstydnie sparafrazowałem wybitnego angielskiego dramaturga z XVII wieku.
Zawinęliśmy wreszcie do tego brazylijskiego Rio de Janeiro. Piękno tego portu z dala widziane nie sposób w kilku słowach opisać, więc skupiłem się na zwiedzaniu najbliższej okolicy kei, gdzie zacumowaliśmy i gdzie atrakcji również nie brakowało.
Nabrzeże przy którym zacumowaliśmy znajdowało się niedaleko słynnej plaży Copa Cabana. Już podczas podchodzenia naszego statku do pirsu trudno było skoncentrować się na manewrach, tak działały brazylijskie piękności na wyposzczone kobiecego widoku oczy marynarzy. A ileż jeszcze tych młodych piękności opalało się na gorących piaskach tej słynnej plaży trudno zliczyć. Oczka latały nam jak oszalałe. W chwilach przerw w pracy, lornetki parzyły w ręce. Ale do 17-stej obowiązywała praca na statku, więc dopiero po tej godzinie można było zejść na ląd. Mnóstwo ekskluzywnych kawiarenek, knajpek no i jakże by inaczej, najzwyklejszych marynarskich mordowni szumnie portowymi tawernami zwanymi, kusiło każdego przybysza czy to turystę a już marynarza szczególnie. Po godzinach pracy zawędrowałem więc i ja do takiej mordowni o dumnej i wśród marynarzy bardzo popularnej nazwie „TAWERNA SKIPERÓW” i jak to się mówi, tamże „kotwicę” zarzuciłem.
Ze względu oszczędnościowych ale i z powodu bliskości do zbawczego w razie czego, pokładu mego statku zrezygnowałem z drinków w bardziej „luksusowych” lokalach. A tak na marginesie to wszyscy wolni od wacht z naszego statku jak i ze statków przy naszej kei cumujących, po godzinach pracy niczym muchy do lepu tam pognali i tamże „kotwiczyli”. Oczywiście, bo jakże by inaczej, był tam i nasz Antoni z marynarzami z naszego statku. Bogaty dziś był Antoś, bo w porcie pobory za ostatni miesiąc pracy dostał. Niewiele tego było, bo musiał pozwracać poprzednio zapożyczone od kolegów pieniądze, ale na co jak na co, lecz na butelkę rumu było go stać. Bez tego trunku nie widział Antoś sensu marynarskiego na lądzie pobytu. Po prostu rum musiał być.
W „Tawernie skiperów” panował ścisk potworny. Ciemno. Siwa, dymem tytoniowym nasycona mgła unosiła się nad głowami tu ucztujących marynarzy. „Choć siekierę powieś”. Pomimo popiskującego pod sufitem olbrzymiego wentylatora duszno od wyziewów mieszaniny oparów różnego gatunku alkoholu oraz charakterystycznego smrodku przepoconych ciał. Gwar różnojęzycznych okrzyków. Pełno różnej nacji marynarzy, pomieszanych z damskim towarzystwem.
– Markoni! Tu jestem! Choć Pan do nas – przekrzykując głośną muzykę i gwar oraz wrzaski podchmielonych marynarzy zawołał Antoś.
Chłopaki z naszej łajby siedzieli przy jednej z wielu tu „przytulnych nisz” na rozłożystej mocno zdezelowanej kanapie typu selsey i przy obskurnym, chyba stole, a może sporych gabarytów ławie. W ciemnościach tam panujących nie łatwo można było to precyzyjnie określić. Na środku owej obskurnej ławy królowała napoczęta nieco butelka, ciemnego oczywiście rumu Bacardi w towarzystwie wiskacza White Horst w języku marynarzy Białą Kobyłą zwanym. Przy biesiadnikach nadpite szklanice wiskacza z lodem. Jedna szklana czyściuteńka była, co utwierdziło mnie, że marynarz Antoni wiedział iż nieco spóźniony jednak do tej tawerny z pewnością „zdryfuję”.
Pragnąc za wszelką cenę uniknąć towarzystwa statkowych kompanów, których na co dzień dosyć miałem, rozejrzałem się po lokalu. Miejsc wolnych nie było. A więc chciał nie chciał byłem zdany na towarzystwo załogi z mojego statku
– To dla pana Marconi! – przysuwając ku mnie naprędce napełnioną teraz szklanicę, przymilał się Antoni.
– Antoś ! Nie trzeba! Sam postawię sobie drinka. Jeszcze mię stać na kieliszeczek czegoś mocniejszego.
– No nie! Drinka ze starym matrosem nie wypijesz pan?
– A coś pan dzisiaj taki hojny?
– Zaraz tam hojny! Ja tylko chcę się odwdzięczyć, bo pan mi zawsze pomaga w inspekcjach górnych zbiorników balastowych.
Oho! Skoro Antoni od swoich inspekcji w zbiornikach balastowych gawędzić zaczyna, to znak nieomylny, że „zaskoczył” albo może i już ma porządnie w czubie – pomyślałem sobie.
– Panie Antoni. Jesteśmy na lądzie. Dajmy se na luz. Zbiorniki zostały na statku i pies ich trącał. Bawmy się!
– Bawmy się! Bawmy się! Ale to kosztuje.
– A co kosztuje? – spytałem naiwnie.
– No jak to co? – mamrotał Antoś – Zbiorniki balastowe dziurawe. A co nie kosztują? A dziurawe burty nie kosztują? Kosztują! Przecież trzeba te dziury zaspawać. Blachy, rury, dziury. Spawać, spawać! To wszystko spawać! To kosztuje. Trzeba wymienić zardzewiałe rury w tych zbiornikach. Ja to wiem! Na rybakach pływałem, a tam mowy nie było, żeby z takimi dziurami po morzach pływać. A to wszystko kosztuje.
I nagle zmieniając temat – I rum Bacardi przecież też kosztuje!
– Pewnie że kosztuje Panie Antoni. Potwierdzam! Stąd moja dobra rada – troszeczkę skromniej. Powstrzymaj się pan. Choć teraz! Nie pić tyle. Nie tracić kontaktu z rzeczywistością. Uciekać na statek! Do kabiny! Spać!
– O moralizator się znalazł! Radyjko! Markoni! Niech pan zrozumie że lubię urok tych portowych tawern, Lubię rum. Lubię towarzystwo! Uwielbiam tą atmosferę. Te opary dymu zmieszanym z oparami alkoholu i przepoconych ciał marynarzy. Uwielbiam zapachy łatwych portowych dziewczyn! Lubię czuć się bogatym. Postawić wszystkim kolejkę rumu. I to jest relaks! Odskocznia! Ale to kosztuje!
– No właśnie ! Kosztuje, panie Antoni. Dlatego skromnie! Buteleczka rumu i na statek do kabiny spać!
– Dobra rada! Dobrze żeś pan to powiedział. Może znowu pana posłucham! Mam już dosyć tej bezcelowej tułaczki po morzach, oceanach i portowych tawernach. Chciałbym już wrócić do kraju. No i wiesz pan. Tyle lat pracy a forsy zero.
– No to jak powiedziałem. Troszeczkę przystopować. Wypić jednego i butelkę rumu pod pachę i na statek. No i nie brać do tawerny całej forsy, tylko parę dolców w kieszeń a resztę zostawić na statku albo w depozycie u „starego”
– No właśnie! Radyjko! Mam do pana taką delikatną prośbę – zagadał Antoś – Gdybym już porządnie się ududlał i jakieś dziewczyny zbyt natarczywie mnie atakowały, to niech pan je przegoni a mnie niech pan na statek wygoni, albo najlepiej zaciągnie! Dobrze?
– Antoś! Po co ta gadka! Przecież ty już teraz, całkiem porządnie się ućmoruchałeś i wołami nikt cię z tej knajpy nie wyciągnie. Znam ciebie jak własną kieszeń! – krótko skomentował kolega siedzący obok Antoniego.
By temperatury podsyconej alkoholem dyskusji, nie podnosić bezceremonialnie wtrąciłem
– Dobrze! Panie Antoni! Tylko, żebyś się pan nie sprzeciwiał, gdy będę przepędzał od naszego stolika a także od pana natrętne dziewuchy – Przyznam szczerze, że przystałem na to zbyt łatwo, aby w zgodzie być, z napomnieniem pana z Morskiej Agencji:
„OBYŚ PAN NIE SPLAMIŁ HONORU POLSKIEJ BANDERY i HONORU POLAKA”
Przystałem, by również w zgodzie być z mądrością zawartą w rocie przysięgi przez marynarzy i rybaków podczas chrztu morskiego składanej.
Tym co na lądzie, by moje postępowanie także zrozumieli, z treścią tej roty jestem w obowiązku zapoznać;
„Ja Neptun, król mórz i oceanów czynię wszem wobec i każdemu z osobna, komu wiadomym o tem wiedzieć należy, że (taki to a taki) marynarz na korabiu (takim to a takim) w dniu (takim to a takim), equador przepłynął i obrządkowi chrztu morskiego przez zanurzenie w Aqua Oceani Atlantici poddan był i imieniem (takim to a takim) nazwan został. Stwierdziwszy ex officie przez ten obrządek zdolność do żeglugi tegoż, nakładam na niego obowiązek CZCIĆ HONOR MARYNARZA I NIEŚĆ POMOC BLIŹNIEMU W KAŻDEJ POTRZEBIE I PO WSZE CZASY.”
– Czcić honor marynarza i nieść pomoc bliźniemu w każdej potrzebie i po wsze czasy!
***
– Tylko abyś pan bez względu na wzgląd wszystkie moje polecenia w tym temacie bezwarunkowo wykonywał – upominałem marynarza.
– Zgoda Markoni! – przyrzekł Antoś – Będę słuchał pana Markoni jak ojca swego i milczeć dosłownie jak grób będę. Słowem się nie odezwę!
W tym momencie jakby na zawołanie i to nie wiadomo skąd przy naszym stoliku zjawiły się dwie dziewczyny. Miejsca wolnego koło mnie na szczęście nie było. Poczułem w tym momencie nieskrywaną satysfakcję że nie muszę żadnych wykrętów stosować i spokojnie swego drinka wypiję.
Koło Antoniego natomiast dziwnym zbiegiem okoliczności wolne miejsce znalazło się. Zupełnie jakby na kogoś czekało. No i się doczekało. Natychmiast przysiadła się do niego jedna z dziewczyn i to ta chyba najśliczniejsza. Młodziutka była. Bardzo ładna. Kształtna i tu i tam. A wysoka, a smukła jak łania. Włosy kruczoczarne, ciemnej karnacji ale o rysach i urodzie europejskiej. Buzia jak u lalki Barbie. No cud piękności. Ta druga widząc że nie przysiądzie się do naszego stolika poszła przy innych stolikach szukać szczęścia.
Natomiast gdy ja to cudo ujrzałem, natychmiast pożałowałem, że wolnego miejsca koło mnie nie ma a i piekielna zazdrość nagle mnie dopadała. Lecz gdy uzmysłowiłem sobie, po co tak naprawdę takie dziewczyny przychodzą do tych okropnych spelun, owo niezdrowe uczucie natychmiast opuściło mą przydługo samotnością udręczoną duszę. Pomimo wypitego już alkoholu, zacząłem żałować że takie paskudne myśli moją skołataną głowę nawet przez chwilę zaśmiecały.
– Dobry wieczór panom. A cóż to tak samotnie w męskim towarzystwie czas tu spędzacie? – i nie czekając na czyjąkolwiek odpowiedź, przedstawiła się i o dziwo tylko do Antoniego rękę wyciągając
– Mam na imię Lulu, a ty? –.
Nonszalancja ślicznej dziewczyny Antoniego zablokowała. Dosłownie zapomniał języka w gębie. Po dłuższej chwili jednak wystękał po polsku oczywiście;
– Antoni jestem!
Dziewczyna, mimo odpowiedzi w języku polskim jej udzielonej, jednak w lot pojęła wypowiedź marynarza i odrzekła;
– Och! Toni, jakie śliczne masz imię –zalotnie niczym sarenka mrugając powiekami z wydatnie długimi rzęsami i bez żadnych wstępów bezceremonialnie zaczęła do niego się tulić.
Najpierw ją odepchnął, lecz po chwili nie zważając już na nic, nagle tym pieszczotom poddał się całkowicie. Widać było, że wyraźnie takowych pieszczot jak wszyscy zresztą marynarze spragnionym był. Bariera językowa, nie była tu żadną przeszkodą.
– A przed chwilą o tym rozmawialiśmy – półgębkiem napomniałem Antoniego – Zrób coś człowieku, bo za chwile o bożym świecie zapomniesz – ganiłem go.
– Och! – nagle ocknął się – Marconi! Niech pan jej powie że jestem chory. Mam chorobę weneryczną! – po czym ponownie, lecz tym razem chyba niezbyt zdecydowanie, zaczął panienkę od siebie odpychać.
– Zostaw Toniego w spokoju – dosyć ostro napomniałem panienkę.
– A to niby dlaczego?
– Antonio jest bardzo, ale to bardzo chory i to na weneryczną chorobę, tak że nie przytulaj się do niego!
– Zaraz, zaraz! To świetnie się składa! Jestem pielęgniarką. Zaraz go zbadam!
Propozycja ślicznotki teraz mnie całkowicie zaskoczyła. Na moment zabrakło mi nawet języka w gębie. Lecz opanowawszy się spytałem;
– Nie wygłupiaj się. Tu w knajpie? W tym tłumie? Przy ludziach będziesz go badała?
– Zdziwiony? Jestem pracownicą miejscowej służby zdrowia. Mnie obecność ludzi nigdy nie przeszkadzała i nie przeszkadza w wykonywaniu moich obowiązków!
– Obowiązków? Nie żartuj! Lulu! To jak ty będziesz go badała? – drążyłem temat.
– Jak to jak? Metodą organoleptyczną! Cztery podstawowe badania, nie słyszałeś?
– No nie! Pierwszy raz o jakiejś tam metodzie organoleptycznej słyszę, chociaż w Polskiej flocie rybackiej na polskich trawlerach obowiązki medyka co prawda bez odpowiedniego przeszkolenia na mnie nałożono. Musisz wobec tego doszkolić mnie w tym zakresie
– No to uważaj! Najpierw zbadam chorego wzrokowo, kciukiem swym rozpoczęła wyliczankę. Następnie za pomocą węchu, kontynuowała informację palcem wskazującym. Za pomocą dotyku, wyszczególniała palcem środkowym i wreszcie smaku zakończyła prezentację palcem serdecznym. Metoda stosowana tu u nas w medycynie od wieków i powiem że skuteczna, bo i ja jeszcze nigdy nie pomyliłam się – tłumaczyła mi Lulu.
– A dużo ty takich badań przeprowadzasz? – spytałem naiwnie, chyba jeszcze nie bardzo zdając sobie sprawę z powagi zabiegu Lulu.
– O…..o! Zdziwiłbyś się jak dużo.
Odpowiedź ta wprawiła mnie w osłupienie. Jeśli do momentu tego miałem jeszcze jakieś wątpliwości, to po tej wypowiedzi pozbyłem się ich definitywnie. Teraz byłem przekonany, że to jednak portowa mewka. Tymczasem Lulu bezceremonialnie sięgnęła w to miejsce gdzie owa choroba, u byle gdzie pragnących dać upust swej miłości marynarzy się umiejscawia i rozpoczęła badanie chorego organu, i to zanim zdążyłem Antosiowi skomplikowane metody medycznego badania przetłumaczyć i zanim On zdołał zgodę na takie badanie wyrazić.
No i stało się. W tym momencie Antoniego jakby grom z jasnego nieba poraził. Oczy, przybrały kształt i wymiary statkowych bulajów. Pot perlisty zrosił mu czoło a następnie rzęsistymi kroplami pokrył twarz, której cera zmieniać się zaczęła na kolor intensywnie czerwony.
Zmiany dokonujące się na twarzy badanego pacjenta zaniepokoiły mnie już nie na żarty. W pewnym momencie nieomalże pewien byłem, że tu w tawernie dopadnie go apopleksja.
Pielęgniarka Lulu natomiast tych zmian jakby nie zauważała i badanie nadal drobiazgowo kontynuowała. Antoni głośno sapał i o dziwo przestał dziewczynę od siebie odpychać, a wręcz przeciwnie, pielęgniarkę swą czule, a to po plecach, a to bardzo delikatnie po głowie głaskał. Szeptem przy tym, coś tam mamrotał, czego w harmidrze panującym w tawernie, zrozumieć nie mogłem.
Natomiast już podczas tej ostatniej fazy badań, jak to pielęgniarka zapowiedziała, tychże organoleptycznych, ten niby chory Antoś, wyraźnie całkiem zdrowe i zupełnie naturalne objawy okazywał i nawet już z tym się nie krył.
– Bajeczkę mi opowiadałeś! Badania moje całkowicie wykluczyły objawy choroby o której wspomniałeś. Tonio jest zdrowy! – zakończyła badanie Lulu
– A ja ci mówię że jest chory! Przecież wiem, bo w ostatnim porcie sam go woziłem do lekarza i to prawdziwego lekarza – kłamałem jak z nut.
– A ja ci mówię że jest zdrowy! I weź się wreszcie odczep od nas. Coś się nas czepił jak rzep psiego ogona! Tonio idziemy! – chwyciwszy go za rękę próbowała go z tawerny wyciągnąć.
– Hola! Hola! Zostaw go! Toni zaraz na statek ze mną wraca!
– A ty co? Ojciec jego, czy co? – dopiekła mi Lulu.
– Szefem jego jestem! Antoni idziemy na statek! Nie zapominaj że zaraz masz wachtę – po angielsku nie znoszącym sprzeciwu głosem zarządziłem.
– Na statek – półgębkiem po polsku warknąłem.
– A co ty myślisz że jakaś głupia jestem? Człowieku, chyba pijany jesteś. Przecież teraz pierwsza w nocy jest. Wachty już obsadzone. Antonio nie ma teraz wachty, więc idzie ze mną! Prawda Toni?
– Yes – umierającym nieomalże głosem, ale zupełnie jakby znał język angielski i rozumiał treść naszej konwersacji z Lulu wyszeptał Antoni.
– Antek na statek! – wydarłem się po polsku.
– A odczep się ode mnie – wyksztusił Toni.
– Antek biegiem na statek – wrzasnąłem głosem nie znoszącym sprzeciwu.
– Odpie….l się pan ode mnie! – usłyszałem w odpowiedzi.
– Marconi! Zostaw go w spokoju. On już nie myśli. Przecież widzisz marconi, że Antoś jak ocean już popłynął a właściwie na pełnym przypływie jest. Teraz to już jego bukszpryt tylko w ten portowy kanał go pcha – puszczając oko, pouczał mnie bosman
Deklarowane poprzednio posłuszeństwo Antosia w brutalne nieposłuszeństwo nagle zamienione powaliło mnie. Takiej reakcji na moje zabiegi, ratujące go z opresji nie spodziewałem się.
Słowu sprzeciwu użytemu przez Antosia, daleko było do zasobu słów uważanych powszechnie za kulturalne a zaliczało się do kategorii słownictwa wulgarnego i granice erotyki brukowej sięgające. Pojąłem że moje możliwości uratowania Antosia zawarte w jego wulgarnej odmowie zostały wyczerpane. Poddałem się i zamilkłem.
Tymczasem Lulu z Antosiem podnieśli się i wpatrzeni w siebie, bez słowa pożegnania tawernę opuścili. Zniknęli jak kamfora.
Zrobiło się dosyć późno i już niewielu nas w tej niszy zostało . Mieliśmy już co nieco, jak to się mówi, w czubie. Pomimo to jednak zauważyłem, że mocno podchmielony grecki trzeci oficer Manolis z naszego statku nie wiedzieć czemu zaczął obrażać siedzących w niszy filipińskich marynarzy. Kiedy zaczął już coś o jakichś małpach paplać, i upodabniać ich do marynarzy siedzących przy sąsiednim stoliku, to uznałem że nie ma co na dalszy rozwój wydarzeń czekać i wraz z marynarzami z mojego statku wywlekliśmy greka z tawerny.
– Przepraszam was – nie gniewajcie się! Już zmywamy się na statek – opuszczając tawernę zagadałem do filipińskich marynarzy.
- Chłopaki chodu na statek. Zaraz będzie tu chryja.
Posłuchali mnie.
Na bramie wejściowej do portu stał strażnik i ni z gruszki ni z pietruszki zaoferował mi kupno maleńkiego pistoletu, za 5 dolarów amerykańskich . Wziąłem go do ręki i bacznie mu się przyglądałem. Stwierdziłem że był już mocno zużyty. Oddałem go strażnikowi informując go jednocześnie, że i tak w Polsce musiałbym go oddać do depozytu, by zezwolenie uzyskać.
Kładąc się spać w mej marynarskiej koi, podsumowałem wydarzenia tej nocy – „I znowu marynarz Antoni będzie goły i wesoły! I tak niestety wygląda życiowa równia pochyła marynarskiego żywota”,
Gdy już rano wyspałem się a alkohol z głowy wywietrzał, przypomniałem sobie zajście ze strażnikiem na bramie wejściowej do portu i włos na głowie mi się zjeżył. Przecież ja tam zostawiłem na tym gnacie swoje linie papilarne. A jeśli z tego pistoletu kogoś zabito i strażnik znalazł podchmielonego marynarza jak kozła ofiarnego. W ten sposób zakończyłem wycieczki po portowych knajpach i do końca postoju statku w Rio de Janeiro nie wychylałem zen nawet nosa.
Antoni natomiast szalał. Codziennie rano wracał na statek, wprost do pracy. Nawet śniadania nie jadał. Wychudł niesamowicie. Ale za to opowieściom erotycznym nie było końca.
Któregoś ranka zauważyłem, że Antoś ma zakrwawione uszy.
– Co się znowu stało Antoni – spytałem.
– A nic takiego. We mnie chyba jakiś szatan wstąpił a i jej nic nie brakowało. Wyobraź sobie marconi że przez tą noc przeżyliśmy 18 uniesień. Ona wyła a i ja niczym byk buczałem Była tak rozpasana że chwytała mnie za uszy i wrzeszczała coś jakby tak „dziagaj Toni, dziagaj Toni” Nie wiem co to miało znaczyć, ale uszy mi naderwała.
-A co to ma znaczyć te dziagaj? – pytałem chyba zbyt naiwnie.
-A bo ja wiem, To musi być jednak coś erotycznego i to chyba w narzeczu ich języka!
Postój w Rio de Janeiro dobiegł wreszcie końca. Odetchnąłem z ulgą. Żadnych dodatkowych przygód.
Moje obawy na szczęście nie spełniły się. Po zejściu ze statku wszystkich funkcjonariuszy służb portowych, to co niegdyś trapem się zwało w górę powędrowało i mocno za pomocą sznurków i linek do burty przytwierdzone spoczęło na swoim miejscu.
Rozległy się dzwonki alarmowe. Zrzucone z polerów cumy uwolniły wreszcie nasz statek od brazylijskiego lądu. Pomiędzy keją a naszym statkiem pas wody powoli zaczął się poszerzać. Pokład statku znów zaczął miarowo w tak obrotów śruby grać swą muzykę. Na kei poza cumownikami nikt nas nie żegnał. Antoś zajął miejsce polerze cumowniczym na rufie i majestatycznie machał do nikogo białą chusteczką. Po policzkach spływały mu łzy. Wypłynęliśmy z portu i na redzie zdaliśmy pilota. Antoś zapłakany jak mały bobas wciąż machał chusteczką. Ląd już tylko ciemna nitka na horyzoncie a Antoś machał, machał i machał.
Wreszcie nie wytrzymałem i spytałem;
– Antoś już lądu nie widać a ty wciąż machasz. Komu tak machasz?
– Ja wiem komu macham i ona wie komu ja macham.
Po tym stwierdzeniu nie miałem już nawet cienia wątpliwości. Antoś zakochał się po same pourywane uszy. Uważałem także, że był to sygnał, symptom iż Antoś powinien powrócić do domu.
Tymczasem przelot do amerykańskiego w stanie Luizjana Nowego Orleanu trwał ponad dwa długie tygodnie aż wreszcie tamże zacumowaliśmy.
No i wszyscy z pewnością sądzą, że to już był koniec mych niezwykłych przygód związanych z tym rejsem i z tym statkiem, ale jak to w życiu bywa i tym razem zadziałało prawo serii.
Z Nowego Orleanu do Polski wracałem sam.
Antoś, jak było do przewidzenia pozostał na statku. Musiał zostać, bo znowu, jak to się mówi – „goły i wesoły był”.
Tymczasem z lotniska Armstrong International w Nowym Orleanie agent nasz przywiózł mojego zmiennika. Z krótkiej rozmowy z mym zmiennikiem, zorientowałem się, że to jest jego pierwszy kontrakt na zagranicznym statku. Dotychczas pływał na trawlerach przetwórniach rybackich Przedsiębiorstwa Połowów Dalekomorskich i Usług Rybackich „Dalmor” w Gdyni.
Po przekazaniu urządzeń radiostacji, nawigacyjnych urządzeń elektronicznych oraz magazynów z narzędziami i częściami zapasowymi zameldowałem się u kapitana gdzie już czekał na mnie agent. Dowiedziałem się że z Nowego Orleanu lecę do Atlanty i stamtąd bezpośrednio do Warszawy.
Odprawa graniczna na lotnisku Armstrong International przebiegała bez zakłóceń. Wsiadłem do samolotu lecącego z Nowego Orleanu do Atlanty. Rozpoczęła się procedura rozruchu samolotu, ale jakoś dziwnie to wyglądało. Jakieś piski, światła w kabinie zaczęły przygasać. Zrobiło mi się jakoś słodko koło serca. Po chwili usłyszałem komunikat, że samolot jest niesprawny i wszyscy pasażerowie proszeni są o opuszczenie samolotu.
Tak więc ponownie znalazłem się na sali tranzytowej. Tam usłyszałem kolejny komunikat, że przy innym wejściu czeka drugi samolot do Atlanty i aby ci pasażerowi którzy opuścili ten zepsuty samolot tamże się udali. I tu już bez przygód, po krótkim przelocie wylądowaliśmy w Atlancie.
Natychmiast udałem się do odpowiedniej kasy by załatwić przesiadkę do samolotu lecącego do Warszawy.
Paniusia z kasy bardzo uprzejmie poinformowała mnie, że właśnie zakończyło się bukowanie samolotu.
– A kiedy następny samolot do Warszawy? – spytałem.
– Następny samolot z Atlanty do Warszawy za tydzień.
– Że co? Że jak? Że kiedy? Chyba się przesłyszałem!
– Nie przesłyszałeś się. Następny lot z Atlanty do Warszawy równo za siedem dni.
– A co ja mam robić przez siedem dni w Atlancie?
– Wizę masz tranzytową, więc nie masz prawa przebywania poza obszarem naszego portu lotniczego.
Odstawimy ciebie do naszego hotelu w strefie zamkniętej bez możliwości jej opuszczenia. Masz tam siedzieć i czekać na następny lot do Warszawy.
– Hotel? Jaki hotel? Ja nie chcę do hotelu! Nie mam pieniędzy ani na hotel ani na jedzenie! – udawałem greka.
– Pieniędzy na hotel nie musisz mieć. Wszelkie koszty twojego pobytu w hotelu włącznie z jedzeniem pokryje firma, która nie prawidłowo wykonała zlecenie dostarczenia ciebie z Nowego Orleanu do Atlanty.
– Samolot w Nowym Orleanie się zepsuł i w związku z tym nie zdążyłem na ten do Warszawy? Czy to moja wina?
-No przecież mówię że nie twoja, ale takie są przepisy. No a jeśli tamten samolot zepsuł się to masz prawo zwrócić się do jego właściciela o odszkodowanie.
– Droga pani. Marynarzem jestem. Niedługo rok będzie jak wyjechałem z Polski. Tam w Warszawie wszyscy niecierpliwie na mnie czekają, żona, dzieci. Zlituj się kobieto i otwórz ten cholerny gate i wpuść mnie na pokład tego samolotu. Przecież widzę przez okna, że stoi jeszcze przy rękawie dla pasażerów.
– To niemożliwe! Bukowanie zakończone i od tej pory nikt nie ma prawa wstępu na pokład samolotu.-
– Co za obyczaje? Byłem przekonany że w Ameryce jest inna cywilizacja niż w komunistycznej Polsce a widzę że jesteście jeszcze gorsi niż nasze komunistyczne urzędasy – zrzędziłem.
W tym momencie znalazłem się w powietrzu. Nie bardzo rozumiałem co się stało. Prawie 9 miesięcy izolacji od normalnej cywilizacji zrobiło swoje. Skołatany pechowym początkiem mojego powrotu do Polski, zmęczony, wyczerpany, zgnębiony; znękany, skołowany, zdezorientowany wyrwany z morskiego żywota, usiłowałem znaleźć się w tej dla mnie dziwnej na lądzie rzeczywistości .
– Co się dzieje? Co to jest? Jeszcze nie wsiadłem doi samolotu a już w powietrzu jestem? Co tu jest grane? – myślałem gorączkowo. Wnet zrozumiałem. Dwóch rosłych amerykańskich policjantów trzymając mnie pod pachami oderwało mnie od płyty sali tranzytowej i bez słowa taszczyli mnie w niewiadomym mi kierunku. Teraz to już nie na żarty się przeraziłem.
– Przecież ja nic groźnego nie zrobiłem. To była tylko rozmowa, więc za co ta policja taska mnie i w jakim celu? – myślałem gorączkowo.
Wnet zorientowałem się, że aż trzech amerykańskich policjantów zaopiekowało się moją skromną osobą. Trzeci policjant zorientowawszy się że już nie zagrażam amerykańskiemu porządkowi, korzystając że jestem unieruchomiony, bez kontaktu z podłożem przeprowadził mi w powietrzu rewizję osobistą. Zrozumiałem wtedy że obsługa lotniska uznała mnie za terrorystę, a amerykańska policja obezwładniła mnie jako bardzo groźnego przestępcę. Rewizja osobista przyniosła oczekiwany przez nich rezultat gdyż kieszeni spodni znaleźli maleńki japoński nożyk, o 3 centymetrowym ostrzu na podobieństwo brzytwy skonstruowany którym przy remontach kabelki elektryczne oprawiałem. Jako bardzo groźne narzędzie terrorystyczne amerykańscy policjanci go bezwzględnie i natychmiast skonfiskowali. Po głębszym namyśle jednak musieli przyjść po rozum do głowy, bo sprawie biegu nie nadali ,ale do mnie nożyk już nigdy nie powrócił.
Nie pozostawało mi nic innego jak w tym momencie zasygnalizować swoją obawę o losy mojego bagażu.
Policjanci amerykańscy milczeli ale kontem oka zauważyłem, że trzeci policjant moim bagażem się zaopiekował i w ten sposób wylądowałem w hotelu przy lotnisku w Atlancie.
Gdy już nieco ochłonąłem, w pokoju który zajmowałem zadzwonił telefon. Obsługa hotelowa zapraszała mnie na obiad. Zjadłem obiad i już w pełni sił i w bojowym nastroju zaszedłem do recepcji.
– Czy jesteście upoważnieni do tego, by poinformować mnie o dalszych moich losach na terenie USA ? Co ze mną będzie? – spytałem.
– Jak najbardziej. Powiadomiliśmy agenta twego o sytuacji i czekamy na jakąś odpowiedź. Jesteś w takiej sytuacji, że hotelu opuszczać nie możesz. Musisz iść do pokoju i tam spokojnie czekać na rozwój wydarzeń.
Nie pozostawało mi nic innego tylko czekać.
– No i co? Czy to nie jest przypadkiem kontynuacja tego fatum, które prześladowało mnie na tym statku od początku tego kontraktu? Podsumowałem wydarzenia tergo dnia. – Oby wreszcie to się skończyło – marzyłem w ciszy hotelowego pokoju.
Zadzwoniłem do Polski do moich rodziców i opowiedziałem im, że ze statku już zszedłem i jestem w hotelu w Atlancie.
– Amerykański samolot się zepsuł – z nieukrywaną satysfakcją drwiłem z amerykańskiej solidności – mam tu w Atlancie czekać siedem dni, aż będzie następny samolot do Warszawy.
– A nie ma innej możliwości byś przyleciał do Polski? – pytali rodzice
– Prawdę mówiąc nie ma tu z kim o tym rozmawiać. Siedzę i czekam.
– No to my też czekamy. Twoja Basia z dziećmi też jest u nas i czekamy.
– To przekażcie jej te wieści o mnie i kończę bo drogo! Ta rozmowa jest na mój koszt. A w razie jakichkolwiek zmian będę was na bieżąco informował -zakończyłem rozmowę.
Po kilku godzinach oczekiwania zadzwonił telefon i poinformowano mnie, że mój agent wspólnie z moim armatorem zafundowali mi zmodyfikowaną drogę powrotu do Polski. Dnia następnego zabukowali mi lot z Atlanty do Bostonu i dalej do Brukseli.
Uspokoiłem się już na dobre widząc że mój powrót do domu pomimo tarapatów za bardzo nie przedłuży się.
Oczywiście natychmiast zadzwoniłem do żony i przekazałem te dobre wieści. Nazajutrz pomimo obietnic że koszt mego pobytu pokryje strona która nie wywiązała się ze swej umowy zostałem jednak rozliczony
Dnia następnego pod hotel zajechał mikrobus którym dostałem się ponownie na lotnisko i już bez żadnych niespodzianek do Bostonu doleciałem a następnie po przesiadce do innego samolotu wylądowałem w Brukseli. Była niedziela.
– No to już prawie w domu jestem – ucieszyłem się jak dziecko. Wyszedłem na salę tranzytową brukselskiego lotniska i natychmiast skierowałem się do kasy z moim zmodyfikowanym biletem.
W kasie zasiadał bardzo uprzejmy pan, który niespotykanie flegmatycznie raczył poinstruować mnie, chyba tylko po to flegmatycznie, bym dokładnie zrozumiał o czym on mówi.
– Wszystko jest w porządeczku lecz na swój samolot do Warszawy musi pan poczekać 3 dni. Do środy!
Oczywiście wizy wjazdowej do Belgii pan nie ma, tylko tranzytową, więc musi pan pozostać na sali tranzytowej i tu czekać pan musi na swój samolot.
– Rozumiem, ale jakże ja mam trzy dni nocować na sali tranzytowej pełnej pasażerów?
– A to już nie moja sprawa. Niech pan sobie robi co pan chce. Do miasta bez belgijskiej wizy nie ma prawa wyjścia!
– A czy przy lotnisku nie ma jakiegoś zamkniętego hotelu?
– Niestety nie ma.
– A może tu na lotnisku jest ktoś władny wystawić mi taką wizę umożliwiającą udanie się do hotelu w mieście. Chciałbym udać się do jakiegoś hotelu i odpocząć co nieco.
– Nie ma takiej możliwości. Musi pan siedzieć na sali tranzytowej i czekać na swój samolot do środy.
Pomny nieprzyjemności jakie spotkały mnie w Atlancie, przestałem zadręczać wielce szanownego pana kasjera naleganiem na rozwiązanie problemów, które los znowu mi zgotował. Na sali znalazłem jakiś wózek i umieściłem na nim swoje bagaże. Pogodzony z kolejną niedolą jaka mnie znowu spotkała z wózkiem obładowanym moimi bagażami udałem się za potrzebą do toalety. Gdy w lustrze ujrzałem w swe odbicie, przeraziłem się. Czyżby tych kilkanaście godzin od zejścia ze statku tak radykalnie zmieniło mój wygląd? Zarośnięty byłem jak dzik. Podczas tych wszystkich perypetii w głowie mi nie było zwracać uwagi na swój wygląd. Nie dziwię się, że ci ludzie tak źle mnie traktują. Powyciągałem przybory toaletowe. Namydliłem twarz i spokojnie ogoliłem już połowę, gdy do WC wpadł jak burza kasjer i rozpoczął czynność dla której wszyscy potrzebujący tu zachodzą. Rozejrzał się i dostrzegł mnie. Przerwał, schował.
– Szukam pana wszędzie – już nie flegmatycznie lecz nerwowo wykrzyczał. Przez głośniki wzywam pana do informacji, a pan tu sobie się spokojnie goli!
– Nie słyszałem – odparłem. Gdybym słyszał to z pewnością zgłosiłbym się. Ale co się stało?
– A gdy taki zrezygnowany odszedł pan od kas, to postanowiłem teleksem powiadomić pańskiego armatora o zaistniałej sytuacji. No i przed chwilą otrzymałem teleks, że armator zgodził się uregulować różnice w płatnościach za zmianę lotów i załatwił lot do Amsterdamu i stamtąd lot do Warszawy. I to chyba miał być niby ten koniec prześladującego mnie pecha. I był.
Po wylądowaniu w Warszawie, dotarło wreszcie do mnie, że żebym nie wiem jak się starał i NIE SPLAMIŁ HONORU POLSKIEJ BANDERY I HONORU POLAKA” i jak się mówi, na głowie stawał, to jeśli na statku Jonasz był, to i daremny był mój trud. Pech od początku rejsu na m/s Agia Thalassini musiał mnie prześladować i to od początku do samiusieńkiego końca rejsu. I choć na mostku, w kabinie nawigacyjnej kołysała się na sznurku OSTATNIA DESKA RATUNKU w którą dyskretnie, by nikt nie widział, odpukiwałem prześladujące mnie nieszczęścia, to przyznam szczerze że ta deseczka skuteczną jednak nie była.
Tak czy inaczej uznałem że na statku z którego zmustrowałem musiał być jednak Jonasz i kto wie czy to właśnie ów Antoś nim nie był.
KONIEC
Autor: Jan Juliusz Pick