Rybacka symbioza

Jan Juliusz Pick – z pamiętnika radiooficera okrętowego, czyli marynarskie retrospekcje z przed lat prawie 40-stu.

m/t Aquila 
SZCZECIN
SQLP
SZN 111

Jakież to tajemnicze dane? 


A jakiż to piękny stateczek? A skoro taki piękny to może warto trochę czytelnika zanudzić. A więc w ramach tego ewentualnego czytelnika zanudzania, króciutkie szkolenie dla „lądowych szczurów” abyście także wiedzę o tym co minęło i co już nigdy nie wróci mieli.

Wielorakie znaczenie ma nazwa AQUILA.

AQUILA – ORZEŁ – ptak z rodziny jastrzębiowatych.

AQUILA – znak legionu rzymskiej armii. 

AQUILA – to pole szczytowe świątyni.

AQUILA – gwiazdozbiór na niebie.  

I właściwie to ostatnie znaczenie, czyli gwiazdozbiór na niebie był zamysłem armatora podczas chrztu tego przepięknego trawlera przetwórni.
SZCZECIN – port macierzysty statku. Przeważnie port, który wskazał armator, jako miejsce stałego postoju statku, a głównie chodzi o to, pod jaką banderą będzie on pływał i pod czyją jurysdykcją.

Skróty symboli przed nazwą statku z języka angielskiego – m/t, czyli motor trawler – trawler z silnikiem spalinowym – w przeciwieństwie do m/s, czyli motor ship, statek przeważnie handlowy ze spalinowym silnikiem oraz s/t – steam trawler, czyli trawler z maszyną parową oraz  s/s, czyli  steam ship statek znów przeważnie handlowy z maszyną parową. Jest jeszcze wiele innych skrótów określających typ jednostek pływających i tu ciekawskich odsyłam do stosownych encyklopedii. 


SZN 111 – były rybacki numer Szczecińskiego Urzędu Morskiego  

SQLP      – były radiowy sygnał wywoławczy/rozpoznawczy.

B- 407    – stoczniowy typ byłego trawlera przetwórni poławiającego ryby sieciami wydawanymi do morza z jego rufy. Złowione ryby na przetwórni tamże zamontowanej załoga trawlera, po odpowiednim posortowaniu miała możliwość filetowania, bądź produkcji tuszek ze złowionych ryb a następnie mrożenia w taflach ca 30 kg każda.  Z odpadów rybnych natomiast produkował mączkę rybną oraz olej rybny. 


    Projekt i budowa  Stocznia Północna w Gdańsku. Rok budowy 1980. Ależ nudne te informacje! Nieprawdaż? Dosłownie greckie flaki z olejem.

     A jednak ta AQUILA – której to nazwę powyżej przedstawiłem, ma tyle znaczeń, iż musiała mieć właśnie to coś, co w kościach czułem już mustrując na ten statek. Mówiąc wprost, czułem jak to się mówi, zapowiadającą się nietuzinkową kolejną dalekomorską rybacką przygodę no i nie pomyliłem się.   

 To moja burta, burta radiostacji – za tymi trzema kwadratowymi okienkami  poniżej lewej czerwonej lampy burtowej mieściła się owa radiostacja. Lewa burta statku oświetlona czerwoną lampą burtową jest umownie chroniona.

KSIĄŻECZKA ŻEGLARSKA potwierdzająca moje ponad pięciomiesięczne zamustrowanie na m/t Aquila

    No może to i nudne. A jednak!
    Rybacy, a dalekomorscy rybacy szczególnie, a także marynarze jak i żeglarze również, sercem a i duszą z morzami związani, dłużej żeglując, ulegają jednak takiej nieco specyficznej asymilacji. Asymilacji prawdę mówiąc, na lądzie niespotykanej, lecz na statkach morskich szczególnie w tej ludowej Polsce, bezwzględnie obowiązującej. To przystosowanie się do niespotykanych w tamtym czasie na lądzie norm życia społecznego, rozłąką z rodziną jest ściśle ze sobą powiązane.
    Wszyscy po morzach żeglujący zdają sobie doskonale sprawę, iż użyte tu określenie „dłużej żeglując” nie ma odzwierciedlenia w morskiej rzeczywistości.
    Rozłąkę z najbliższymi, zejmani odczuwają jednakowo po kilka dniach rejsu, jak i po kilku tygodniach, jak i wielu, wielu długich albo i jeszcze dłuższych miesiącach a niekiedy i latach żeglowania. Bo czas tu jest najważniejszy!
     Zjawisko to najbardziej trafnie określił jeden z najpopularniejszych poetów epoki romantyzmu XIX wieku znany jako Władysław Syrokomla a właściwie Ludwik Władysław Franciszek Kondratowicz herbu Syrokomla. A i oto ten wierszyk. 

– DLA ROZŁĄCZONYCH …

Bodajby wiecznie pleśniał matematyk stary
Co wymierzył godziny i stworzył zegary
Weźcież pod mądry cyrkiel, uniżenie proszę
Boleść serca ludzkiego i jego rozkosze
Kędy męża z daleka wygląda małżonka
Kędy więzień pod ziemią łańcuchami brzęka
Kędy boleje chory z mizernym obliczem
Kędy kochanek z lubą rozmawia o niczem
Kędy dzieci swawolą – czas jednakowo płynie ?
Fałsz mędrcze !
Ach, godzina nierówna godzinie !


        W życiu moim, starego emerytowanego dziś rybaka, tak właśnie niegdyś bywało! Godzina godzinie właśnie nie równą była.
    I tu właśnie dlatego na statkach ważne są przyjaźnie. Tak więc  w wielkim uproszczeniu określić można, iż sedno zejmańskich  przyjaźni, ale i też nieraz  i bardzo drastycznych konfliktów, tkwi w rozłące z rodzinami oraz w zbiorowym zagrożeniu życia podczas nieomalże każdego sztormu potencjalnie czyhającym.
      W owym czasie Polscy dalekomorscy rybacy w przeciwieństwie do marynarzy Polskiej Marynarki Handlowej, częstych kontaktów z lądem nie miewali. Najbliższy ląd był a i owszem, ale od kilkudziesięciu do kilkuset metrów a nawet i kilometrów, ale pod stępką ich własnego trawlera niestety i stąd chyba te przyjaźnie były bardzo ważne.
          Nie da się ukryć, że tamże na dalekich łowiskach, usiłując bezkolizyjnie przeżyć kolejną, morską przygodę, umieć trzeba było żyć w największych nawet zespołach marynarzy. Żyjąc tak naprawdę jako ten pustelnik, niesamowicie towarzyskim, niby otwartym i niby koleżeńskim jednocześnie trzeba było być. Nie lada to sztuka, gdyż nieraz nerwy na postronkach trzeba było umieć trzymać. Niekiedy nie usłyszeć co kto do kogo mówi, w stosownej chwili język za zębami trzymać, a więc i psychicznie niesamowicie odpornym być. Nie wszyscy to potrafili. Nie wszyscy to wytrzymywali. Wielu, już po pierwszym rejsie „tam, gdzie pieprz rośnie” ze statków a z rybackich szczególnie uciekało.
      Wspomniana powyżej maksyma marynarskiego czy też rybackiego żywota, w czasie dominacji komuny w Polsce, niesamowicie przydatną był, bo przecież załogi różne bywały.
    W demoludach, w tak zwanych resortach siłowych istnieli „ludziki” zdecydowanie ingerujący w skład załogi statków.  Tak więc towarzysze ze specjalnych formacji tak dobierali załogi statków, aby mogli na bieżąco wiedzieć o czym na statku się mówi? Co się czyta? Czego się słucha? A potem już tylko oczekiwali na powrót statków z rejsów.
    Stare porzekadło załóg żaglowców mówiące o statkach z drewna a o żeglarzach ze stali, tu w rybołówstwie a szczególnie rybołówstwie dalekomorskim,  jak najbardziej na czasie było. Zmodyfikowane jednak nieco było, bo w owym czasie  zarówno statki, ale i rybacy przecież ze stali byli.
    Tak czy inaczej, w polskim rybołówstwie dalekomorskim, sentencja ta dzisiaj już nie ma szans.
Dzisiaj, od ostatniej wojny światowej licząc, po ponad pół wieku prosperity, Polskiego dalekomorskiego rybołówstwa po prostu już nie ma. Nie ma, a to dzięki bezpardonowym działaniom zewsząd otaczającymi nasz Kraj „bratnim” narodom i dozgonnym „przyjaciołom”. Natomiast kolejne rządy Polski, służalczo wykonując polecenia płynące z nowej stolicy imperium – ze wschodu na zachód przeniesionej, dopuściły do likwidacji już w pierwszym roku XXI wieku trzech Przedsiębiorstw Połowów Dalekomorskich i Usług Rybackich  takich jak „Gryf” w Szczecinie,  „Odra” w Świnoujściu oraz „Dalmor” w Gdyni a także Przedsiębiorstwa Przemysłowo Usługowego Rybołówstwa Morskiego  „Transocean” w Szczecinie. Przepiękne, najnowocześniejsze na świecie trawlery przetwórnie, których wartość skromnie szacowana była na miliony dolarów, decyzjami badylarzy z „warszawki” na łaskę losu w obcych portach porzucone zostały a niektóre trawlery szczwanym biznesmenom za bezcen odsprzedane.

Rok 2003. M/t FOKA Jeden z najnowocześniejszych –  trawler przetwórnia polskiego armatora Przedsiębiorstwa Połowów Dalekomorskich i Usług Rybackich „ODRA” w Świnoujściu. Polski radiowy sygnał wywoławczy SNVP. Właściciel Skarb Państwa III RP. Na rufie jeszcze powiewa biało czerwona. A na niej Orzeł, któremu polskojęzyczni komuniści zaraz po wojnie koronę ukradli! Tak oto jawił się i dbał o swe mienie gospodarz polskiego majątku.

Ta sama m/t Foka 12 lat później. Zakupiona za bezcen przez nasz „bratni naród rosyjski” pracuje po dzień dzisiejszy przynosząc rosyjskiemu narodowi ryby, a imperialnemu państwu rosyjskiemu  i armatorowi rosyjskiemu wymierne dochody.  Prawda, że nie do poznania?


              I jako podzwonne na grobowcu polskiego rybołówstwa dalekomorskiego, nieustannie cisną się do uszu, słowa pieśni wojów Bolesława Krzywoustego przez Galla Anonima w jego kronikach uwiecznione;
„Naszym przodkom wystarczały ryby słone i cuchnące –
My po świeże przychodzimy, w OCEANIE pluskające!
Ojcom naszym wystarczało, jeśli grodów dobywali –
A nas burza nie odstrasza, ni szum groźnej morskiej fali;
Nasi ojce na jelenie urządzali polowanie –
A my skarby i potwory łowim, skryte w OCEANIE!”

           Jakże  prorocze po dziś dzień są słowa tej pieśni!? Nasi przodkowie nie wspominali nic o morzu, do którego przecież dotarli, lecz o OCEANIE śpiewają, na którym 10 wieków później biało czerwona przez ponad pół wieku łopotała, aż wreszcie – łopotać przestała!
Nic dodać nic ująć! Łzy same cisną się do oczu!
    Nie opowiadam tu jakichś tam mitomańskich autorsko stworzonych bredni, czy też bajek, a na poparcie moich powyżej zawartych stwierdzeń publikuję tu oficjalny artykuł  z codziennej gazety  Kurier Szczeciński.

Na zdjęciu – jeszcze pod polską banderą trawler przetwórnia B-407 PPDiUR „GRYF” m/t Aquarius radiowy sygnał wywoławczy SQMO na Morzu Ochockim /Pacyfik/

 Polskiej  Marynarki Handlowej , ONI  również nie oszczędzili.

   Myślisz czytelniku, że za te haniebne czyny ktoś poniósł jakieś konsekwencje? Czy komuś chociażby włos z głowy spadł? Nic z tego! Stworzyli komuniści dla siebie wspaniały system bezkarności za bezspornie karygodne czyny, które niegdyś sabotażem zwane były! 

      Ale, ale! I znów ślepi czciciele nieśmiertelnej komuny odsądzać od czci i wiary mnie będą. No właśnie!  Dlaczego? Ano właśnie dlatego, że tenże niby robotniczo – chłopski ustrój w niby ludowym państwie, jeszcze w okresie prosperity, na rybackich trawlerach PPDiUR ”Gryf”, tamże na morzach i oceanach zafundował nam, dalekomorskim rybakom poniżej załączony regulamin pracy.  Strona 26 paragraf 57 punkt 2 i 3 tego regulaminu wyraźnie uzmysławia moim niedowiarkom, ileż to czasu na pokładzie trawlera, obowiązywała rybaka dalekomorskiego praca. A trzeba wyraźnie tu zaznaczyć, że niezależnie od zajmowanej na statku rangi wszyscy byli rybakami, gdyż wszyscy po zakończeniu swoich specjalistycznych prac lub wacht, wychodzili na pokład burtowca, bądź do przetwórni na rufowcu, na tak zwane podrywki, czyli aby dodatkowo jako rybak przy zagospodarowaniu ryby pracować.

Tenże 4-ro godzinny nieprzerwany odpoczynek,  to wcale nie były, jak by się tym na lądzie wydawało, gwarantowane 4 godziny snu. W tychże regulaminowych godzinach przysługującego odpoczynku, nawet jeśli kapitan nań zezwolił, a często bywało, że nie zezwolił,  uznając jedno z czterech wymienionych w punkcie 3 zdarzeń za niezwykle aktualne, nie zawsze się odpoczywało.  Tak czy owak, te 4-ry godziny odpoczynku gwałtownie kurczyły się, boć przecież trzeba było rozebrać się, umyć i  coś zjeść. Pozostawało więc niewiele tego czasu, gdyż już następni uprzywilejowani na to gwarantowane w niby robotniczo – chłopskim ustroju, regulaminowe dobrodziejstwo odpoczynku czekali. W efekcie, wielu niemiłosiernie umęczonych rybaków, już nawet nie myjąc się i to w dodatku w roboczych ubraniach spało, gdzie popadło. Tak to w rzeczywistości w polskim rybołówstwie dalekomorskim wyglądała władza ludu dla ludu! 

           Zbiorowe nieszczęścia scalają ludzi. Czasami, ale nie zawsze, krótkotrwałe przyjaźnie, ale i niesnaski zaczynają się nawet z chwilą sformowania załogi, a już na pewno pod koniec rejsu. Nie da się ukryć, że jeśli z marynarzami bądź rybakami żeglują, to wpływ na tę sytuację chociaż formalnie i z pozoru do tejże załogi nie należą, mogą mieć zwierzęta. Tytułem wstępu to by na tyle było. I do tych właśnie zagadnień w swych wspomnieniach tu nawiązuję.

           Był rok 1987. Kwiecień. PRIMA APRILIS w dosłownym tłumaczenie po prostu pierwszy dzień kwietnia. Dzień robienia żartów, dzień celowego wprowadzania w błąd, dzień nabierania kogoś, dzień konkurowania w próbach sprawienia, by inni uwierzyli w coś nieprawdziwego. No dobrze, ale żeby mnie bez udziału osób trzecich coś takiego dopadło? Nie do pomyślenia!

   Tymczasem tego dnia właśnie, na trawlerze przetwórni m/t Aquila, należącym do Przedsiębiorstwa Połowów Dalekomorskich i Usług Rybackich „Gryf” w Szczecinie a poławiającym na obfitych wtedy w mintaja łowiskach Morza Beringa, załoga tegoż statku w porcie Seward na Alasce cierpliwie oczekiwała na zmienników i powrót do domu. 

Widok burty prawej, a więc tej umownie niechronionej. Takie potęgi jak na powyższym zdjęciu  posiadało niegdyś polskie rybołówstwo dalekomorskie. Takie przepiękne statki Polska porzuciła na pastwę losu w Vancouver wzbogacając  „ubogi”  skarb państwa Kanada o prawie 5 milionów USD. 

  

   Gwoli wyjaśnienia, łowiska te, dla uproszczenia nazwą Morza Beringa ochrzczono, gdyż z pewnością trudniejsze byłoby zlokalizowanie tego obszaru połowowego na olbrzymich połaciach Oceanu Spokojnego również Pacyfikiem zwanego. Polska dalekomorska flota rybacka w tamtych latach tamże, wzdłuż Wysp Aleuckich zarówno na Morzu Beringa, jak i po drugiej stronie Aleutów, na otwartym Pacyfiku ryby łowiła a później na Morzu Ochockim.  
          W tym samym czasie, na lotnisku w Anchorage oddalonym od portu Seward na Alasce o prawie 3 godziny jazdy samochodem po ponad  dobowym przelocie, pierwszego kwietnia tegoż 1987 roku o godzinie 0300 rano wylądował samolot Polskich Linii Lotniczych  LOT IL-62M  „Fryderyk Chopin” 

             Pasażerami było 92, wypoczynkiem w domowych pieleszach wypieszczonych, lecz przez bezkresne oceany uwiedzionych, rybaków dalekomorskich z nowej załogi m/t Aquila. Szybka wędrówka po południkach i równoleżnikach w kierunku północno – wschodnim sprawiła, że z europejskiego Szczecina a właściwie lotniska w Goleniowie, wylecieliśmy rano w środę, pierwszego kwietnia o 0340 i po prawie dobie podróży, w amerykańskim Anchorage na Alasce wylądowaliśmy – o dziwo, tego samego dnia, czyli w dalszym ciągu pierwszego kwietnia – w dalszym ciągu w środę, i w dalszym ciągu w 1987 roku, ale już o 0300 rano. Zgodnie z pedantyczną obserwacją zegara, ale i kalendarza wynikało, że w Anchorage na Alasce wylądowaliśmy 40 minut, o dziwo, jeszcze przed wylotem z lotniska Goleniów. No normalnie zwariować można. Dla mnie, radiooficera m/t Aquila i pasażera tego lotu, podróż samolotem nad Biegunem Północnym była dziewiczą. W swej prawie dwudziestoletniej morskiej karierze często miałem do czynienia ze zmianą czasu, lecz powolną, gdyż statkiem płynąc na zachód bądź na wschód prawie tego nie zauważałem. Po tej dziewiczej dla mnie podróży samolotem, do mojej świadomości dopiero teraz to niezwykłe zjawisko dotarło. Dopiero po dotarciu na Alaskę wydawało mi się, że chyba rozumiem, skąd też mógł się narodzić w głowie pisarza Herberta Georga Wellsa genialny pomysł napisania fantastycznej powieści „WECHIKUŁ CZASU”   

–   No tak! Toż to przecież 1 kwietnia, dzień żartów,  „Prima Aprilis” a ja wszystkiemu się tu dziwię i nie wiedzieć czemu nad wszystkim się zastanawiam. Tak czy inaczej mej główce mętlik się zrodził – pomyślałem.

 Nie roztrząsając jednak nadto swego losu kolei i zgodnie z procedurami obowiązującymi na lotniskach całego świata, zgłosiłem się niezwłocznie do odprawy granicznej i celnej. 

          Po odprawie granicznej i celnej, głośno rozgadana załoga przechodząc korytarzem do sali przylotów, nagle została przeze mnie brutalnie w wejściu zatrzymana. Upadłem na posadzkę, zupełnie jakby we mnie piorun strzelił. Padając, podręczny bagaż na ziemię rzuciłem i niczym niegdysiejszy poseł podczas sejmu rozbiorowego Tadeusz Rejtan przedstawiony na obrazie  Jana Matejki rozpostarłem ręce, jakbym swym ciałem, całą załogę m/t Aquila, nie wiedzieć przed kim chciałem chronić.

        Zapanowała niepokojąca cisza. Koledzy nagle przez mnie zatrzymani ze zdziwieniem i chyba obawą pilnie mi się przyglądali. Natomiast ja z przerażeniem spoglądałem na salę przylotów, gdzie szczerząc potężne żółtobiałe zębiska, z olbrzymimi rozpostartymi łapskami witał mnie ogromny biały polarny niedźwiedź. Widok był rzeczywiście porażający a przeszywające na wskroś złośliwe oczyska niedźwiedzia paraliżowały wszelkie ruchy człowieka. No tylko potężnego ryku wyraźnie rozwścieczonego zwierzęcia tu brakowało.

Najpierw cała skóra na plecach mi ścierpła i na całe szczęście szeptem nieomalże, wyrwało się mnie wysoce wulgarne przekleństwo;

 – O! k…! 

Nie bez znaczenia na moją psychikę chyba musiało być przemęczenie spowodowane wyczekiwaniem na lot później  pożegnanie rodziny, no i ta ponad 24 godzinna podróż samolotem. To musiało czymś „zaowocować” Jednak szybko ochłonąłem i mocno zawstydzony swym nietypowym zachowaniem i jakby na usprawiedliwienie tego bezwiednie wypowiedzianego wulgaryzmu nieco głośniej skomentowałem;

 –  Cholera! Halucynacje jakieś czy co? No nie! Normalne majaki! Co tu jest grane?… Czyżby ten nasz samolot, zamiast na nowoczesnym lotnisku w Anchorage w samym sercu tej podbiegunowej krainy wylądował? Kiedy wreszcie skończy się ten cholerny dzień pierwszego kwietnia i ten cholerny „Prima Aprilis?” Jak długo jeszcze? –

            Odpowiedziała mi cisza! Minęła dobra chwila, zanim  zorientowałem się, że potężnych rozmiarów, straszliwy zwierz, który jakby się wydawało za chwilę rozszarpie na strzępy grupę polskich rybaków, stoi spokojnie w pomysłowo wykonanej, niewidocznej na pierwszy rzut oka, szklanej gablocie. Ociężale podniosłem się z posadzki, pozbierałem swe bagaże a następnie bacznie i to z nieskrywanym wstydem rozejrzałem  się wokoło. W tejże sali, witały mnie zewsząd białe wilki, lisy, kozły, renifery, króliki polarne a pod czaszą hali przylotów ptactwo polarne w locie zastygłe. Niezwykle pomysłowo przedstawiona ekspozycja polarnych zwierząt wprost szokowała i chyba musiała zatykać dech w piersiach każdego przylatującego do Anchorage pasażera. 

Każdy zwierz, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, stał zastygły w ruchu, najbardziej charakterystycznym dla swojego gatunku. Długo jeszcze pozostawałem pod wrażeniem niespotykanie pięknego arcydzieła rozmiłowanych w swoim ojczystym krajobrazie mieszkańców Anchorage. 

            Po opuszczeniu płyty lotniska, ze względu na czasowe ograniczenia, zapakowaliśmy się do autokarów i niezwłocznie ruszyliśmy do Seward, gdzie cumowała nasza gryfowska m/t Aquila. 

      Seward znajduje się nad zatoką Resurrection Bay i graniczy z Parkiem Narodowym Kenai Fjords. Nieomalże zaraz po wyjeździe z Anchorage wchłonął nas ów park  ciągnący się aż do samego Seward.  Po jednej stronie szosy jechaliśmy tuż nad wodą wzdłuż urokliwego fiordu a po drugiej witały nas olbrzymie jęzory lodowców z przepięknymi, gdzie nie gdzie wodospadami. W miarę pokonywanych kilometrów białe lodowce zamieniały się miejscami z szeregami gór, wyniosłych niczym egipskie piramidy, ze srebrzystymi stokami a wierzchołkami solidnie wbitymi w sine i mocno jakby czarnym atramentem nasycone ciężkie chmurzyska. 

    Niespotykane obrazy zza szyb autokaru szokowały zupełnie tak samo, jak owa fauna na lotnisku w Anchorage. Zostawialiśmy więc za sobą ośnieżone lasy, kręte i głębokie kaniony z pasącymi się tam na tych stokach stadami  reniferów i górskich kozic. Od czasu do czasu przemknął biały lis polarny, a może i wilk. Żadnego śladu ludzkiego życia. 

    Przeżywając bajeczny wręcz widok zza okien autokaru miałem wrażenie jakby czas się zatrzymał i rzeczywiście mogłem mieć jakieś halucynacje;

 – Może nie wyjechałem z tego Anchorage, a może w ogóle tam nie byłem – myślałem. – To jest niemożliwe, żeby było możliwe. Życie w dużych aglomeracjach zaciera jednak nierozerwalną więź człowieka ze światem przyrody. Doprawdy trzeba było aż  tyle tysięcy kilometrów przebyć, aby na własne oczy ujrzeć, co ludzkość traci w swoim szalonym pędzie do cywilizacji i niby dobrobytu ?” 

         Wreszcie po ponad dobrych 2 godzinach sycenia oczu zza okien autokaru tym nieogarniętym pięknem, ujrzałem miasteczko portowe Seward. 

   I tu po raz kolejny zaskoczył widok, zupełnie jak z bajki rodem. Na tle śnieżnobiałych górzystych stoków rozłożyło się kilkadziesiąt maleńkich pięknych, różnokolorowych domeczków usytuowanych przy głównej uliczce, która prowadziła do mikroskopijnego niby fiordu a w nim do mikroskopijnego porciku z jedną keją. 

   Przy tej mizernej kei, niby przy wiejskiej ścieżynce, cumowały dwa potężne brzuchate statki. Aż wierzyć się nie chciało, że się tu zmieściły. Na masztach  olbrzymich nowoczesnych rufowych trawlerów przetwórni  dumnie i wyniośle pyszniły się Biało-Czerwone, które na całym globie niejednego rodaka o palpitację serca przyprawiły i nie jedną łzę z oczu wycisnęły.

      Na obu rufowych burtach m/t Aquli widniała nazwa portu macierzystego Szczecin, natomiast na rufowych burtach drugiego trawlera przetwórni m/t Pollux z Przedsiębiorstwa Połowów Dalekomorskich i Usług Rybackich „Dalmor” widniała nazwa portu macierzystego Gdynia.  

    Był to bardzo wzruszający znak obecności Polski na wielkich wodach świata i równocześnie w mej głowie ponownie zakołatał  werset z pieśni wojów Bolesława Krzywoustego przez Galla Anonima w jego kronikach uwiecznione „ My po świeże przychodzimy, w OCEANIE pluskające!”  

                    Po przyjęciu obowiązków od schodzącej ze statku załogi i napisaniu naprędce, dosłownie na kolanie listów do rodzin, które to listy powracający do kraju zabrali. Znalazło się też trochę wolnego czasu by zwiedzić miasto. 

    Rekonesans po mieścinie mizernie wypadł. Jedyną atrakcją okazał się wagon – muzeum.

Muzeum niestety było nieczynne. Na tablicy przed wagonem  zamieszczona była informacja, że 30 marca 1867 roku o 0400 nad ranem czasu miejscowego, Sekretarz Stanu USA lord William Henry Seward w imieniu Stanów Zjednoczonych Ameryki zakupił od Rosjan za jedyne 7,2 miliona dolarów w złocie Alaskę. 

– Zaraz, zaraz! Wczoraj był 30 marca! Ależ dzisiaj mamy 1 kwietnia 1987 roku i tu w porcie Seward przy tym wagonie ja stoję – myślałem głośno – tylko jeden dzień i 120 lat po tym niezwykłym wydarzeniu. Nawet godziny bardzo zbliżone, gdyż wylądowaliśmy o 3 rano a Lord Seward, 120 lat temu, jeden dzień wcześniej  i jedną godzinę później podpisał ten doniosły dla USA akt. Gdzież ja o tym wydarzeniu czytałem? Cholera, nie pamiętam! Ale za to pamiętam, że amerykańscy złośliwcy, fakt zakupu od Rosjan Alaski nazywali „Szaleństwem Sewarda”  

–  Ale, ale, czyż to nie jest jakieś kolejne szaleństwo, że równo 120 lat po tym wydarzeniu moja noga stanęła w tym miejscu? To jest niemożliwe, żeby to było możliwe. Czyżby to była kolejna „Prima Aprilisowa” niespodzianka? 

     Mając jednak już dosyć nieprzewidywalnych w tym dniu wydarzeń postanowiłem więcej nie zawracać sobie tym głowy. Przez szyby obejrzałem wnętrze wagonu, gdzie ujrzałem stół z rozłożonymi na nim dokumentami.  Jeszcze tylko odwiedziny w kilku miejscowych sklepikach, gdzie szokujące ceny towarów zmusiły mnie i rybaków naszych do niezwłocznej rejterady na statek i pobyt nasz w miasteczku Seward zakończył się. Szykowaliśmy się do wyjścia w morze. 

    Jeszcze tego dnia przed obiadem dalmorowski trawler przetwórnia m/t Pollux trzema długimi potężnie brzmiącymi w tym fiordzie sygnałami syreny okrętowej pożegnał port Seward i udał się na łowiska Morza Beringa. 

     Tymczasem na Aquilę przybyło dwóch elektroników  by naprawić echosondę panoramiczną Elac Panorama Super Lodar. By nie wgłębiać się w szczegóły była to echosonda, której przetworniki umieszczone były w wypuszczanej z dna statku obrotowej  głowicy, którą można było obserwować ławice ryb nie tylko pod kilem, ale także przed statkiem, obok trawlera a nawet i za nim. Elektronicy wyciągnęli płytki nadajników echosondy i stwierdzili, że tranzystory mocy są uszkodzone oraz na płytce są wypalone ścieżki. Oświadczyli, że trzeba te płytki sprowadzić z Niemiec i na tym  naprawę zakończyli. Gdy już zbierali swoje narzędzia i szykowali się do zejścia ze statku spytałem;

– A macie może przy sobie te tranzystory mocy?

– Mamy, ale ich nie sprzedamy.

– Przecież dokonaliście przeglądu urządzenia to wpiszcie do raportu owe nieszczęsne tranzystory i po sprawie.-

Po chwili zastanowienia przyznali mi rację, wpisali do raportu serwisowego użyte części zamienne w postaci tych tranzystorów i opuścili statek.

 Po zejściu elektroników ze statku zabrałem się za naprawę tego urządzenia. Nadajniki są bardzo proste w konstrukcji i stąd wiedziałem, że naprawa ich w tak prymitywnych tu na statku warunkach będzie możliwa.  Przy pomocy scyzoryka oraz pilniczka   usunąłem spalone przestrzenie ebonitu, na którym były ścieżki. Wyskrobałem scyzorykiem a następnie zwykłymi miedzianymi grubymi drutami odtworzyłem wypalone ścieżki na płytce i podłączyłem za pomocą lutów tranzystory i uruchomiłem echosondę. Wszystkim tym czynnościom przyglądał się dyrektor firmy PROFISZ z Seward. Gdy ujrzał, że echosonda ruszyła nie mógł się nadziwić. Wtedy już po raz kolejny otrzymałem propozycję pracy poza granicami Polski i po raz kolejny odmówiłem. Nadajniki echosondy i tranzystory na drutach zamocowane pracowały bezbłędnie do końca mojego tam rejsu.  

           Kilka godzin później, podczas zegarowych wieczornych godzin, już po kolacji, rybacy z Aquili także szykowali się do wyjścia w morze. Pod  trawlera przetwórni, podjechał na amerykańskich rejestracjach samochód typu pickup. W skrzyni ładunkowej pojazdu siedział olbrzymi, mocno włochaty pies rasy bernardyn. Było to zwierzę słusznego wzrostu, słusznej wagi a maści biało brązowej. Gdy samochód zatrzymał się, pies zwinnie zeskoczył na keję i pobiegł wprost pod burtę polskiego trawlera przetwórni. Kierowca pickupa jakby tego nie zauważał. Pootwierał w stojącej przy kei skrzyni jakieś klapy, coś tam pokręcił, następnie flegmatycznie odłączył węże dostarczające wodę pitną dla trawlera sklarował je i niedbale wrzucił na skrzynię swojego samochodu. Pozamykał skrzynię i nie oglądając się na nikogo, wsiadł do szoferki pickup-a odjeżdżając do miasteczka. W skrzyni ładunkowej oddalającego się samochodu psa nie było. Ze statku zeszli funkcjonariusze Coast Guard-u (Służby Granicznej) Imigration i celnicy. Na statek ospale wszedł po trapie amerykański pilot.

      Mogliśmy zatem już bez żadnych przeszkód płynąć hen, hen tam aż na Aleuty, na łowiska Morza Beringa po niezmierzone bogactwa żywego srebra mórz i oceanów.  

                                    

 ***

Blindziarz   

            Trawler przetwórnia m/t Aquila, jeszcze przy kei, jeszcze mocno do pilersów przycumowana, gdy na pokładach i korytarzach oraz nad błękitnymi wodami fiordu, rozległy się donośne dzwonki alarmowe wzywające załogę do wyjścia z kabin na stanowiska manewrowe. Po chwili trap łączący statek z lądem leniwie powędrował do góry. 

              Nagle, na rufowych stanowiskach powstało jakieś zamieszanie. Na pokładzie trałowym,  tuż przy windach trałowych, zauważono obecność blindziarza (pasażera na gapę). Tamże, z głową pokornie ułożoną pomiędzy grubymi łapskami spokojnie leżał potężny bernardyn. Z uwagą obserwował krzątających się obok niego rybaków, pilnie wodząc a łypiąc przy tym za nimi swymi dużymi ślepiami. Widać było, że nie przejmuje się faktem, iż w tym momencie opuszczając port, z amerykańskiego lądowego szczura, mimochodem staje się jakby członkiem załogi polskiego dalekomorskiego trawlera przetwórni. Wiadomość o nietypowym blindziarzu lotem błyskawicy dotarła na mostek do kapitana. Natychmiast wezwał na mostek rybaków pełniących w porcie przy trapie wachtę.

–  Panowie wachtowi! Na tym statku to już po dziurki w nosie kłopotów ze zwierzakami. Dosłownie przed chwilą, pociłem się przed władzami portowymi w Seward przez tamto cholerne czarne psisko, tego nooo..o, O Hajduka! Czy jak mu tam? Hajduk… Chyba tak go wołali nasi poprzednicy! Musiałem przez niego kupę papierków wypełniać. Jakieś oświadczenia, jakieś deklaracje, jakieś świadectwa! Po cholerę mi to wszystko jest potrzebne? 

Ten, tutaj, bydlak, ma mi zniknąć ze statku i to jak najprędzej! Póki jeszcze cum nie rzuciliśmy – kończąc nieco przydługą tyradę zarządził Kapitan.

 – Panie Kapitanie. Gdy dalmorowski m/t Pollux wyszedł na łowisko, to ta biedna opuszczona  psina zawędrowała na naszą burtę. To musi być ich pies. Tam chyba mają wszystkie dokumenty tego zwierzaka i tamci rybacy będą tęsknić za nim. Musimy go jakoś na tego Polluxa dostarczyć – ckliwie przekonywali Kapitana wachtowi.

 –  Ok! No dobrze. No to bierzcie go, ale na swoją własną odpowiedzialność! – chyba zbyt łatwo ustąpił Kapitan i zwrócił się do mnie: 

– Radio! Po zdaniu pilota połączysz się z „Polluxem” i powiesz im, że mamy na naszej burcie ich psa. Później z ich Kapitanem ustalę sposób przekazania. 

         Cumy zostały wreszcie rzucone. Keja, ostoja równowagi i bezpieczeństwa powolutku zaczynała oddalać się a jej miejsce przy burcie trawlera zastępował  pas, teraz podczas nocy polarnej czarnej otchłani, który powoli, lecz nieubłaganie poszerzał się. W maleńkim fiordziku rozległy się trzy długie basowe ryki syreny okrętowej. Rybacy z m/t Aquila bardzo donośnie żegnając spokojny port i mieszkańców Seward wypływali na otwarte połacie Oceanu Spokojnego. 

         Z każdym obrotem śruby okrętowej statek oddalał się od bezpiecznego portu i z czasem śnieżnobiałe góry okryte całunem czarnych chmur wraz z różnokolorowymi domkami zaczęły widocznie zmniejszać swe gabaryty. Na redzie Seward kapitan m/t Aquila zastopował statek. Pilot pożegnał rybaków i życząc rybakom obfitych połowów zszedł po sztormtrapie. Wyczekał aż fikuśnie podskakująca pilotówka zrówna się ze sztormtrapem Aquili i zwinnie nań przeskoczył. Po chwili, w piwnicy (maszynowni) głośno zadudnił kaszlak (silnik główny) Pokłady trawlera i szoty w kabinach poczęły miarowo drgać wpadając w rezonans z hałasującym głośno kaszlakiem.  Zakotłowała się za rufą woda i posłuszna statkowemu sterowi zaczęła układać się w gniewnie spieniony biały kilwater. Wraz z upływem czasu biały kilwater potężnego trawlera przetwórni nieubłaganie wydłużał się, pozostawiając za sobą zbawcze portowe pielesze. Jeszcze jakiś czas, niby sznury białych pereł, błyszczały portowe światła Seward, potem zaczęło się to wszystko zlewać w jedną szarą linię. Jeszcze jakby portowe dziewczęta kokieteryjnie mrugające oczkiem, żegnały rybaków rozbłyski świateł, sektorowych, nabieżnikowych i boi, aż w końcu zarysy lądu zniknęły i wokół statku jak okiem sięgnąć Pacyfik jakby z niebem się połączył.  

   Stateczny dotychczas trawler, posłuszny teraz pacyficznym falom kładł się na burty, rozcinając i ryjąc dziobem wzburzony ocean. Talerze i sztućce,  ale i nie wiedzieć jakie jeszcze przedmioty kuchenne w pentrach i kuchni nagle ożyły i zupełnie niczym orkiestra w filharmonii, rozpoczęły swój wielomiesięczny i doskonale marynarzom znany koncert, którego preludium zaczynało się tu w Seward a zakończenie przewidywane było nie wiadomo, kiedy i gdzie? No może, jak dobrze pójdzie, za około pół roku. W rybackich kabinach wszystkie przedmioty, które nie zostały prawidłowo umocowane nie dawały swym lokatorom upragnionego spokoju. Nawet zwykły długopis nie wspominając o innych mających kształt owalny przedmiotach, turlając się w bakistach lub na biurku bądź w jego szufladach albo też w szafkach, skutecznie zakłócały  spokój lokatorowi rybackiej kabiny. Niezależnie od stopnia zmęczenia, trzeba było z koi wstać i wszystko co się ruszało, hałasowało i nie dało spać, tak umocować, aby w najgorszym sztormie się nie przemieszczało.

      Tak rozpoczął się kolejny już rejs załogi trawlera przetwórni rybackiej m/t Aquila, którego załoga na podmianę wyleciała z lotniska Goleniów pod Szczecinem dnia 1 kwietnia 1987 roku o godzinie 0340 rano i wylądowała na lotnisku Anchorage na Alasce dnia 1 kwietnia 1987 o godzinie 0300 tego samego czasu.

                  Po wyjściu na szerokie wody Pacyfiku radiotelefonem UKF połączyłem się z m/t Pollux.

-Pollux, tu Aquila! Zapomnieliście zabrać swego psa z Seward. Mamy go na burcie. Po dopłynięciu na łowiska Morza Beringa oddamy go wam – wykonałem  polecenie Kapitana.

         Mimochodem zauważyłem przy tym, że wachtowi, którzy trzymali w porcie wachtę przy trapie, kręcą się teraz przy radiostacji jakby usiłując podsłuchać treść rozmowy. 

– Panie radio! Wybaczy pan, ale nie! Nic nie słyszałem o żadnym psie.- odpowiedział radiooficer z „Polluxa” – Ale, popytam wśród załogi, może ktoś coś wie na ten temat. 

 Po dłuższej chwili Pollux odezwał się ponownie: 

– Aquila tu Pollux. Pytałem na Manhattanie i na Brooklynie. Oficjalnie nikt nic nie wie, albo udają, że nic nie wiedzą – zakomunikował kolega po fachu  z „Polluxa” 

(Porównując komfort nowojorskich dzielnic, rybacy na statkach rybackich Manhattanem zwali rejon, w którym umieszczone były kabiny oficerskie. Brooklynem natomiast zwano  pomieszczenia załogowe.) 

          Po otrzymaniu tej informacji Kapitan m/t Aquila wyraźnie zdenerwowany wezwał na mostek rybaków trzymających wachtę przy trapie w porcie Seward.

– Panowie! Po drobiazgowym śledztwie, oficer wachtowy wyjawił mi, że dopiero po wyjściu Polluxa w morze bernardyn przyjechał na skrzyni samochodu z kierowcą, który odłączał węże dostarczające wodę na nasz statek. Wobec tego ten pies z pewnością nie był z Polluxa. W porcie to wy mieliście wachtę przy trapie i z pewnością wszystko dokładnie widzieliście! Dlaczego więc wpuściliście go na nasz pokład a potem okłamaliście mnie, że ten pies jest z dalmorowskiego Polluxa? 

– Panie kapitanie!? Bo on tak się do nas łasił, taki jest przyjazny i taki ładny. 

 – Skoro tak się wam ten pies podoba, to ta słabość do niego będzie was trochę kosztowała. Przykre to, ale na początku rejsu, tak na dzień dobry, udzielam panom kary nagany z wpisaniem do akt osobowych. Wcale nie za psa, a za niedbałą wachtę przy trapie.  Po prostu nie znoszę oszustwa. To wszystko na ten temat. Odmaszerować! – zakończył łajanie rybaków kapitan.

                Po wyjściu z portu Seward m/t Aquila miała na swej burcie teraz dwa psy. „HAJDUKA”- starego załoganta „Aquili” i neofitę blindziarza naprędce przez załogę nazwanego „BACĄ”.  

Blindziarz Baca i Hajduk 

               Rybacy dalekomorscy, swoimi i swych rodzin, życiowymi potrzebami z pieleszy oraz ciepła swych domów wyrwani, choćby cząstkę, choćby namiastkę tego ciepła, które tamże zostawiali pragną zawsze przy sobie zatrzymać. Mozolnie niczym mityczny Syzyf, dzień po dniu, łowiąc, filetując oraz mrożąc ryby, najstarszy, najniebezpieczniejszy i najcięższy zawód świata wykonują.

              Na Aleutach, nieomalże bez przerwy, oraczy mórz i oceanów wykonujących najcięższy zawód świata, sztormowe pogody gnębią. Nieustannie smagani na otwartym pokładzie przenikliwymi wichurami, biczowani strugami słonej wody, srodze umęczeni nieobliczalnymi sztormami, pragnęli specyficznego, zamiennego z rodzinnym ciepła, bo przecież rozłąka w przeważającej części rejsu trwała około pół roku i to często bez zawijania do jakichkolwiek portów. Zwierzęta, takie jak psy czy koty a nawet o dziwo rybki w kabinowych akwariach były jakby namiastką tego ciepła i w jakiś sposób dobroczynnie oddziaływały na psychikę załogi, tłumiąc tęsknotę i zabijając codzienną monotonię. Chyba to było głównym powodem, dla którego rybacy narażając się na  konflikt z kapitanem i dokuczliwe kary, po prostu go oszukali.

                Jakby na domiar złego, już od pierwszego dnia pobytu Bacy na pokładzie „Aquli” rozpoczął się ostry i szybko narastający konflikt między oboma psami. Okazało się, że konflikt ten nie pozostał obojętny załodze trawlera, która natychmiast podzieliła się na co najmniej kilka obozów. Pierwszy składał się miłośników obu zwierzaków. Kolejne ugrupowania na każdego psa z osobna. Kolejne natomiast na przeciwników obu obozów a kolejne na grupę im zupełnie obojętną. Nieliczna zaś grupka rybaków wielbiła jeszcze jedno zwierzę pływające na tym trawlerze, którym był maleńki, bogato przez naturę wyposażony w wiecznie nastroszone nieomal pierzaste futerko kot, który także wiele poza profesjonalnego zajęcia załodze m/t Aquila przysporzył, o czym w dalszej części tego opowiadania wspomnę. Wśród tego zwierzyńca, fizycznie oczywiście górował Baca a wraz z nim liczniejsza od pozostałych służb, załoga pokładowa. Reszta załogi kibicowała Hajdukowi, ale nikt nie spodziewał się, że w przypadku zwierząt swą wyższość okaże bardziej przebiegły, obyty ze statkiem i z morzem dużo mniejszy, ten wyżej wspomniany. 

Nazajutrz rano, ba! Trudno mówić czy to rano było, czy też wieczór, skoro tam na Morzu Beringa, w tym okresie, ni to dzień, ni to noc – trwa ponad 6 miesięcy,  idąc na śniadanie do mesy, natknąłem się na ochmistrza Kazia i obstępującą go liczną grupę rybaków. Chciał nie chciał, stałem się mimochodem świadkiem pierwszego w tym rejsie załogowego konfliktu. 

– Co za świnia, tu  a wycieraczce pod moimi drzwiami taką olbrzymią kupę mi nawaliła? – podniesionym głosem usiłował dociec ochmistrz.

– Może to pies ? – snuł domysły steward Andrzej.

– Panie Andrzeju, co pan mi tu takie bajery wciska. Jest tu tego na co najmniej kilka psich kup.  Musiał tu jakiś człowiek narąbać. – 

–     Baca jest duży – stwierdził rezolutnie steward. 

–    Możliwe, możliwe…… hm –  głaszcząc się po brodzie zgodził się ochmistrz – No ale jeśli Baca na moja wycieraczkę nafajdał, to….. o!!! Won z nim z mieszkalnych pomieszczeń! Cholera nadała nam tutaj tą znajdę! Na pokład mi z tym potworem! – rozjątrzony nagle nieomalże wrzaskiem rozporządził zdenerwowany ochmistrz

              Baca natychmiast został usunięty z pomieszczeń mieszkalnych. Nie było go tu całą dobę. Rybacy wraz z kucharzem, w ramach rekompensaty, za tę według ich mniemania niesprawiedliwość, wynosili mu na pokład obfite posiłki, które olbrzymie psisko błyskawicznie pożerało. 

            Następnego poranka o tej samej porze, jak co dzień już przez cały rejs, idąc na śniadanie usłyszałem ponownie awanturującego się ochmistrza.

–    Wczoraj Andrzej wciskał mi ciemnotę, że to Baca. Zobaczcie! Przecież całą dobę nie było go w pomieszczeniach mieszkalnych i dzisiaj znowu w to wdepnąłem. Dłużej tego nie zniosę! Jak dorwę te świnię która mi na wycieraczkę fajda to mu nogi z dupy powyrywam! – pieklił się ochmistrz. 

–    Co się pan denerwuje? Będzie pan bogaty! – zjadliwie prorokował któryś z rybaków. 

Zdenerwowany ochmistrz bez zastanowienia odpalił :

–    To może, tak dla odmiany, ja panu teraz narąbię na wycieraczkę, to i pan wreszcie potężnie się wzbogacisz…? – 

– To zrobił na pewno pies. Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że to nie ludzkie odchody. No a tak przy okazji to rejs dopiero co się rozpoczął. Wątpię, aby ktoś z załogi już na jego początku miał z panem zatarg i był na tyle bezczelny by mścić się w tak niekonwencjonalny sposób –  bacznie przeglądając się zanieczyszczonej wycieraczce, niczym profesjonalny pracownik laboratorium analitycznego, uspakajał ochmistrza opanowany jak zawsze steward Andrzej.

 –   A pan znów te swoje filozofie wygłasza! Baca jest na pokładzie! Od poprzedniej załogi wiem, że Hajduk nigdy nie zanieczyszczał pomieszczeń mieszkalnych! Wiec kto to mógł zrobić? – już nieomalże wrzeszczał na cały statek ochmistrz.

–       Ja twierdzę, że nafajdał Hajduk. Proponuje zrobić zamianę. Hajduka na pokład a Bace do nadbudówki i zobaczymy! – doradził Andrzej.

 –   Niech pan nie opowiada mi tu bajek dla maleńkich dzieci!

–   Ależ gorąco namawiam pana do tego, aby tą zamianę zrobić – uparł się steward Andrzej

–  Dobrze! – zgodził się ochmistrz – Ale to już jest mój ostatni eksperyment! Obiecuję, że jutro już mnie nie udobruchacie! Jeśli to się powtórzy, to  nie ręczę za siebie! – zakończył dysputy zdenerwowany Ochmistrz.  

               Następnego dnia schodząc na śniadanie z zaciekawieniem spojrzałem na wycieraczkę pod drzwiami ochmistrza. W tym momencie ochmistrz otworzył drzwi i nie wychodząc z kabiny również bacznie przyglądał się swojej wycieraczce.

Czysto było.

 – No widzisz pan, Andrzej miał rację. Z tego co tu widać, to jednak Hajduk musiał panu dwukrotnie napaskudzić pod drzwiami. Spryciarz. Odnoszę wrażenie, że Hajduk celowo i to z perfidnym wyrachowaniem narobił panu na wycieraczkę, gdyż jak mi się wydaje, za wszelką cenę chciał wyeksmitować Bacę ze statku, no i tu  się przeliczył – zagadałem do ochmistrza 

–     No właśnie, ale to niemożliwe, aby narąbał taką olbrzymia kupę no i dlaczego akurat pod moimi drzwiami?  -zapytał zaskoczony Ochmistrz.

–   Bo jak pisał Szekspir – Być, albo nie być ?  Oto jest pytanie! – filozofowałem-  Tu chyba chodzi mu o żarcie? – snułem domysły – Gdy Hajduk ujrzał na pokładzie naszego rufowca owe biało brązowe bydle, musiał chłodno wykalkulować, ile to też te prawie 100 kg żywej psiej wagi  potrafi dużo zeżreć! Stary, zaprawiony i wielce doświadczony morski wyga, chyba też doskonale wie, kto jest odpowiedzialny i planuje, pilnuje, rozdziela, czyli kto tu na statku tak generalnie  żarciem rządzi. No bo kto na tym statku żarcie pod kluczem trzyma? Pan, panie Kaziu! Hajduk, wiedząc, że w poprzednich rejsach jego zachowanie było nienaganne, nafajdał panu na wycieraczkę, i to specjalnie taką olbrzymią ilość, żeby cała wina za tą perfidną czynność spadał na Bacę. Moim skromnym zdaniem, jest to typowy objaw walki o byt, o te szekspirowskie właśnie być albo nie być i stary doświadczony cwaniak Hajduk obawiając się, aby jego żołądek nie był pusty, wykoncypował sobie taką sprytną strategie pozbycia się rywala. 

– Z samego rana i już problemy?! – wtrącił się do dyskusji Kapitan. – Jeszcze dobrze rejs się nie zaczął a wy już roztrząsacie, kto, komu, dlaczego, po co i na co? Podchwyciliście ten zafajdany temat i co? Nie możecie dać se na luz? Nie możecie se odpuścić? Oba psy wyekspediować na pokład i basta! –  kończąc gorące dyskusje przy kabinie Ochmistrza polecił Kapitan i udał się na śniadanie.

        Od tej pory, zgodnie z decyzją Kapitana, oba psy nie miały już prawa wejścia na korytarze na pokładach prowadzących do pomieszczeń mieszkalnych oficerów i załogi, natomiast ich obecność na pokładzie trałowym rybakom na pokładzie zupełnie nie przeszkadzała. Mało tego,  oba psy jakby zrozumieli polecenie Kapitana i do tychże korytarzy i pomieszczeń mieszkalnych załogi wcale się nie pchały.

                 Doświadczony Hajduk w momencie wydawania sieci, dla bezpieczeństwa swego, spokojnie chował się na pokładzie trałowym przy wejściu do kuchni. Tamże kucharze po ugotowaniu wywaru, tak zwanego bulionu do zupy, wystawiali dla załogi pokładowej gar z ugotowanymi gnatami. Było to dodatkowe danie i chyba z tego powodu, tak to już się przyjęło, że stało się nieomalże obyczajem kultywowanym na wszystkich polskich statkach rybackich. Gnaty wygotowane z warzywami wyśmienicie uzupełniały statkowe menu, gdyż między innymi obficie były pokryte smakowitym mięchem. Po śniadaniu i po tak zwanym tradycyjnym „cafe time” ale jeszcze  przed obiadem, pracujący na pokładzie rybacy wraz z bosmanami z apetytem je pałaszowali. Od czasu do czasu, ktoś z poza pokładowej załogi też na te gnaty się załapał. A to motorzysta  albo oficerowie z maszynowni z elektrykami na czele. A to mechanik maszyn przetwórczych, a to chłodnik, bywało, że technolog i mistrzowie przetwórstwa.  Często schodzili tam na dodatkowe jedzenie nawigatorzy, radiooficer a bywało, że i kapitan. Tu, przy tych gnatach w ramach relaksu w wolnych od pracy chwilkach, można było króciutko pogawędzić z rybakami. Na kości, ale te już nieco przez załogę z mięcha ogołocone, także w tym bezpiecznym na pokładzie trałowym miejscu czekał pies Hajduk no a teraz dokooptował  Baca. Kot miał osobną kuchnię ze specjalistycznym menu o które dbali kucharze i jego wielbiciele. Oba psy natomiast chyba wyczuły, że żarcia jest w bród i niespodziewanie konflikt między nimi  zakończył się. Rybaków na Aquili poza wykonywaniem rutynowych i monotonnych czynności opanowała codzienna nuda.
                                                            

                         

  Baca i Lwy Morskie

             Prawdziwe ożywienie na trawlerze przetwórni m/t Aquila zapanowało dopiero po prawie 3 tygodniach pracowitego rejsu, gdyż zbliżały się Święta Wielkanocne. Listów od rodzin nie było, bo i skąd. Wszystkie polskie trawlery przetwórnie na łowiskach Beringa ryby łowiły. W porcie żadnego nie było. Listy ewentualnie czekały na statku bazie m/s Wineta oddalonej od łowiska o dwa tygodnie przelotu przez ocean bądź u agenta portowego w kanadyjskim Vancouver. Wszyscy rybacy na m/t Aquila pisali więc świąteczne telegramy do swych rodzin, które na bieżąco alfabetem Morse’a do Szczecin Radio nadawałem. Wielu rybaków pragnęło przed świętami porozmawiać ze swoimi rodzinami, podzielić się swoją samotnością i dowiedzieć się, gdzie oraz jak, tam na lądzie te święta spędzą. 

Autor w radiostacji m/t Aquila                                      

W tym okresie, dziś już nie istniejące radiostacje brzegowe „Szczecin Radio”, „Gdynia Radio” oraz „Warszawa Radio” były wręcz oblężone przez polskie statki a także te pływające pod tanią banderą z polskimi załogami. Święta Wielkiej Nocy oracze morza spędzili ciężko harując. Jedynie po niecodziennym menu w mesach rybacy odczuwali świąteczną atmosferę.  

   W nieomalże ciągłych sztormach minęły kolejne dwa miesiące rejsu, a warto tu nadmienić, że  trałowanie odbywało się bez względu na pogodę, siłę wiatru i stan morza, nierzadko przekraczające 12-sto  stopniową granicę skali Beauforta. 

         Od początku czerwca na statku już wyraźnie brakowało prowiantu. Żywiliśmy się więc głównie owocami morza. Trzeba było zacisnąć pasa, bo łowisko było bardzo wydajne i szkoda było schodzić do statku bazy, od której oddaleni byliśmy  o ponad 2 tygodnie morskiej podróży. 

        Wreszcie na początku lipca po załadowaniu na full ładowni kartonami z mrożoną rybą, mączką rybną i tranem i ponad 2 tygodniowym przelocie przez Pacyfik na wysokości kanadyjskiego portu Vancouver na pełnym morzu zacumowaliśmy do statku bazy m/s Wineta. Ten rejon w rybackiej gwarze zwano WOC jako skrót od nazw amerykańskich stanów Washington,  Oregon, California. 

 *  *  *

          Statek – baza m/s Wineta szczecińskiego Transoceanu chwyciła gryfowską Aquilę na „sznurki” i oddzieleni od siebie potężnymi pneumatycznymi odbijaczami z prędkością 2 węzłów rozpoczęliśmy wspólną wędrówkę pod fale, aby do minimum zniwelować rozkołysy. Jednocześnie rozpoczął się wyładunek na statek bazę kartonów z mrożoną rybą, mączki rybnej i tranu oraz zaopatrzenie w opakowania do produkcji mrożonek, prowiant i paliwo. Wolni od wacht rybacy z m/t Aquila, przechodząc po zawieszonym między burtami statków sztormtrapie zamierzali na m/t Wineta, by pokątnie kupić jakąś flaszkę spirytusu albo innego alkoholu nie całkiem legalnie dostępnego na tym statku albo też wymienić kasety z filmami bądź udać się do fryzjera, by choć trochę przywrócić swój naturalny wygląd.  

      W okolicach bazy, na redzie w oczekiwaniu na podejście przycupnęła m/t Garnela z PPDiUR „Odra” ze Świnoujścia rodem. 

 * * * 

            

Tego dnia, zupełnie nietypowa dla tego rejonu Pacyfiku, jakby na specjalne zamówienie rybaków, pogoda była śliczna. Morze gładziutkie było – zupełnie niczym pupcia niemowlęcia. Piękne słoneczko. Ciepluteńko. Flauta. 

       A wszystko zaczęło się tak zupełnie jak ta pogoda. Pięknie i ciepluteńko. Reasumując niewinnie. Gdzieś około południa, ale z pewnością już po obiedzie, gdy słoneczko porządnie pokłady statku grzało, na pochyły sięgający morskiej wody, slip trałowy Aquli wgramoliły się dwa olbrzymie lwy morskie. Wygrzewały się. Ja natomiast po obiedzie, czas wolny miałem. Nudząc się trochę, a jakby zaciekawiony nieproszonymi gośćmi, podszedłem do slipu, aby dokładniej, z bliska się im przyjrzeć. Bacę również zainteresowali nietypowi wizytatorzy Aquili.

                 Gdy zbliżył się do zwierząt, dzikusy przywitały ich fukaniem i beczeniem, a widząc swą bezskuteczność w odstraszaniu według ich mniemania intruzów, zsunęły się ze slipu do wody i majestatycznie, i zupełnie wolno, jak gdyby nigdy nic popłynęły za statkiem. Bacę zachowanie potężnych lwów morskich wyraźnie zirytowało, lecz widząc, że te opuściły jego terytorium, jakby uspokoił się. Uznając, że spektakl zakończył się, pozostali ciekawscy uczestnicy tego widowiska również odeszli od slipu. 

              Nagle, zupełnie niespodziewanie, Baca gwałtownie zawrócił i ponownie pędem ruszył do slipu w kierunku rufy. Kątem oka zauważyłem, że bezgłośnie i bezszelestnie niby duchy, te same olbrzymy, ponownie usadowiły się na pochyłej ciepłej stalowej zjeżdżalni, jakby zapragnęły kontynuować  brutalnie przerwaną im słoneczną kąpiel.

            Czujny Baca, chroniąc niby swoje terytorium, nie zdzierżył bezczelnego i w dodatku powtórnego wtargnięcia na slip trawlera intruzów. Podbiegł więc do nich i głośno ujadając, ostrzegał, że bezpośredni kontakt z obrońcą terytorium m/t Aquila dla lwów morskich musi skończyć się jednostronnym zwycięstwem najgłośniejszego uczestnika tego spotkania. A te jak poprzednio, fukając i becząc ponownie zsunęły się ze slipu. Tymczasem Baca w ogóle nie zważał, że pochyły, wyślizgany przez sieci, prowadzący wprost do wody niby dziecięcia zjeżdżalnia pokład, jest bardzo niebezpieczny. Nie przerywając gwałtownego pościgu, po przekroczeniu poziomej części pokładu trałowego, dopiero na pochyłym slipie zorientował się jak fatalne w skutkach grozi mu niebezpieczeństwo. Zaparł się więc już na tej pochylni swymi potężnymi łapskami i ostrymi pazurami usiłował wyhamować. Niestety bezskutecznie i było już za późno.

       Zadziałało fizyczne prawidło, że niby masa niby razy prędkość….. wynik. Zupełnie jak w zwolnionym filmie, olbrzymie psisko powoli, lecz nieubłaganie zbliżało się do przepastnego oceanu aż w końcu z głośnym pluskiem zsunęło się i zniknęło z jego powierzchni. Nie było go widać niepokojąco długo, aż wreszcie niby korek od szampana wystrzelił nad lustro wody a następnie z wyraźną trwogą w swych olbrzymich ślepiach, pluskając potężnymi łapskami, próbował przedostać się powrotem na statek.   

Lwy morskie natomiast  jakby poczuwając się do winy, szybki  oddaliły się od burty Aquili i tyle ich było widać, ale w wodzie Baca pozostał.

 Pokład trałowy zakończony slipem z siecią na rufie trawlera przetwórni. W tym miejscu Baca przekroczył bezpieczną strefę lądując w morzu. Przy stojących tam rybakach widoczna jest potężna, większa od człowieka  jedna z wind trałowych.

         

  Wolni od pracy rybacy, którzy obserwowali Bacę próbującego przegonić nieproszonych gości, wnet zorientowali się, że pies, nawet przy tak małych rozkołysach statku nie ma szans by samodzielnie nań się dostać, natychmiast powiadomili Kapitana. 

Po chwili na  wszystkich pokładach i korytarzach m/t Aquila rozległy się trzy długie dzwonki alarmu okrętowego. Ich donośne brzmienie niosło się hen daleko po oceanie. Po chwili trzy długie przeraźliwe dzwonki odezwały się ponownie, wdzierając się w ciche teraz pokłady i korytarze rufowca, stawiając na równe nogi całą jego załogę.  Naraz na korytarzach zrobiło się tłoczno. Prawie setka ludzi nieświadomych przyczyn alarmu postawiona została na nogi. Każdy rybak zakładał w biegu kapok i przemieszczał się na swoje stanowisko alarmowe. Zgodnie z instrukcjami alarmów statkowych, przy każdej koi na szocie zamieszczona była w ramce instrukcja określająca zakres zróżnicowanych czynności do wykonania w zależności od kategorii ogłoszonego alarmu. Wreszcie zaskrzeczała rozgłośnia statkowa z której kapitan donośnym głosem ogłosił;

– Alarm! Człowiek za burtą! Alarm! Człowiek za burtą! Alarm! Człowiek za burtą! –    Trzykrotnie powtórzył rutynową formułkę kapitan. Po chwili z głośników rozgłośni manewrowej rozległ się nieregulaminowy komentarz; 

– Cholera! Wróć! Cholera! Przecież to nie jest człowiek! Cholera! Zgodnie ze statkową instrukcją alarmową nie ma alarmu PIES ZA BURTĄ – z rozgłośni statkowej na Aquili gromko niósł się kapitański monolog podszyty wyraźnymi wątpliwościami wynikającymi z zaistniałej nietypowej w morzu sytuacji. 

     Od tej chwili na pokładach już nie było słychać żadnych komend. Nikt nikomu niczego nie sugerował. Wszystko odbywało się zupełnie jak w niemym filmie. Bosman nie zważając na poprzednie  wahania Kapitana, samorzutnie chwycił płat starej siatki rybackiej leżącej obok zapasowej sieci rybackiej i błyskawicznie  mocując ją do jakiejś linki wyrzucił za burtę, aby pies mógł się łapami za nią zaczepić. Rybacy, nie wiedzieć skąd, jakby z pod ziemi wyczarowali wiklinowy kosz i pędem bosmanowi go dostarczyli, którym stary doświadczony rybak umocowany linką od rzutki zszedł po slipie prawie do poziomu wody usiłując wyłowić Bacę. 

       Tymczasem silny Baca dogonił statek. Ominął wyrzuconą siatkę i kosz. Podpłynął pod slip. W tym momencie rufa statku lekko uniosła się i wieloma tonami stalowej masy uderzyła psisko w jego olbrzymi łeb. Musiało to być bardzo bolesne uderzenie, gdyż przerażona psina zapiszczała i zrezygnowała z dalszych prób dostania się na pokład trawlera. Na jego potężnym mocno owłosionym  łbie  ponad oczami i między uszami ukazała się czerwona plama. Pies wyraźnie krwawił. Płynął jakiś czas za nimi chyba próbując dogonić oddalający się od niego zbawczy statek aż w końcu widać było ze siły go opuszczają i wyraźnie zostaje za rufą. Informacja o ranach Bacy błyskawicznie dotarła na mostek. Kapitan Aquili wezwał na mostek lekarza okrętowego i przez radiotelefon UKF niezwłocznie rozgłosił wiadomość o pozostającym za rufą statku  rannym psie.

            Na cichym w tym rejonie oceanu, rybackim, roboczym kanale UKF-ki zrobiło się naraz bardzo gwarno. Powiadomione o niespotykanym tu na morzu zdarzeniu inne statki doradzały, jak przeprowadzić sprawnie akcję ratunkową. Baza m/s Wineta oraz zacumowana do niej m/t Aquila nie mogły brać bezpośredniego udziału w akcji ratunkowej, ponieważ ich możliwości manewrowe były równe zeru. – Mostek kapitański statku bazy m/s Wineta był jednak dużo wyższy od mostku na Aquili i po krótkich konsultacjach obserwacje jeszcze unoszącego się w wodzie Bacę przejął kapitan z Winety. Poprosił odrzańską m/t Garnela, aby podgrzała silnik i ruszyła na ratunek. Tymczasem nad opadającym z sił psem unosiła się olbrzymia chmara wyraźnie wygłodniałych i już gotowych posilać się  mew, rybitw i innego drapieżnego ptactwa. Od czasu do czasu z krążącej nad psem chmury ptaków niczym bomba od sztukasa odrywał się jakich głuptak i pikując w kierunku Bacy usiłował nie czekając na innych jako pierwszy zaspokoić swój nienasycony żołądek.  Ataki te jednak musiały być nieskuteczne, gdyż kapitan Winety informował przez UKF-ke, że na powierzchni Oceanu wciąż widzi Bacę

               Dopiero teraz nawet ci świeżo upieczeni,  niedoświadczeni, najbardziej niefrasobliwi rybacy zdali sobie sprawę,  jak na pełnym morzu, potwornie niebezpieczne są gwałtowne, niezapowiedziane i nieprzewidziane oraz  niespodziewane wypadnięcia jakąkolwiek żywej istoty za burtę poniekąd bezpiecznego statku.

Na Aquili część załogi bezradnie obserwowała miejsce z unoszącymi się nad wodą ptakami a kilku rozwścieczonych widokiem rannego zwierza rybaków swoją złość zwrócili przeciwko bosmanowi. Zanosiło się na nielichą awanturę nieomalże na pograniczu linczu. 

– Furta na slipie powinna być zamknięta – wrzeszczał któryś z rybaków 

– No to, dlaczego nie zamknąłeś – odparował bosman

– Panowie, panowie! Dajcie spokój! Teraz już nic nie wskóramy. Co się stało to się nie odstanie. Jesteśmy bezsilni! Może Garnela go uratuje! – łagodził konflikt Ochmistrz –  Człowiek w takiej temperaturze wody wytrzyma maksimum 2 minuty a pies jest w wodzie już ponad 20 minut. 

To cud, że jeszcze żyje i pływa. Silne bydle.

           Wreszcie na ratunek Bacy ruszyła m/t Garnela. Kapitan z m/s Wineta, którego mostek kapitański znajdował się dużo wyżej niż na rybackich trawlerach przetwórniach, obserwując powierzchnię morza naprowadzał m/t Garnela na pozycję Bacy. Według naprowadzania kapitana z m/s Wineta Garnela była na pozycji Bacy, lecz oni w dalszym ciągu go nie widzieli. Spuścili więc szalupę. Załoga szalupy po jakiejś chwili zameldowała ze odnalazła psa. 

 – Radośnie ujada. Mamy go. – cieszyli się ratownicy.

         Do chwili uratowania psa, pomiędzy załogami poszczególnych statków rozmawiających ze sobą przez radiotelefony UKF wyczuć można było absolutne porozumienie, wręcz solidarność między rybakami. Po wyłowieniu z wody psa atmosfera diametralnie się zmieniła i rozmowy nabrały nieco wrogich akcentów. 

– Garnela tu Wineta. Panie kapitanie. Pies jest mój, gdyż to ja go nie straciłem z oczu i w sposób ciągły prowadziłem akcję ratunkową- dowodził kapitan Winety – zgodnie z prawem morskim zdobycz jest moja. To mój ostatni rejs. Schodzę na emeryturę. Będę miał przyjaciela. 

– Ależ panie kapitanie! Przecież to moja szalupa wyłowiła go z morza i właśnie zgodnie z prawem morskim pies jest mój. Zresztą za tę skromną emeryturkę na lądzie nie utrzyma go pan. – przekonywał kapitan Garneli.

– No to niech i tak będzie – w końcu pojednawczo ustąpił kapitan m/s Wineta

Zebrana na pokładzie trałowym część załogi m/t Aquila, słysząc jaki bój o Bacę prowadzą obaj kapitanowie wręcz ucieszyła się, że pies został uratowany, a i świetlana przyszłość mu się szykuje. 

Nie minęło kilka godzin a na radiotelefonie UKF ponownie zawrzało.

– Wineta, tu Garnela. Proszę zawołać do UKF-ki kapitana. 

– Garnela tu Wineta. Kapitan przy telefonie. Słucham!.

– Panie kapitanie, czy pan dalej obstaje, żeby zostać właścicielem tego psa?

– Ależ oczywiście. Bardzo chętnie go wezmę  – oznajmił kapitan Winety.

– Chętnie tego psa oddam panu, bo tu na Garneli nasi rybacy od kilku godzin bezskutecznie walczą z potwornym odorem bijącym od niego.

           Wnet m/t Garnela podpłynęła na redę bazy i szalupa dostarczyła Bacę na m/s Wineta. Po kilku dniach Baca z powrotem był na Aquili. Okazało się ze tak śmierdział, że i kapitan z Winety nie mógł dotrzymać temu psu towarzystwa. Załoga uspokoiła się. Wydarzenia te scaliły ludzi. Zniknęły dawne waśnie i urazy. Psy także zupełnie inaczej się zachowywały. A blindziarz Baca przy okazji zawinięcia m/t Aquila do maleńkiego porciku Coos Bay w stanie Oregon dosłownie ulotnił się ze statku.  Widocznie doświadczony niemiłymi przygodami morskimi nie czekając na odprawy graniczne USA po opuszczeniu trapu na keję cichaczem czmychnął ze statku i tyle wszyscy jego rybaccy wielbiciele go widzieli. Nawet tak mocne, potężnie zbudowane zwierzę jak ów bernardyn nie mógł wytrzymać trudów rybackiego rejsu i kto jak kto, ale rybacy wytrzymać musieli.  Nie bez kozery zachodzi też tu też potrzeba przypomnienia i podkreślenia wspomnianego na początku tej opowieści czytelnikom starego marynarskiego  porzekadła o statkach z drewna a żeglarzach ze stali, jak najbardziej w rybołówstwie a szczególnie dalekomorskim aktualnego.

* * *

Steward Andrzej, czyli morskie zwidy 

        Przed obiadem do radiostacji na m/t Aquila niespodziewanie wtargnął  steward Andrzej. Nienaturalny grymas wykrzywiał jego twarz. Mina przerażona. Oczy rozbiegane. Ręce nienaturalnie  drżące. Rzęsiste krople potu obficie pokrywały jego czoło.

– Tam straszy! – wyszeptał na bezdechu nieomalże.

– Jak to straszy?

– Gdzie straszy? 

– Kogo straszy? 

– Dlaczego straszy? –  seriami, niczym karabin maszynowy, pytałem.

Potok moich pytań zmusił wystraszonego stewarda do myślenia i nieco wyciszony stwierdził.-

 – Panie radio! Ze mną chyba coś jest nie tak! Ma pan jakieś ziółka na uspokojenie? 

– A cóż to takiego pana wytrąciło pana z równowagi? – spytałem ze zaciekawieniem.

 – Mam już dosyć obwiniania mnie za czyny, których przecież nie popełniłem! Otóż wyobraź pan sobie, że ten rybak codziennie dopieka mi aż do żywego! 

– Nie rozumiem? Który rybak? Opowiada pan jakoś obrazkowo! Czyli pan widzi chyba który to jest rybak, i potrafi go pan opisać, a mnie zmusza pan abym zobaczył tenże sam obrazek. A to nie jest takie proste, bo rybaków na tym statku łącznie jest ze mną ponad 84! 

– No ten od tego kotka!

– A teraz to już wiem rybak Jurek zwany „kocią mamą”

– No tenże sam! No i wyobraź pan sobie, sprzątam sobie ja spokojnie na dziobie, no wiesz pan, tam i w łaźni, i w pralni i nagle słyszę miauczenie kota. Nasza Mitka myślę sobie. Rozejrzałem się wokół siebie, ale nikogo nie widzę. Po cichutku wyszedłem na korytarz. Cisza. No to myślę sobie, że ze mną już jest niedobrze. Ale co ja mam robić ??? – myślę – A tam! Chyba jakieś przewidzenie. Strachy na lachy! – mówię do siebie i spokojnie dalej sprzątam pomieszczenia.  No i wyobraź pan sobie, że ja znowu słyszę miauczenie kota. Pędem wyskoczyłem na korytarz , bo pomyślałem sobie, że ktoś mnie w konia robi, no i wyobraź pan sobie, że tam nikogo nie ma. Wróciłem do prani, zaglądam do pralek pod pralki, pod wanny do wanien pod ławy i za ławy i wyobraź pan sobie,  nikogo nie ma. Nie wytrzymałem i wyobraź pan sobie wołam – „kici, kici, kici” a tu wyobraź pan sobie –  NIC!!! CISZA!!!. No nie! Chyba już całkiem zwariowałem – pomyślałem sobie. I kiedy ponownie zająłem się swoją pracą po raz kolejny słyszę wyraźnie miauczenie kota. Rzuciłem miotłę oraz szmaty w kąt i biegiem przyleciałem do pana po jakieś ziółka. Bo wyobraź pan sobie, do lekarza ja się boję, bo on może całym swym autorytetem uznać, że ja naprawdę zwariowałem. Jeszcze do domu jako wariata odeśle!

– Tak prawdę mówiąc, to ja też trochę się dziwię, – odparłem – gdyż faktycznie to niemożliwe, aby po trzech tygodniach kot się odezwał. Gdyby był na statku to chyba z głodu zdechłby 

– Też tak sądzę, ale wyobraź pan sobie, że ja go naprawdę słyszę – obstawał przy swoim steward.   

        O tej kociej aferze docierały do mnie jakieś strzępy informacji, lecz nie interesowałem się nią zbytnio uznając, że konfliktowa na statku sprawa zbyt daleko jest od moich zainteresowań.

      Ale skoro on samże do mnie o te ziółka się zwrócił, to uznałem jednak za bezwzględną konieczność by włączyć się do kociej afery, gdyż bardzo poważnie zacząłem obawiać się o stan psychiczny stewarda. Kontynuując dialog,  zaparzyłem więc mu herbatkę z melisy.

– Wiec, gdzie pan te niby miauczenie słyszy ? 

– Wyobraź pan sobie na dziobie panie radio, na dziobie statku, w okolicy pralni, suszarni i łazienek dziobowych. Tam chyba coś a może i ktoś straszy? Cholera go wie! –

–  No dobrze, a jak pan przejdzie do swojej kabiny, to niby tego miauczenia kota, to pan już nie słyszysz? 

–  Wyobraź pan sobie, że nie. Nie! Nie słyszę! 

– Acha! Czyli na pana prywatnym terytorium nie straszy! To dobrze! To bardzo dobrze! No a wobec tego w messie lub w pentrze nie słyszy pan żadnego miauczenia?

– Panie radio, niech pan nie robi ze mnie wariata! Miauczenie usłyszałem dzisiaj tylko w  pralni i łaźni. 

– No dobra, dobra! Nie ma się co obrażać. Po prostu pytam! Chciałem wiedzieć, czy pana straszy tylko w podczas wykonywania czynności służbowych czy także podczas wypoczynku! No ale nic! Niech pan teraz idzie dokończyć sprzątanie na dziobie w pralni, a ja zaraz tam przyjdę –  

Przekazałem wachtę  swemu asystentowi Bogdanowi, a sam udałem się do kapitana i w skrócie opowiedziałem szczegóły rozmowy ze stewardem.

       Kapitan uważnie wysłuchał mojej relacji i doradził, że skoro steward Andrzej  z tym problemem zwrócił się do mnie, to żebym go nie ignorował, tylko bardzo poważnie tym się zajął. 

– Proszę ciebie radio abyś przyłączył się do tej akcji wyjaśniania miauczenia kota. Czy to są strachy jakieś? Czy może ktoś go straszy? Musimy wiedzieć co tu jest grane! – podsumował całą sprawę kapitan. 

Mając pełną aprobatę kapitana zszedłem na dolny pokład na dziób statku do pralni.

       Wtedy dopiero przypominał mi się epizod w chwili mustrowania na m/t Aquila. 

 A było to tak. Przed rejsem, wpadłem na chwilkę do baraku na ul. Władysława IV,  gdzie mieścił się dział załogowy PPDiUR ”GRYF” w Szczecinie, po skierowanie do Urzędu Morskiego na zamustrowanie na m/t Aquila. 

Przypadkowo stałem się świadkiem ciekawej rozmowy rybaka z załogową;

– Chciałbym zamustrować na „Aquilę” – stojący przed ladą rybak donośnym głosem obwieścił swe życzenie pani zajmującej się kompletowaniem załóg na trawlery. 

– Nie da rady. Załogę na „Aquilę”  mam już skompletowaną! – odrzekła.

– Proszę Pani, to jest jawna niesprawiedliwość!  A ci dwaj –  grubym paluchem wskazał nazwiska na musteroli –  to  zmieniając się na Aquili co pół roku, okupują ten statek zupełnie jak by był to ich prywatny trawler.  –

Dlaczego on się tam pcha? – zastanowiłem się  – Czyżby ten statek  czymś się wyróżniał, czyżby miał jakąś duszę ???

– Proszę Pana! Pan chyba niedługo u nas pracuje! Właściwie nie musiałabym, ale wyjaśnię tę nietypową sytuację. Otóż w całym „Gryfie” wszyscy wiedzą, że tam na Aleutach na m/t „Aquila” od dłuższego czasu pływa przedziwny kot.  Niestety kotek ten nie toleruje innych członków załogi poza tymi dwoma panami. Wszyscy starzy rybacy o tym wiedza, że ci dwaj musza pływać  na zmianę na Aquili ze względu na tego kota.

– To przez tego durnego kota, ja mam keje szlifować. Niech go wyrzuca za burtę albo gdzieś w porcie zostawią! 

– Ja tej ostatniej Pana wypowiedzi nie słyszałam i lepiej by było, aby nikt tu z obecnych jej nie usłyszał. Bez gadania! Mustruję Pana na m/t Amarel – zakończyła rozmowę załogowa.

            Po przylocie na m/t Aquila mogłem naocznie stwierdzić, że faktycznie na statku żyje opisywany wcześniej tam na lądzie kotek i rzeczywiście przed wszystkimi rybakami prócz kucharzy ucieka, zupełnie jak w tym przysłowiu – tam, gdzie pieprz rośnie. 

       Kotek był nieduży, strasznie puszysty. Wyraźnie lubił  rybaka Jurka, u którego siadywał na kolanach i głośno mruczał. Chodził za nim jak pies i do pracy na przetwórni, a to na posiłki do messy załogowej a także spać do kabiny. Niektórzy członkowie załogi usiłowali go pogłaskać.  Nie dawał się. Groźnie fukał, niejednego  boleśnie poranił, po czym prędko uciekał na ręce swego pana. Musiał chyba w przeszłości jakiejś krzywdy od któregoś z rybaków doznać . Wśród 84 osobowej załogi, wielbicieli zbyt wielu nie miał i z powodu swej dzikości i związanych z tą dzikością ran rybakom zadawanych,  więcej wrogów miał. 

          No i stało się! Pewnego dnia kot zniknął. Rybak Jurek wpadł w szał. Przypuszczał,  że kota wyrzucono za burtę. Szukał winnych wśród załogi usiłując przypomnieć sobie, który z rybaków najbardziej zajadle nie znosił kota. 

– Ale tamten rybak przecież zamustrował na m/t Amarel, więc co tu jest grane? ! zastanawiałem  się. 

Tymczasem na trawlerze trwało prawdziwe śledztwo. Załoga oczywiście podzieliła się na wiele frakcji z których ta mająca zdecydowaną przewagę twierdziła, że kot za burtę wyrzucony został. Ta mniej liczna twierdziła, że są to konfabulacje strony przeciwnej, natomiast najmniej liczna część załogi wykazała swą absolutną obojętność co do tematu sporu.

       Wreszcie po dłuższym dochodzeniu, wielbiciel i opiekun kota, rybak Jurek ostatecznie, nieodwołalnie i bezapelacyjnie za zniknięcie puszystego maleństwa, stewarda Andrzeja obwinił.  Nawet i powód przestępstwa, jakby głęboko w realiach był osadzony, jako że steward musiał od czasu do czasu odchody kotka posprzątać. 

Rybak Jurek, teraz już absolutnie pewien będąc, komu przypisać winę za zniknięcie kotka, przy każdej okazji psychicznie aż do bólu na stewardzie się wyżywał.  Nikomu do śmiechu nie było, ale i sposobu na rozwiązanie tego konfliktu znaleźć nikt nie potrafił.

    Minęło kolejne trzy długie tygodnie rejsu – ale już bez kota. 

 * * * 

Zbliżałem się do pralni dziobowej, gdyż w szybie prowadzącym do dna statku tuż koło tej nieszczęsnej pralni znajdowały się bardzo ważne urządzenia elektroniczne, gdy ujrzałem pędzącego stewarda Andrzeja. Wpadł na mnie nieomalże mnie przewracając. 

–  Panie radio biegiem do mnie! O! Słyszy pan? Miauczy! 

Chyba musiałem zrobić nieco głupkowatą minkę a w oczach moich musiał zauważyć olbrzymie zdumienie , gdyż prawie krzykiem ponowił swój komunikat. 

– Niestety! Nic nie słyszę! – odparłem ze stoickim spokojem.

Steward wyraźnie nie panując nad sobą siłą nieomalże wciągnął mnie do suszarni na dziobie. 

-O! Słyszy pan! Znowu miauczy!. –

Poza uderzeniami fal o burtę nic nie słyszałem.

–  O teraz – szepnął steward. 

Wsłuchiwałem się aż do bólu. Wreszcie chyba usłyszałem jakby cichutkie miauczenie. Sądziłem, że to od tego nasłuchiwania, nieprzemożonej chęci usłyszenia przewidziało mi się, że słyszę miauczenie. To chyba jednak halucynacje pomyślałem.  Na wszelki wypadek zawołałem razem ze stewardem;

–  kici kici!

 Odpowiedziała nam cisza

–  Wiesz pan co? Niech pan więcej nie zawraca mi tym straszeniem głowy! Gdy ponownie usłyszy pan miauczenie, czy jakieś inne straszenie to niech pan koniecznie zawoła jeszcze kogoś z załogi! We dwójkę raźniej wysłuchiwać kocich treli! – kpiłem  ze stewarda. 

      Steward idealnie wyczuł drwinę i obraził się na mnie.

  Na drugi dzień podczas kolacji przymilającym głosem spytałem stewarda;

– Pani Andrzejku! Czy dzisiaj słyszał może pan gdzieś miauczenie???

– Idź pan do cholery! Nic nie słyszałem i nic nie widziałem! Na tym statku nie było, nie ma i już nie będzie żadnego kota!– odpowiedział mi złośliwie. 

Kolację tego dnia jadłem wyjątkowo skąpą. Do radiostacji do pracy przyszedłem prawie głodny.

       Minęło kilka dni. W ramach nieomalże codziennych rutynowych czynności zszedłem ponownie na dolny pokład do pomieszczenia echosondy panoramicznej super lodar, aby sprawdzić, czy pomieszczenie jest suche. Przechodząc obok pralni, suszarni i łazienki zauważyłem stewarda Andrzeja sprzątającego pomieszczenie suszarni na dziobie i w tym samym momencie usłyszałem miauknięcie kota.  

– Oho! To i mnie już w mózg wali! – pomyślałem – Pięć miechów w morzu , to może i mnie już dopadło. A może to jakiś związek przyczynowy. Widzisz stewarda – kot miauczy! Nie widzisz – kot nie miauczy! 

Steward Andrzej jednak musiał zauważyć wyraźne zmiany na mojej twarzy, gdyż takim niby obojętnym, niby beznamiętnym głosikiem spytał:

– No i co!? Pan też ma halucynacje?! No niech pan nie udaje, bo po minie widzę, że i pan go teraz słyszy? Ja mówiłem prawdę, ale nikt mi nie chce wierzyć! Nie, to nie!

– Kici, kici! –  ni stąd ni z owąd zawołałem. 

– No i co? Jednak pan słyszy? 

– No nie wiem! Może słyszę miauczenie jak tylko pana widzę – odparłem. 

– Może i tak. Nie będę się z nikim spierał. O teraz też miauczy! 

Nasze nasłuchy kociego miauczenia i głośne komentarze przerwał ochmistrz. Wszedł do suszarni a słysząc naszą rozmowę, z widocznym zdziwieniem stwierdził.

–  Czy panowie, aby dobrze się czujecie ? 

–  Ciii…i. o teraz.

– Nic nie słyszę .-  obróciłem się na pięcie i w tym momencie jakby troszeczkę głośniej rozległo się miauczenie. Ochmistrz zatrzymał się i razem z nami zawołał

–  kici kici.

 Oczywiście do kompletu załogi brakowało jeszcze bosmana, który zastał trzech załogantów m/t Aquila wołających kota.

–  kici kici. 

Bosman wybuchnął głośnym rechotem.

–  No normalnie trzech wariatów – podsumował, gdy nieco się uspokoił – Panowie to niemożliwe, aby po trzech tygodniach od zniknięcia ten kot jeszcze żył. A korka od jakiejś butelczyny to panowie nie wąchaliście?  Ulegliście chyba jakiejś zbiorowej halucynacji. Najwyższy czas do lekarza albo do domu wracać. –

Jakby nam na ratunek nad naszymi głowami bardzo wyraźnie już usłyszałem miau. 

Bosman chyba też musiał usłyszeć, gdyż jak oparzony bez słowa komentarza wybiegł  z łazienki i zniknął w korytarzu.  Długo go nie było. 

Nie było rady. Trzeba było za wszelką cenę przekonać się, czy miauczenie kota jest autentyczne i ewentualnie zlokalizować miejsce, z którego zwierzak się odzywał. 

Ze stewardem, ochmistrzem kontynuowaliśmy nasze poszukiwania. Przemieszczając się po suszarni wołaliśmy kici kici. 

Po jakimś czasie w suszarni zjawiła się grupa rybaków z bosmanem i  kapitanem. Chyba także usłyszeć musieli miauczenie, gdyż wszyscy zaczęli przywoływać kota kici kici 

Wieść o znalezieniu kota lotem błyskawicy rozniosła się po statku, gdyż po chwili zjawił się mechanik z kompletem narzędzi i niezwłocznie odkręcił blaszaną pokrywę sufitu. Po zdjęciu pokrywy oczom zgromadzonych w ciasnym pomieszczeniu rybaków ukazał się wychudły kociak . 

Było nie było, ale od tej chwili tak zgodnej i przyjaznej załogi jak wtedy na m/t Aquila podczas i po tym  niefortunnym zdarzeniu z maleńkim kotkiem na pokładzie, już nigdy nie było mi przeznaczone  spotkać do końca mej marynarskiej przygody. 

Kucharz Miecio, czyli ja to przeżyłem…… 

 
    W okresie tu opisywanym, porównując się z pozostałymi rybakami polskiego trawlera dalekomorskiego mizernie wypadałem. Byłem bardzo wychudzony. Przy wzroście moim ponad 170 cm waga ciała zaledwie przekraczała 50 kilogramów. W wieku ponad 40 lat wyglądałem jak szczuplutki chłopaczek. Nawet w najskrytszych myślach nie przypuszczałem jednak, że owa mizerność stanie się przedmiotem zainteresowania kolegów a szczególnie z działu hotelowego trawlera potężnej przetwórni m/t Aquila, a w tym stewardów, ochmistrza Kazia wraz ze statkowymi kucharzami i ich szefa Miecia.  

            Byłem już na tyle starym i doświadczonym rybakiem, że doskonale wiedziałem, iż na każdym statku,  jak to się mówi,  trzeba umieć trzymać język za zębami. Wiedziałem doskonale, iż aby w miarę spokojnie rejs przeżyć, nie wolno na statku o swoim prywatnym życiu na serio rozprawiać, a już Panie Boże Broń o rodzinnych, jeśli takowe istnieją perypetiach.  Jako stary rybak, chyba trochę przez roztargnienie, czy też w chwili słabości oraz przypływu szczerości niestety na m/t Aquila zasadę tę złamałem no i oczywiście na konsekwencje długo czekać nie musiałem. 

        Już w pierwszych dniach mojej pracy na statku podczas kolejnego śniadania z widocznym oddaniem i z wyraźną troską w głosie steward Andrzej zagadał;

– Panie radio! Wszystkie chłopy w polskim rybołówstwie to takie jakieś napakowane a z pana niespotykana tu mizerota! Wiesz pan co? Gdy szef kuchni, kuk Mieciu tylko ujrzał pana, to bardzo się zatroskał! Jest bardzo ciekawy i wciąż mnie pyta, dlaczego pan tak mizernie wygląda? 

– A skąd u niego taka troska? Jak zdążyłem zauważyć jego tusza od tradycyjnego wyglądu zawodowego kuka okrętowego także mocno odstaje. No i dlaczego on sam mnie o to nie spyta?

– Bo zajęty jest. Obiad przygotowuje. A pro po, Miecio jest świeżo po operacji i chyba dlatego teraz jest taki szczupły.

– O…o! No to niech nam chłop szybko zdrowieje, bo naprawdę wyśmienicie gotuje. Niech mu pan mu to przekaże. No ale tajemnicę mojej lichej postury może poznać dopiero wtedy,  gdy ten obiadek już ugotuje! Wcześniej nie da rady!

– Panie Radio! Panie Juliuszu! No niech pan nie będzie taki! No niech pan choć nam tu i teraz tę tajemnicę zdradzi! – przymilał się ochmistrz Kaziu. 

– A tam! A tam! Nie ma o czym opowiadać!– broniłem się nieudolnie.

– A może jednak – nalegał ochmistrz!

– Ale to bardzo długa historia! Nie warto sobie tym głowy zaprzątać!

– Ależ nalegamy! Bardzo nalegamy! –  nie odpuszczał ochmistrz.

– Ale odpowiedź, to właściwie długa opowieść – tłumaczyłem ulegle –  Podczas tego śniadania? No nie! Czasu nie starczy.

– No ale to tak w telegraficznym skrócie! Z uwagą wysłuchamy!

– Dobrze, panie Kaziu! – łatwo ustąpiłem – Posłuchajcie więc! Był to straszny rejs. Już od ponad 3 lat nie mogę się po nim pozbierać! A zaczęło się to tak. 

       Zawsze byłem krnąbrnym człowiekiem i bardzo na niesprawiedliwość wyczulonym. Podczas strajku w 1981 roku, w których bardzo intensywnie uczestniczyłem, jak zapewne pamiętacie byłem w ścisłym kierownictwie Komitetu Strajkowego. Koledzy przydzielili mi bardzo odpowiedzialną funkcję zakładowej służby bezpieczeństwa. Otóż po zakończeniu strajku,  ustami gryfowskiego z-cy dyrektora do spraw zaopatrzenia, komuniści poinformowali mnie, że na lądzie na poprzednie stanowisko powrócić już nie mogę. A jak niektórym jest wiadomo sprawowałem w tym czasie na lądzie stanowisko głównego specjalisty do spraw radiokomunikacji i elektroniki morskiej w PPDiUR „Gryf” w Szczecinie. Jako alternatywę wskazano mi możliwość powrotu na morza i oceany. I tak po raz pierwszy komuna pokazała swe pazury.  Moja riposta była krótka. Powrót do pracy na morzu owszem, ale za konkretne pieniążki! Czyli zgadzam się na powrót do pracy na morzu, ale na statki pływające pod obcą banderą. Łatwo się zgodzili. Chyba zbyt łatwo. Tak prawdę mówiąc w tym czasie powinien to być dla mnie sygnał ostrzegawczy, który niestety ku swemu późniejszemu utrapieniu zignorowałem. Najpierw popłynąłem w krótki bodajże miesięczny rejs na naszym gryfowskim szkolnym trawlerze Zespołu Szkół Morskich w Kołobrzegu m/t Admirał Arciszewski. Wróciliśmy do Kraju tuż przed wprowadzeniem przez Ślepowrona  stanu wojennego. Zdjęli mnie z Arciszewskiego. Ponad rok czasu jako dejman szlifowałem keje Nabrzeża Bułgarskiego PPDiUR „Gryf” w Szczecinie. Później był krótki, bo 3 miesięczny rejs na m/t Delfin. Musiałem awaryjnie zmienić osobnika, którego czerwoni kolesie obsadzili w radiostacji tego statku. Chłop na statkach pracował na przetwórni w mączkarni a na siłę zrobili z niego radiooficera.  Zrobili to typowo po sowiecku. Czyli bierzesz g…..o chuchasz i jest oficer. Bierzesz oficera chuchasz i masz ponownie g……o!

 Okazało się, że przez pierwsze trzy miesiące rejsu m/t Delfin nie miał łączności z żadną radiostacją brzegową ani okrętową. Wszystkie dyspozycje od armatora dla m/t Delfin odbierali nawigatorzy na UKF-ce, która ma bardzo mały zasięg. Ten radiooficer panicznie bał się włączyć radiostację. W ciągu trzech miesięcy całkowicie wysiadła niedoglądana elektronika. Statek nie łowił ryb. Dłużej czekać  już nie się dało, a ponieważ nie mieli w rezerwie radiooficerów, to zdecydowali się wysłać mnie. Wróciłem do Polski i wreszcie załatwili mi kontrakt na m/s Rigel, pod singapurską flagą. Początkowo sądziłem, że moje zamustrowania są przypadkowe. Sadziłem naiwnie, że nie jest łatwo zamustrować radiooficera z komunistycznego państwa, na statku obcej bandery. Jak się później okazało, nie był to prawidłowy tok rozumowania z mej strony.  Wraz z upływem czasu i następujących po sobie wydarzeń zrozumiałem, że za działalność antykomunistyczną, zostałem przez Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą skazany na banicję. Komuchy mieli nadzieję, że najpierw zmuszą mnie do tak zwanej przez nich „dezercji”  z m/t Admirał Arciszewski w Kanale Kilońskim, tak jak udało się im zmusić do zejścia ze statków wielu moich kolegów z NSZZ Solidarność. Nie zszedłem. Zawiodłem ich oczekiwania i zamustrowali mnie na m/t Delfin z nadzieją, że dam dyla w Monte Video i znowu się zawiedli. Zupełnie jak bumerang wróciłem do Polski.  No i na końcu, tak jak wcześniej wspomniałem, załatwili mi kontrakt na m/s Singapore Merchant, któremu armator z jemu tylko znanych powodów w porcie Rotterdam zmienił nazwę na m/s Rigel. Jak się w trakcie pracy na tym statku okazało armator m/s Singapore Merchant nie był tak do końca prawy. 

                   Tak czy inaczej, była to przez Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą i jej służalczą Służbę Bezpieczeństwa w białych rękawiczkach wykonana najzwyklejsza banicja, gdyż paszport służbowy otrzymałem krótkoterminowy z 3 miesięczną ważnością. 

       SB-cy jednak nie rezygnowali. Uznali, że, skoro w poprzednich portach ze statków nie uciekłem, to zmuszą mnie do banicji, kierując mnie na 9 miesięczny kontrakt z ważnym na 3 miesiące paszportem. Liczyli, iż kapitan stwierdziwszy utratę ważności paszportu, zmustruje mnie ze statku w pierwszym lepszym a najlepiej afrykańskim porcie. A tam bez ważnego paszportu trudno by było ominąć więzienie i inne tego typu niedogodności. Na ich nieszczęście utrata ważności paszportu przypadała na postój statku w Nowym Jorku no i w polskiej ambasadzie udało mi się paszport bezproblemowo przedłużyć. Chyba panowie z SB trochę zaniedbali się w swych obowiązkach i nie przewidzieli, że statek zawinie do Nowego Jorku i nie ostrzegli ambasady, aby tamci zachachmęcili coś z przedłużeniem daty ważności paszportu. Długo tu jeszcze można byłoby o tym rejsie opowiadać. Ja mam dwa morskie dyplomy, radiooficera okrętowego i elektryka okrętowego. Wakat na tym statku był na to drugie stanowisko  więc zamustrowano mnie jako oficera elektryka. Polaków na m/s Rigel było czworo. Kapitanem był  Niemiec – taksówkarz z Hamburga, chiefem mechanikiem również Niemiec – kierowca z TIR-ów a kucharzył nam Chińczyk. Pozostali członkowie załogi byli Filipińczykami. To był horror. Brud, smród no i głodówka.  Jako elektryk naprawiałem urządzenia w kuchni, w chłodniach prowiantowych  jednym słowem miałem dostęp do wszystkich zakamarków na statku.  Wyśledziłem, że Niemcy posiłków przygotowywanych przez Chińczyka nie jadają. Potajemnie, zamiast do mesy schodzą do chłodni prowiantowej. Tamże na hakach wisiały olbrzymie wędzone udźce wołowe. Niemcy przy piwku sami zajadali się szynką wołową. Pozostała część załogi głodowała. Mieliśmy jeszcze odrobinę nadziei na poprawę wyżywienia przy zmianie kucharza w Rio de Janeiro, lecz zmiennik, również Chińczyk, lecąc do Rio, tęgo sobie popił i porządnie nawalony podszczypywał stewardessy w pupy, więc został w samolocie przez ochronę unieruchomiony i w konsekwencji wylądował, ale nie na statku, lecz w szpitalu, z połamanymi kończynami.  Reasumując do końca rejsu nie mieliśmy kucharza. Byliśmy na środku Atlantyku w drodze do Brazylii. Któregoś dnia rejsu w bulaju w kuchni zauważyłem całą paczkę kostek rosołowych, a byłem potwornie głodny, więc ją ukradłem. Zawołałem moich 3 polskich kolegów i w moim warsztacie elektryka zagrzaliśmy wodę. To był nasz pierwszy posiłek od kilku dni. Ale zrobiła się afera, gdyż Niemcy odkryli kradzież i zapowiedzieli rewizję wszystkich kabin. Rosołki błyskawicznie wyrzuciłem do oceanu.  Polacy zbuntowali się. Zgłosiliśmy szwabskiemu kapitanowi, że jeśli nie ma jedzenia, to nie ma pracy. Kapitan wściekł się i zaprowadził nas do zamrażarki. Każdemu Polakowi wręczył zamrożonego kurczaka i oświadczył;

 – Macie żryjcie, jak jesteście tacy głodni! Ale do kuchni nie macie prawa wstępu! I marsz do roboty!

Zawołałem naszych polskich marynarzy do warsztatu elektryka i na cegłach ustawiłem spirale grzewcze na których odgrzaliśmy zamrożone kurczaki oczywiście bez żadnych przypraw a nawet bez soli i dosłownie je połknęliśmy. Był to jedyny posiłek jaki nam szwabski kapitan wydał podczas tej podróży. 

Podczas postoju w Rio de Janeiro stołowałem się w portowych tawernach. Potem w Rio zakupiłem sobie duży zapas kostek rosołowych Maggi.  Tak czy inaczej i pomimo tego zapasu, przez cały 7-mio miesięczny rejs straszliwie głodowałem a po powrocie z tego kontraktu wyglądałem, chyba jak anorektyk, no może ciut, ciut lepiej niż więzień hitlerowskiego obozu. Ubrania, w których przyjechałem na statek po miesiącu rejsu okazały się dla mnie za duże. Kupiłem nowe ciuchy. Żeby nie skłamać to tylko powiem, że żona moja po moim powrocie z tego rejsu oczekując na mnie na lotnisku absolutnie mnie nie poznała. A mój 13 letni syn ciuchy te bez problemu na siebie zakładał. Wyobraźcie sobie, że od tego czasu minęły 3 lata a ja do siebie dojść nie mogę – zakończyłem swą opowieść. 

– No to rzeczywiście miałeś pan pecha – podsumował ochmistrz. 

   Kątem oka zauważyłem, że podczas mojej nieco przydługiej opowieści w pentrze w okienku  do wydawania posiłków dość często pokazuje się kucharz Miecio. Obiad był wyjątkowo obfity. Trochę zdziwiło mnie, że kotlet schabowy na talerzu jest nieco duży. Wydawało mi się, że chyba składa się z dwóch kotletów, ale kto by sobie takim drobiazgiem głowę zawracał. Lecz nie dawało mi to spokoju i korzystając z okazji, że steward znalazł się w pobliżu mego stołu spytałem szeptem;

–  Panie Andrzejku! Niech pan będzie tak uprzejmy i poinformuje mnie, dlaczego u mnie na talerzu są dwa schaboszczaki i to jeden na drugim?

– A bo ja wiem? – równie szeptem chyba szczerze odparł steward Andrzej – Muszę spytać Mietka. Kucharza. 

Po niedługiej chwili steward Andrzej stanął przy mnie i szepnął do ucha – Mieciu prosił poinformować pana, że to jest polarny schaboszczak  a la Bering Sea.

Kucharz Miecio musiał chyba wiele rejsów na łowiska Morza Beringa odbyć, gdyż w okresie późniejszym wykazywał się olbrzymią wiedzą z zakresu wielorakiej fauny na tym akwenie. Przy serwowaniu kolejnych posiłków byłem instruowany o jakże egzotycznych nazwach tegoż jadła. Była więc jajecznica, lecz nie tradycyjnie z dwóch jaj, lecz potrójnie serwowana, czyli z sześciu sztuk  i codziennie miała inna nazwę. Była więc jajecznica a la albatros, a la głuptak, a la alka, a la rybitwa, a la mewa. Kucharz Mieciu przez 6 dni w tygodniu przez prawie 3 miesiące urozmaicał mi zwykłą prostą jajecznicę nazwami ptaków zamieszkujących ten morski podbiegunowy obszar, wykazując się przy tym nie lada znajomością tutejszej fauny.

Gdy w niedzielę nastąpiła tradycyjna na wszystkie statkach na całym świecie zamiana jajecznicy na gorącą wędlinę pałaszując śniadanie ze zdziwieniem zauważyłem;

–  strasznie długa ta kiełbasa! 

– to własny wyrób a la Alaska –po konsultacjach z kucharzem Mieciem poinstruował mnie steward Andrzej.

W każdą niedzielę do radiostacji m/t Aquila trafiała cała blacha ciasta własnego wypieku zwana a la Kodiak Island.  Obiadowe podwojone lub potrojone porcje mięska zwane były a to Seward klops, a to zraziki wołowe a la Atka Attu, kotlety mielone a la Unimak, pierożki z mięsem a la Umnak, gulasz a la Dutch Harbour czy też tradycyjnie w niedziele serwowany kurczak pieczony a la Unalaska. Bitki a la Kachemak Bay un Alaska. Tak więc pałaszując codzienne posiłki mimochodem poznawałem również geograficzne nazwy krain podbiegunowej Alaski. Po trzech miesiącach rejsu, dzięki niezwykłemu nazewnictwu menu kucharza m/t Aquila nie tylko doskonale znałem nazwy alaskańskiej fauny i flory, ale potrafiłem już bezbłędnie lokalizować geograficzne nazwy wysepek, półwyspów i zatoczek Alaski.

            Ponieważ codziennym roboczym odzieniem były dresy, to gołym okiem nie zauważałem  szczególnych różnic w swojej tuszy i bezkarnie wymiatałem z talerzy wszystko, co przynosił mi steward Andrzej. 

       Tymczasem ładownie trawlera zapełniły się kartonami z mrożonym morszczukiem. 

    M/t Aquila potrójnym i długim rykiem syreny okrętowej pożegnała kolegów rybaków na łowisku i obrała kierunek południowo wschodni, na pozycje polskiego statku bazy 

m/s Wineta. Statek baza z Przedsiębiorstwa Przemysłowo-Usługowego  Rybołówstwa Morskiego „TRANSOCEAN”  S.A. w skrócie PPURM „Transocean” w Szczecinie, ze względu na spokojniejszy do pracy z trawlerami na pełnym morzu akwen, przycupnęła w okolicach kanadyjskiego portu Vancouver.  Trawler przetwórnia m/t Aquila z każdym dniem zbliżał się do statku bazy. Uznając, iż najwyższy czas doprowadzić swój wygląd do bardziej cywilizowanego, postanowiłem zamienić dresy na spodnie. Spodnie niestety doszły tylko do moich kolan. Był to sygnał, aby troszeczkę przystopować z jedzeniem i zająć się zrzucaniem wagi. Załoga hotelowa była wyraźnie zmartwiona. Ochmistrz demonstracyjnie wchodził na wagę i dokonywał prowokacyjnych pomiarów ciężaru swego ciała, nachalnie wręcz namawiając mnie, abym uczynił to samo.

     Po dłuższych namowach wszedłem na wagę  i przeraziłem się. Na początku rejsu ważyłem 53kg. Aktualnie waga wskazała  99 kilogramów. Gdy tylko informacja ta dotarła do służby hotelowej powstało zamieszanie. Steward Andrzej był wyraźnie zrozpaczony. Szef kuchni Miecio wiernie mu w tej rozpaczy wtórował, ale ochmistrz Kaziu jakby ucieszył się.

– Panie Kaziu – spytałem ochmistrza – co tu właściwie się dzieje? Skąd takie minorowe minki u pracowników pańskiego działu? 

– Tak prawdę mówiąc, to chłopaki przegrali zakład. Otóż, gdy usłyszeli oni, że na statku obcej bandery głodowałeś pan cały rejs, to postawili sobie za szczytny cel, uleczenie z pana z niedowagi. Postanowili tak pana karmić by na m.t Aquila osiągnął pan wagę 100 kg. Powiedziałem im, że skoro 3 lata minęły od tamtej głodówki, to nie jest możliwe, aby pana z tej niby anoreksji wyleczyć.  Ale oni obstawali przy swoim. No i założyliśmy się, że jeśli osiągnie pan 100 kg żywej wagi to stawiam całej załodze hotelowej karton czystego spirytusu (24 półlitrowe butelki). Zabrakło tylko 1 kilograma pańskiej wagi, aby kucharze i stewardzi zakład wygrali. Ochmistrz Kaziu triumfował, gdyż udało mu się uratować 24 półlitrowe butelki czystego spirytusu. A właściwie 23, gdyż zlitował się kierownik Kaziu nad podległym mu personelem i jedną butelkę spirytusu im postawił.  

      Rejs ten zakończył się dla nas po prawie 6 miesiącach pracy na morzu. Powrót do domu armator zorganizował nam zapewniając przelot samolotem z Vancouver do Goleniowa. Na lotnisku czekała na mnie żona moja wraz z dziećmi. Po krótkiej odprawie uradowany, że po mnie przyjechali, że na mnie czekają, energicznie do nich podszedłem, aby się przywitać. A tu jakby nigdy nic. Widać było wyraźnie, że oczyma wodzą po tłumie powracających marynarzy wyraźnie próbując kogoś tam wyłowić. A na mnie absolutnie nie patrzą. 

Ni krzty zainteresowania. Stanąłem koło nich i nic. 

– No i kogo tam wypatrujecie – spytałem nieco poirytowany

– O Boże! To ty? No nie! Nie! To niemożliwe! Gdybym szła w tłumie na ulicy, to w życiu bym ciebie nie poznała. Minęłabym ciebie obojętnie! Ale się zmieniłeś. Długowłosy, zarośnięty, wąsaty i brodaty grubas? A ja tu czekam i czekam na tą moją mizerotkę, którą pół roku temu żegnałam! Myślałam, że nie przyleciałeś! A w życiu bym ciebie nie rozpoznała. Dopiero po głosie ciebie rozpoznałam.- 

    Wiele lat od tamtego zdarzenia minęło i chyba zgrzeszyłbym gdybym powiedział, że w późniejszym okresie mego marynarskiego żywota, mimo że pływałem jeszcze lat kilka z różnymi kucharzami to jednak tak jak po rejsie na m/s Rigel już nigdy na żadnym statku tak drastycznie nie wyszczuplałem.

m/t Aquila epilog

Każdy obrót statkowej śrubki bliżej domowej zupki 

Marynarzy a rybaków dalekomorskich szczególnie upraszam gorąco o nie korygowanie tej marynarskiej mądrości.

    W Polsce właśnie kończyły się wakacje. Tamże, wypoczęci po letnich kanikułach rodacy szykowali się do pracy a do szkół dzieci.

 Na drugim, jak się zwykło mówić, krańcu świata zupełnie odwrotnie było. Hen, hen daleko, na Spokojnym Oceanie, tamże gdzieś pod północnym biegunem, o dziesiątki tysięcy kilometrów od Polski oddalonym, prawie 6-cio tysięczna grupa polskich rybaków ciężko harowała na potężnych polskich trawlerach przetwórniach.

       I ja tam właśnie wśród tych rybaków na polskim trawlerze przetwórni m/t Aquila pracowałem. 

       W owym czasie tamże na Aleutach, na Oceanie Spokojnym, odebrałem nadany przez polską radiostację brzegową Szczecin–Radio ważny telegram. Nadawcą telegramu było Przedsiębiorstwo Połowów Dalekomorskich i Usług Rybackich „Gryf” w Szczecinie, armator naszego trawlera przetwórni m/t Aquila.

      m/t Aquila rozładunek kartonów z rybą na pełnym morzu przy statku bazie.-

        Armator nakazał przygotowanie poszczególnych działów statku do przeglądu okresowego statku podczas wymiany załogi w kanadyjskim porcie Vancouver. A więc i nam się kończyło. Kończyła się nam praca. Praca w najstarszym zawodzie świata, w najcięższym zawodzie świata, w najniebezpieczniejszym zawodzie świata!

    Samą zaś wymianę załogi zaplanował armator na 14 dzień września tak jak wspomniałem w kanadyjskim porcie Vancouver.

      Tradycyjnie już, jak każdy polski trawler schodzący z dalekomorskiego łowiska do najbliższego obcego portu na podmianę załogi bądź remont okresowy, rozpoczęliśmy wędrówkę pomiędzy statkami Przedsiębiorstw Połowów Dalekomorskich i Usług Rybackich  „Gryf” w Szczecinie, „Odra” w Świnoujściu i ”Dalmor” w Gdyni  i Przedsiębiorstwa Przemysłowo – Usługowego Rybołówstwa Morskiego „Transocean” w Szczecinie. Podbieraliśmy na swą burtę, zrzucane wprost do oceanu – nie te, jak dawniej drewniane, lecz dziś plastykowe beczki, z listami do swych najbliższych wielomiesięczną tęsknotą nasycone. 

         Szalupy dostarczyły też kilku rybaków, którzy z różnych powodów musieli przerwać pracę na statkach i samolotem razem z nami do Kraju powrócić. 

      Słońce już dobrze chyliło się ku zachodowi, gdy trzema długimi sygnałami statkowej syreny wreszcie pożegnaliśmy pozostających na łowisku „oraczy mórz i oceanów”.

    Dla rybaków tej zmiany z m/t Aquila rozpoczęła się więc krańcowa i wielce radosna część rejsu, którą rybaccy wesołkowie dowcipnie tytułowali w naszym środowisku utartym zwrotem – no właśnie! Tymże zwrotem, że „każdy obrót śrubki bliżej domowej zupki”  – albo też te ostatnie słowo po zamianie literki „zet” na „de” bardziej grubiańsko i bardziej erotycznie sformułowane .

– No to wreszcie nadszedł kres tego nietuzinkowego rejsu – ucieszyłem się. Myślami już byłem hen, hen daleko, ładnych parę dziesiątków tysięcy kilometrów od statku. 

* * *

     Po prawie 2 tygodniach przelotu przez Pacyfik zawinęliśmy do kanadyjskiego Vancouver.  Po zacumowaniu przy kei, rozliczyłem ostatecznie koszty łączności i rozpisałem specyfikacje remontowe przygotowując dział radiowy do przekazania nowemu radiooficerowi. Po południu zszedłem ze statku z zamiarem połazikowania po portowej części Vancouver.  

      Wałęsałem się bez celu po portowej dzielnicy, by w końcu, gdy już porządnie w gardle zaschło, wylądować przy kufelku może dobrego, a może i zimnego piwka w portowej tawernie o egzotycznej nazwie „FIVE ORANGE”. 

Było wczesne popołudnie. Z doświadczenia wiedziałem, że portowe „atrakcje” raczej w wieczornej porze się rozpoczynają, więc pewien byłem, że tenże kufelek zimnego złocistego napoju skosztuję tu w zupełnym spokoju.

    Po zamknięciu za sobą drzwi wejściowych do lokalu, powitała mnie nieprzenikniona czerń. Z rękoma przed siebie wysuniętymi przesuwałem się do przodu, aż natknąłem się na coś niby aksamitnego a może jakby pluszowego. Wnet zorientowałem się, że to chyba jest kotara. Rozsunąłem ją rękoma i wtedy oczom mym ukazała się olbrzymia sala, żarówiastymi różnokolorowymi rozbłyskami rozjaśniana. Przez dłuższy czas wzrok mój przyzwyczajał się do tych drażniących świateł. 

     Wreszcie po pełnej akomodacji mych oczu, ujrzałem tam trzy sceny z srebrzystymi i centralnie na nich ustawionymi rurami.  Tańczyły tam roznegliżowane dziewczyny. 

    Z niemałym zdziwieniem a i z zainteresowaniem zauważyłem, że na jednej ze scen zamontowana tam też była kabina z prysznicem. 

–  Kabina z prysznicem na scenie? No nie tego jeszcze nie widziałem!

Wokół tych scen w półkolistym ustawieniu przy stolikach siedzieli różnokolorowi, ale chyba i różnonarodowi mężczyźni. Domyśliłem się, że to również jak ja spragnieni napoju marynarze byli,  no i z wyraźną rozkoszą na twarzach piwko sączyli. Wnet przemiłe kelnerki poinformowały mnie, że im bliżej scen tym droższe było to piwko.  Przycupnąłem więc przy stoliku w ostatnim od sceny rzędzie. 

           Nie bacząc na to, co wokół mnie się dzieje, bardzo mocno spragniony będąc, za 2 kanadyjskie dolary zafundowałem sobie kufelek piwa. 

      No i zaczęło się. Sącząc, jak później się okazało, zupełnie niesmaczne piwo i wcale nie takie zimne jak tego oczekiwałem, bez specjalnego entuzjazmu oglądałem rozbierające się na wybiegu dziewczyny. 

   Odniosłem wrażenie, że ich konwulsyjne wygibasy na srebrzystych rurach w tym niby erotycznym tańcu, w celu osiągnięcia u marynarzy z góry zamierzonego celu czynione były.

   Dziewczyny, swymi wygibasami, sączących piwo  obserwatorów jednak doprowadziły do tego zamierzonego celu, gdyż wnet rozległy się gromkie okrzyki widowni; „szałer, szałer, szałer” .

Na te wrzaskliwe komendy, któraś z dziewczyn, chyba ta najbardziej i tu, i tam przez matkę naturę stosownie obdarzona, spełniając prośby nieco już podchmielonej widowni, weszła do kabiny prysznicowej. 

         Zamknęła szklane drzwi kabiny i odkręciła kran. Oczom obecnych na sali widzów ukazało się widowisko jako żywo przypominające konkurs „mis mokrego podkoszulka” 

Powstał taki rwetes, że trudno było zrozumieć o co tym rozochoconym chłopakom idzie.

 Wtedy to szyby kabiny z kąpiącą się tam rusałką powoli, aczkolwiek skutecznie parować zaczęły. Zza zaparowanych szyb sylwetkę dziewczyny zaledwie można było rozróżnić. Kąpiąca się rusałka uznała widocznie, że osiągnęła już odpowiednie stadium zainteresowania widowni, gdyż teraz rozpoczęła procedurę całkowitego pozbawiania się resztek odzienia. Obserwatorów  wprawiło to w wyraźną ekstazę. Ileż było oklasków, ileż gwizdów, a ileż wrzasków, tego nie da się opisać. 

   Dla mnie była to całkowicie nowa, o tej porze dnia zupełnie nie znana forma spędzania wolnego czasu, chociaż niemało już portowych tawern wizytowałem. Sposób reagowania widowni, na toczącą się tu akcję mnie trochę niepokoił a nawet i drażnił. 

    W pewnym momencie wydawało mi się, że za swoimi plecami słyszę  damski jakby bardzo troskliwy, bardzo tkliwy o mocno erotycznym zabarwieniu szept:

 – Help You?

Sądząc, że nie pod moim adresem skierowane było to pytanie, nie zareagowałem. Tymczasem jakby nieco bliżej i chyba zdecydowanie głośniej i to bardziej troskliwie i bardziej pieszczotliwie i erotycznie aż na szyi swej ciepły oddech poczułem, zapytanie zostało ponowione;

– Help You? 

– No to chyba to jednak do mnie. A cóż to za natręt się mnie uczepił? – pomyślałem

 Obejrzałem się i w świetle żarówiastego niebieskiego światła ujrzałem za moimi plecami, piękną obdarzoną na wysokości torsu, sporymi walorami  rosłą blondynkę. 

– No! Thank You! – oschle odburknąłem i aby nie kontynuować z natrętem dialogu łyknąłem haust spory piwa.

   Nie minęła krótka chwila, gdy w muszli ucha mego poczułem jakby lekkie erotyczne łaskotanie tudzież takie samo miłe na mej szyi łaskoczące ciepło. W tym samym momencie w nozdrzu swym poczułem silną i powalającą woń damskich perfum a na ramieniu delikatny dotyk damskiej dłoni. Pytanie pierwotnej treści zostało mi ponownie powtórzone.  Odniosłem wrażenie, że tym razem damski szept zupełnie inny tembr głosu prezentował, choć i tu można było wyczuć nadmierną i troskliwość, i pieszczotliwość, że też o gotowości do wiadomo czego, nie wspominając. 

   Gdy już mocno zdenerwowany obejrzałem się ponownie,  zorientowałem się, że aktualne pytanie zadane zostało przez równie piersiastą, lecz tym razem chyba jeszcze piękniejszą dziewczynę, lecz tym razem brunetkę.  Przystrojona była w liczne chyba nieco przydługie, aczkolwiek intrygujące różnokolorowe piórka. Piórka te oczywiście sprytnie i przebiegle sterowane przez ich właścicielkę łaskotały mą głowę, szyję i uszy. Wnet pojąłem, że w ten niekonwencjonalny sposób podeszła do mnie świeża dostawa „towaru” i przedstawiana jest mi kolejna o wiele bardziej atrakcyjna handlowa oferta. Było to chyba ponowienie zaczepki spowodowane mym brutalnym odrzuceniem tej poprzedniej. Zrozumiałem wnet, że piersiaste damy nie odpuszczą mi. Czułem, że dotąd będą się zmieniać, stosując coraz bardziej wyrafinowane akcje podaży towaru, aż trafią w ten niby mój bardzo mocno wysublimowany gust.

Dosyć głośno i bardzo zdecydowanie odmówiłem. 

Zdenerwowany nie na żarty, nie dopity kufel piwa pozostawiłem na ladzie i ostentacyjnie opuściłem ten, jak się okazało, przybytek erotycznych  uciech. 

W tymże momencie jednostronnie uznałem, że limit portowych atrakcji i uciech został już dla mnie wyczerpany.  

Postanowiłem więc niezwłocznie powrócić na statek.

   Szedłem spacerowym krokiem, poboczem uliczki portowej wiodącej prosto do kei, gdzie cumował mój statek.  Raz po raz, a to z naprzeciwka a to od tyłu jadące, mijały mnie wypasione limuzyny. Powoli, aczkolwiek konsekwentnie zbliżałem się do miejsca mojej przez ostatnich 6 miesięcy pracy a może więzienia? Tak czy inaczej do najnowocześniejszego polskiego trawlera przetwórni typu B- 407 m/t Aquila.  Ucieszyłem się, gdy z dala ujrzałem białą, słusznych wymiarów nadbudówkę mego trawlera. 

– No! Nareszcie trochę odsapnę – pomyślałem.

Jak bardzo się myliłem, okazało się kilka chwil potem. 

         Otóż, zbliżając się do portu uwagę moją przykuła, jak mi się wydawało, śledząca mnie taka wypasiona limuzyna. Odniosłem wrażenie, że podczas mojej drogi powrotnej z tawerny na statek widzę ją już kilkakrotnie. Zauważyłem, że przy mnie samochód jakby wyraźnie zwalnia a kierowca przyklejony a to do czołowej, a to do bocznej szyby bardzo uważnie mi się przygląda. Nie powiem, żebym ten epizod zignorował i nie zareagował. Przyspieszyłem więc swój marsz, aby jak najprędzej dotrzeć na zbawczy pokład statku. Gdy już byłem dosyć blisko nabrzeża, nagle z przeciwnego pasa, na pobocze którym podążałem do portu zjechał wielokrotnie przedtem mijający mnie amerykański Buick. Zahamował przede mną, gwałtownie z piskiem opon. 

– Zupełnie jakby scenka z amerykańskiego gangsterskiego filmiku. – pomyślałem wystraszony nie na żarty. – Zupełnie jak w filmowej scenie napadu na bank. 

    Drzwi limuzyny gwałtownie otworzyły się a na jezdnię energicznie wyskoczył potężnie zbudowany siwawy jegomość. Wystraszyłem się nie na żarty. Przezornie rozejrzałem się wokół siebie, ale poza tym siwym gościem nic niepokojącego nie zauważyłem.

„Sam na  sam? Dam sobie z nim radę” pomyślałem.

W mgnieniu oka skojarzyłem sobie oba wydarzenia z ostatnich chwil i napadła mnie taka myśl, że może zupełny brak zainteresowania z mej strony dziewczynami w tawernie „Five Orange” spowodował ten niespodziewany i niezrozumiały dla mnie atak gościa z limuzyny.

– Julek! Julciu!, to ty? – niespodziewanie, od strony auta padło najczystszą polszczyzną z absolutnie polskim akcentem wypowiedziane pytanie. Aż mi dech w piersiach zaparło. 

– No..oo nie! Oo….o nie!  Co to, to nie!  Oo….o nie! Oo….o nie! Nie! Nie! Nie! Dosyć tego! Jak na ten jeden rejs na m/t Aquila to chyba dosyć! Dosyć atrakcji w tym jednym nadzwyczajnym rejsie! – głośno zaprotestowałem, a serce mocniej mi zakołatało – Najpierw wehikuł czasu i kolejno niedźwiedź na lotnisku, dalej blindziarz Baca, zaginięcie kotka, nadmierna troskliwość  działu hotelowego – wyliczałem błyskawicznie – Oo….o nie! Nie! Nie! Nie! Dosyć tego! Jak na jeden rejs na m/t Aquila  a nawet ten jeden dzień pobytu w Vancouver, to chyba za dużo tych atrakcji. Dosyć tego dobrego! 

 No ale niestety! Tak jak wspomniałem na początku tego cyklu moich wspomnień, nazwa statku AQUILA tak wieloznaczną była, że nawet kończąc ten rejs nie dane mi było w spokoju powrócić do domu. 

– Julciu! No nie udawaj głupa?! Julek! Przecież poznaję Ciebie. 

– No tak! To ja! A ty, to niby kto? – odparłem opryskliwie.

– Julciu! Mordo ty moja! Mnie nie poznajesz? Toż to ja! Tadek! Tyle lat! Szmat czasu! Podstawówkę razem w jednej klasie kończyliśmy! W 34-tej! No u Sawickiej i Redlicha na Zakrzewskiej! W Warszawie! No i co? Nie poznajesz mnie!?

–   Na Zakrzewskiej? W 34-tej! U Sawickiej i Redlicha? – głośno powtórzyłem i nagle jakbym doznał olśnienia – No tak! Zgadza się! Przecież i podstawówkę, i maturę kończyłem w 34 Liceum Ogólnokształcącym na Zakrzewskiej w Warszawie. No ale ten gość! Któż to jest ten gość? 

    Przyglądałem mu się bardzo wnikliwie i jak to się zwykło mawiać „za chiny ludowe” nie mogłem go z nikim skojarzyć. 

– Tadziu? Jaki Tadziu?

– No jakże to jaki? Bielicki jestem! Tadeusz Bielicki!

– Bielicki? …. Bielicki? ….. Tadeusz ? Zaraz, zaraz! – i nagle jakbym doznał olśnienia – Ach Tadziu! Bielicki! To z podstawówki! Kończyliśmy tę samą podstawówkę ! Tadziu to Ty? Tadziu!? Kupę lat! No to wreszcie sobie przypomniałem! A co Ty tu robisz?  Skąd tu się wziąłeś? 

– Przyleciałem z Chicago! Samolotem przyleciałem! Jestem tu w Vancouver – służbowo! Na delegacji! W hotelu! Tak na stałe to w Chicago mieszkam! Mieszkam tam ze swoją rodziną. No i pracuję.  Wsiadaj do samochodu. Przecież nie będziemy tu na ulicy rozmawiać! Porywam Ciebie do hotelu! 

– Ale, ale! Po co ten kłopot Tadziu! Ja idę na statek! 

– Na statek? A po co? Wycieczka? Bilet masz? 

– Jaki bilet? 

– No jak to jaki? Na tego pasażera.

– Jakiego pasażera?

– No ten Cruise ship. Ten olbrzym, no wiesz olbrzymi pasażer, który stoi tam w porcie – wskazał mi palcem bardzo odległe miejsce postoju tamtego statku. 

– Ależ skąd. Tadziu, ja tu o wiele bliżej mam. O widzisz tam tą białą nadbudówkę?  – Wskazałem swym palcem widoczną część  m.t Aquila – Tam właśnie idę? 

– A spieszy ci się? Odpływacie? Musisz być teraz na statku?

– Nie! Czekam na podmianę!

– Na jaką podmianę? Wsiadaj do samochodu! Jedziemy do hotelu, to wszystko mi opowiesz! Tyle lat! Koniecznie musimy pogadać!

       Byłem tak zaskoczony tym spotkaniem, że zupełnie jak rozkapryszona panienka się zachowywałem. Niby się jeszcze opierałem,  niby nie chciałem,  lecz po chwili wahania wsiadłem do Buicka.

– No Julek! To teraz opowiadaj co ty tu robisz?  Jakie licho Cie tu przygnało? 

– Tadziu! Jak to co? Wykonuję jeden z najstarszych zawodów świata.

– Chyba oszalałeś? Najstarszy zawód świata? Prostytucja? I to męska prostytucja? Zboczyłeś się? I to na statku??? Pogięło Cię , czy coś? –  Nie ukrywał swego zdziwienia Tadeusz.

– Nie, nie nie! No nie! To nie jest tak jak myślisz – odparłem –  Zatrzymaj samochód! Spójrz raz jeszcze i uważniej tam za siebie! Widzisz tę białą nadbudówkę i ten maszt z powiewającymi, kanadyjską i polską banderą?  

– O kurcze! Nie zauważyłem! Polska flaga! No widzę! Aż mnie gardło ścisnęło!

– No właśnie! To jest ten mój najstarszy zawód świata. Rybakiem jestem Tadziu! Po prostu rybakiem. Najstarszy zawód świata, to nie ja sądzisz prostytucja, lecz rybołówstwo! Polskie dalekomorskie rybołówstwo drogi kolego! Polskie! A tak na marginesie, dlaczego najstarszy zawód świata? Otóż, dawno, dawno temu, jak wiesz, najpierw trzeba było zdobyć pożywienie. Najprościej nałowić ryb można było. Najeść się do syta i dopiero potem o powiększeniu rodziny można było myśleć! Dlatego rybołówstwo najstarszym i najniebezpieczniejszym zawodem świata jest dzisiaj zwane.

     Wyobraź sobie, że przez pół roku, był to mój dom. To polski trawler przetwórnia. Nazywa się Aquila. Orzeł! 

    Swoje dotychczasowe życie związałem z polskim dalekomorskim rybołówstwem.  I tak już prawie 20 lat ganiam za rybami po wszystkich mniejszych i większych sadzawkach i bajorach tego świata. Na tej potężnej przetwórni jestem radiooficerem. Pojutrze przylatuje z Polski nowa załoga, a my lecimy do domciu! 

– O kurcze! Przepraszam ! A ja zupełnie inne miałem skojarzenie. Ależ ci zazdroszczę! Do Polski lecisz!  – odparł  Tadeusz ocieniając zwilgotniałe teraz oczy.

Po chwili samochód zatrzymał się przed pięknym hotelem.

– Polski statek, powiadasz? To zupełnie tak, jak bym w Polsce się znalazł! No to nawet w najśmielszych marzeniach o takim zdarzeniu nie śniłem. – drżącym szeptem chyba siebie przekonywał – A będę mógł zwiedzić ten twój statek?- nagle głośno spytał – Bo ja już kiedyś trochę morza zaliczyłem no i ciekaw jestem!

– A będziesz! Będziesz! Oczywiście, że będziesz! 

– Pojęcia nie masz jak ja już na samą myśl się cieszę!

W hotelu Tadeusz zamówił butelkę „White Horst” czyli białej kobyły i zestaw frutti di mare. Usiedliśmy wygodnie w fotelach olbrzymiego pokoju i zaczęły się „nocne Polaków rozmowy” – 

– Tak jak wspominałem na początku Tadziu, to ja wykonuję najstarszy i najcięższy zawód świata. Jestem rybakiem. Prawie całe życie po wszystkich sadzawkach i bajorach tego świata za rybami się uganiam.

Tadeusz nie dał mi jednak dokończyć. Tak bardzo spragniony był rozmowy, że właściwie nie dopuścił mnie do głosu tylko opowiadał, opowiadał i opowiadał……..

       – Zupełnie inaczej niż ty,  ja po sadzawkach nie pływałem.- zaczął swą opowieść –  Za rybami też się nie uganiałem. Podczas corocznych urlopów na ogół wyjeżdżałem na południe  Ameryki. No wiesz,  Karaiby lub do Meksyku. Kiedyś jednak coś mnie podkusiło i zapragnąłem morskich przygód. Popłynąłem  tzw. Kruzie, no wiesz cruise ship. „Celebrity” chyba jakoś tak się nazywał. Ale nic ciekawego tam nie było. Tylko restauracje.  Pijaństwo i obżarstwo. Statek był tak duży, że żadnego morza nie było widać. Był tam taki specjalny pokój, czy jak wy to tam nazywacie,  z którego  można było podziwiać ocean, ale niewielu pasażerów z tego korzystało.  

   Tak naprawdę prawdziwą morską przygodę przeżyłem dopiero na katamaranie z kapitanem Jackiem Reschke. 

      Kupił on ten katamaran na Martynice i sam przypłynął po nas do St. Lucia, ponieważ tam w St. Lucia jest międzynarodowe lotnisko. I tam z moimi kolegami Jankiem i Jurkiem Mazurkiem, bratem Edka Mazurka, wiesz tego Edka, z którym byliśmy w jednej klasie, na tym lotnisku wylądowaliśmy. Wzięliśmy taxi i dojechaliśmy do mariny, gdzie Jacek Reschke na nas czekał. 

      Wyszliśmy z portu St. Lucia i przy dużej fali, w nocy ominęliśmy Martynikę. Popłynęliśmy na Gwadeluppe.  Już kilka godzin po opuszczeniu portu miałem dosyć. Byłem cały tak poobijany, że nie mogłem założyć butów, bo mi nogi napuchły. Chciałem natychmiast wracać do domu. Ale głupio było przed kumplami się wycofać. 

       Po trzech dniach rejsu wszystko się odmieniło. Wiedziałem już jak się zachować. Nauczyłem się trochę żeglować. Do dzisiaj wiem co to grot i fok. Pogoda uspokoiła się i nagle wszystko zaczęło mi się podobać. Połknąłem bakcyla. A tak na marginesie to, jeżeli finanse pozwolą, to wnet wybiorę się na następny rejs. Dla ciebie starego wilka morskiego, może to jest śmieszne, ale przez całe dotychczasowe życie z morzem nie  miałem nic wspólnego i na stare lata to mnie fascynuje.

Ale do meritum. 

Miałem ciekawe życie, a to za sprawą głównie wyjazdu do Stanów. Jak tak patrzę z perspektywy czasu to miałem różne zawody i wykształcenia.

      W Polsce na Uniwersytecie Warszawskim skończyłem prawo, które tu w USA nic mi nie dało. W Stanach skończyłem wydział Informatyki który przez lata dał mi dobrą pracę w prestiżowej firmie. Tak na dobra sprawę miałem różne zawody w swoim życiu. W Polsce byłem celnikiem, pracownikiem naukowym, pilotem wycieczek „Orbisu” W Stanach natomiast gasmanem, robotnikiem fabrycznym, bibliotekarzem, programistą, specjalistą od zabezpieczeń danych na komputerach IBM i Unisys. To mi dało niezłą kasę. Potem menadżerem byłem a teraz jestem sprzedawcą nieruchomości. A tak w sumie tej obczyzny, zupełnie jak ty, mam po dziurki w nosie. A ułożyło mi się przeciętnie, mogło być lepiej, mogło być gorzej. Boli mnie jedynie, że wszyscy zaliczają mnie do amerykańskiej Polonii a ja czuję się jakbym wczoraj wyjechał z Polski na zagraniczną wycieczkę.

Już sama nazwa POLONIA jest dla mnie dziwolągiem. Drażni mnie! Ja jestem normalnym Polakiem, tyle tylko ze nie mieszkającym jak za młodu w Polsce w Warszawie przy ulicy Sieleckiej a w mieście Niels przy ulicy Nora i posiadającym obywatelstwo amerykańskie.

Do USA przybyłem w 1977 r. Na trzy miesiące. Po prawie 9-cio letnim oczekiwaniu w PRL-u na paszport. Jak ten czas leci. Paszportu odmawiali mi z;

1. „z ważnych przyczyn państwowych”  Odwołałem się.

2. „z ważnych przyczyn społecznych” Odwołałem się.

3. w końcu „z innych ważnych przyczyn” Nie odwoływałem się, bo dobrze wiedziałem co to są w PRL-u te inne ważne przyczyny. No ale w końcu udało się!

Po przyjeździe do USA nie mając tu rodziny i tylko jednego znajomego zajęty byłem zapewnieniem sobie dachu nad głową i pracy, co mi się świetnie udało.

  Wreszcie dysponując już czasem i pieniędzmi zajęliśmy się z kolegami praca społeczną. W Chicago prawie każda wieś, każde miasteczko miało swoją organizacje np.  Klub Przyjaciół Miasta Żabno, Ełku, Ziemi Ropczyckiej, Podhala itd. Założyliśmy Klub Warszawiaków. Ja byłem Skarbnikiem, kolega Prezesem. W zarządzie jeszcze było 5 osób.

Organizowaliśmy wyjazdy na prowincje, spływy kajakowe w stanach Wisconsin i Michigan oraz inne różne zabawy. Ponieważ te ostatnie okazały się całkiem dochodowe a pieniędzy nie można sobie  było ot tak po prostu wziąć – prawo zabrania, to wszystkie nadwyżki wysyłaliśmy do jednego z domów dziecka w Warszawie.

Ponieważ imprezy były ciekawe, mieliśmy coraz więcej osób.  Na jednym z wyjazdów naliczyłem około 80-ciu namiotów a w każdym jednym namiocie co najmniej po  dwie osoby. Klub Warszawiaków stawał się bardziej i bardziej popularny, ale to się zaczęło pewnym osobom nie podobać. Słynna polska podejrzliwość i zaczepne pytania ; 

– A na co idą pieniądze ze składek i zabaw?

Miałem wszystko udokumentowane, wpływy, wydatki, wszystko się zgadzało. Chyba dlatego, że w owym czasie pracowałem w Federalnych Rezerwach a w końcu jest to Bank Centralny i tam się nauczyłem pedantycznej dokładności. Nie było się do czego przyczepić. Ale niestety, atmosfera na zawsze została zatruta. Gdy było więcej ludzi i imprez, zajmowało mnie ta działalność więcej czasu a tego zaczęło brakować, bo w Banku zmieniały się techniki komputerowe i musiałem wrócić na studia. Przemysł komputerowy, oprogramowanie itp. to są niezwykle dynamiczne dziedziny i właściwie praca polega na ciągłej nauce.

Byłem zmęczony. Któregoś razu zorganizowaliśmy zabawę, na której można było wygrać bilet do Polski. Sprzedawało się wśród zabawowiczów kupony, chyba po $1, ale tego już nie pamiętam, a potem sierotka wyciągała jeden kupon, który wygrywał bilet do Polski w obie strony. Bilet wygrała jakaś kobietka przy tuszy, lat około 60-ciu, która bardzo się ucieszyła, skakała do góry jakby miała  lat 16 a nie 60. W pewnym momencie myślałem, że skoczy na stół z napitkiem i zakąskami. Wszystko by było fajnie, gdyby nie jeden trochę podchmielony łysy facet, który okazał się być dziennikarzem. Podszedł do mnie i powiedział, że fajnie to obmyśliliśmy. Zarzucał mi, że to zwykły przekręt. Wszystko niby z góry ukartowane, że ta pani to znajoma, matka, kuzynka, sąsiadka – niepotrzebne skreślić – jednego z nas. Myślałem, że powie i pójdzie, ale on się przyczepił jak rzep psiego ogona i łaził za mną i non stop powtarzał te głupoty. 

Wtedy naszła mnie refleksja. Po co ja to wszystko robię? Tracę czas, coraz więcej ludzi zaczyna mnie podejrzewać o jakieś machlojki no i w prasie różnie tam piszą o tym Klubie Warszawiaków. Następnego dnia zrezygnowałem ze skarbnika, zdałem wszystko koleżance i zakończyłem działalność społeczną. Zresztą jedyną w moim życiu. Ani przedtem, ani potem takową się nie zajmowałem. Klub się szybko rozpadł. Teraz niestety spotykamy się już tylko na pogrzebach. Zmarła moja dobra koleżanka Danka, która była masażystką, zostawiła dorosłą córkę. Zmarła koleżanka  Mirka na raka mózgu. Ta zostawiła męża i troje małych dzieci. Moj kumpel, z którym przez dwa lata mieszkałem po przyjeździe do Ameryki zmarł na raka żołądka w lecie zeszłego roku. Przed śmiercią przyszedł się pożegnać, ale nie powiedział mi ze jest chory. Zostawił młodszą o kilkanaście lat żonę i dwie córeczki. Należał do Klubu Warszawiaków choć był z Rzeszowa. Zresztą 50% ludzi było z poza Warszawy, nawet Krakusy byli w tym klubie.

   No ale chłopie czas nieubłaganie leci. A na stare lata do kraju ciągnie. Okazało się to jednak niezwykle skomplikowane. Otóż moja żona  Grażyna jest Polką.  Spotkałem ją w Chicago.  Okazało się, że  jest absolwentką naszego LO nr 34  w Warszawie. 

     Przyjechała tu zaraz po maturze, ale teraz to już jest bardzo zamerykanizowana. Nie mogę jej mieć tego za złe, bo większość życia spędziła w USA. Jeszcze jest Klaudia, córka moja, która urodziła się w USA.  Gdy któregoś dnia zaproponowałem powrót cała rodziną do Polski, to Klaudia przepłakała cala noc a żona stała się tak nerwowa, że miałem zepsutych kilka następnych dni. Wtedy zrozumiałem, że do Polski mogę wrócić –  ale sam.

      Niespodziewanie przerwałem tę fascynującą opowieść

– No to wypijmy Tadziu! Wypijmy, za nasze cudowne spotkanie!

      – Siedzę więc w USA, choć nic mnie tu nie trzyma.  W Polsce mam brata Edka, siostrę Ewę i żyją moi rodzice. Jeszcze jest jeden aspekt całej tej sprawy tzn. mojego powrotu. Nie siedzę bezczynnie w domu tylko zacząłem zajmować się handlem nieruchomościami. Widzę, jak wszystko pada, jak ludzie tracą dorobek całego życia a rząd amerykański wypieprza pieniądze na wojny. I końca tego nie widać. Myślę, że w Polsce jest przyszłość dla młodych ludzi takich jak moja córka. 

A prace tu z tym handlem nieruchomościami to mam bardzo niewdzięczną, mogę się narobić i nic nie zarobić. Najgorsze są klientki, takie panie po 50-tce. Tak naprawdę szukają pana do towarzystwa a nie mieszkania lub domu. Trzeba umieć wyczuć kto jest kupcem a kto tylko kupującego udaje. 

Ale nie chce ci zawracać głowy moimi problemami, jest ich o wiele więcej i nie chce cię zanudzać. Jeszcze tylko dodam ze mnie jak i wielu innych zniszczył kryzys z 2008 r. Właściwie straciłem dorobek finansowy całego mojego życia. 

– No widzisz Tadziu – podsumowałem – masz o wiele ciekawsze wspomnienia niż ja. U mnie to tylko, morza, oceany i ryby, ryby i ryby. No ale zrobiło się bardzo późno i czas wracać do rzeczywistości. Jak się domyślasz, to chyba jest nasze pierwsze po wielu latach, ale chyba i niestety ostatnie spotkanie, bo ja wracam do naszego ukochanego Kraju, a ty niestety musisz tu warować! Czasu brakuje, aby opowiedzieć ci, jak mnie życie doświadczyło, lecz jeśli by to ciebie zainteresowało to wyobraź sobie, że opisuję moje morskie perypetie i zamieszczam na Internecie na stronie www.marynistyka.com zakładka polskie rybołówstwo i tam pod moim nazwiskiem umieszczone jest kilka moich opowiadań. 

   Powróciłem na statek trochę podchmielony, ale mocno skołowany. Cieszyła mnie myśl, że to już naprawdę koniec tej niesamowitej przygody z Aquilą. 

Wieczorem do mojej kabiny ktoś energicznie zapukał. 

– Kto tam ? spytałem

– To ja Bogdan. Otwórz – zażądał niegrzecznie 

Otworzyłem. Do kabiny wkroczył Boguś, mój asystent z radiostacji niosąc butelkę „White Horst”

– Boguś! Dzisiaj to już druga flacha białej kobyły. Ja mam już dość!

– No ale ja muszę się napić, bo dzisiaj podczas spaceru po Vancouver miałem niezwykłe spotkanie. Przecież nie będę pił do lustra! 

– A jednak AQUILA !

– Wiesz po obiedzie urwałem się ze statku na spacerek i wyobraź sobie, że idąc sobie taką przyportową uliczką, słyszę wyraźnie, że ktoś mnie woła! 

– Ki diabeł – pomyślałem – chyba się przesłyszałem. Ale nie! Wyraźnie słyszę damski głos wywołujący mnie po imieniu. I wtedy ją zauważyłem! Naprzeciwko mnie szła piękna blond dziewczyna, wymachiwała ręką na przywitanie i wołała mnie po imieniu. Gdy się zbliżyliśmy do siebie, natychmiast ją poznałem. To była moja kumpela z ławy szkolnej z Pyrzyc. Gadaliśmy jedno przez drugie i nagadać się nie mogliśmy. Okazało się, że ona wyjechała z Polski i na stale zamieszkała w Vancouver.

Abyś nie był osamotniony w tych zdarzeniach to powiem ci, że ja spotkałem tu swego kolegę z podstawówki z Warszawy.

Opowiadaniom końca nie było i w ten nieprzewidziany przeze mnie sposób, kolejna już dziś flacha białej kobyły opróżniona została. 

A jednak AQUILA tak jak na wstępie do tych wspomnień nawiązałem, miała właśnie w sobie coś i  nazwa ta idealnie do niej pasowała. 

Jakby zdopingowany ostatnimi wydarzeniami według mego odczucia z Aquilą powiązanymi decydowałem ostatecznie.-

  – Nie ma sensu nawet na miasto wychodzić! Nie ma sensu dłużej tu pozostawać! Czas najwyższy do domku wracać – pomyślałem i niedługo potem wraz z cała załogą wracającą do Polski zszedłem po trapie Aquili. Po krótkiej podróży autokarem po kolejnym już trapie wszedłem na pokład samolotu Boeing 747 lecącego do podszczecińskiego lotniska w Goleniowie.

K O N I E C