“Rzeszowiakiem” przez Pentland
KYLE OF LOCHALSH – KYLEAKIN – KYLE OF LOCHALSH – STORNOWAY – SCRABSTER – WICK – INVERNESS – DRUMNADROCHIT – FORT AUGUSTUS – INVERNESS – HELGOLAND – BRUNSBÜTTEL – RENDSBURG – HOLTENAU – GÓRKI ZACHODNIE
25.07 – 12.08.2004
Załoga:
Janusz “Jasiek” Nedoma
Grzesiek Pietrzyk
Leszek Słodkowski
Magda Noworolska
Piotrek „Szerszeń” Macioł
Paweł Pastuszka
Łukasz Kądziela
Magda Stefanowicz
Kuba „Docent” Tabędzki
Pierwsze wrażenia, jeszcze z okien mikrobusu – Szkocja jest piękna. Żal trochę, że spora część trasy przez Highlands upłynęła nocą – ale i tak, te widoki nieskażonej przyrody są po prostu piękne. Nad ranem musimy się kilkakrotnie zatrzymywać, aby przepuścić spokojnie przechodzące przez drogę stada jeleni. Patrzą na nas bez obawy – prawie z wyrzutem: “jesteśmy u siebie, czemu nam przeszkadzacie?”
O 0700 docieramy do Kyle of Lochalsh. Niewielki, lecz bardzo sympatyczny porcik. Tory kolejowe kończą się ślepo na kei. Przy maleńkiej stacyjce zabytkowy Royal Scotsman – nie odmawiamy sobie przyjemności oglądnięcia wagonów, błyszczących czystością i lakierem. Zupełnie, jakby staruszek przed chwilą opuścił tutejsze ZNTK.
Po raptem kilku minutach oczekiwania widzimy zbliżającego się Rzeszowiaka, który ostatnią noc spędził na kotwicy w pobliskiej zatoczce. Powitania, uśmiechy, wrażenia – no i do roboty.
Przekazanie jachtu – jak to od Bartka – szybkie i sprawne. Jacht w pełnej sprawności morskiej. Tradycyjny wpis do dziennika “Jacht przekazany kapitanem Tajchmanem kapitanu Nedomie w stanie jakim jest, za cenę jednego funta” – i pozostaje już tylko pomachać ręką odjeżdżającej załodze. Szerokiej drogi!
Na morzu jestem przesądny jak Hucuł. Absolutnie nie zacznę rejsu w piątek (jak wszyscy!), ale również i w poniedziałek. A zatem już w niedzielne popołudnie oddajemy cumy, przenosząc się na drugą stronę cieśninki, do Kyleakin, leżącego na wyspie Skye. Odległość niespecjalnie imponująca (tak ze dwa kable) – ale ważne, że rejs się zaczął! Po drodze okazja do przypomnienia sobie właściwości manewrowych łódki, przećwiczenia z załogą manewrów MOB (na silniku i na żaglach). Pogoda dopisuje, humor też. I tak już będzie do końca rejsu.
Rano wracamy do Kyle of Lochalsh, sprawdzić, czy w tamtejszym sklepie znajdziemy brakującą mapę cieśniny Pentland. Niestety, nie ma. Oddajemy cumy i płyniemy pod most, na wody Minch, w kierunku portu Stornoway. Mnóstwo ptactwa, stada delfinów i fok.
Port osiągamy we wtorek o godzinie 0200. Wejście – super, po idealnie ustawionych światłach sektorowych. I na dodatek z pomocą pilota – bardzo sympatycznej foki, “etatowo” ponoć wprowadzającej jachty do portu. Prześmiesznie wyglądała, wychylając z wody mądre ślepka. Tak, jakby usiłowała odczytać napis na burcie “er… zet… e… es… zet…., cholera, jeszcze raz…”. “W Szczebrzeszynie brzmi chrząszcz…”. Ze spelowaniem nazwy jachtu nieraz jeszcze miałem ubaw, w końcu dałem spokój i meldowałem się przez radio jako “Sierra Papa Golf 29 – 41”.
Rano bez problemów kupujemy potrzebną mapę, uzupełniamy wodę. Krótki spacer po miasteczku. W otrzymanych w bosmanacie folderkach informacyjno – reklamowych miasta miły akcent polski: zdjęcie Pogorii, która gościła w tym porcie w roku 2000. Leszek usiłuje znaleźć pod lupą swoją buźkę – był wtedy w składzie załogi.
Oddajemy cumy i pchani zachodnią trójeczką kierujemy się w stronę Cape Wrath. Nazwa robi wrażenie, sam przylądek – również. Gdy mijamy go w środę rankiem – akurat “kłócą” się ze sobą wiatr i pływ, w niebo strzelają fontanny przyboju, sięgające plateau klifu, dobre kilkadziesiąt metrów nad wodą. Fajnie jest. Mrożące krew w żyłach wrażenia, wyniesione z książki “Eurosem na Horn” Kaszowskiego – Urbanyiego zaczynają się powoli materializować. Nie powiem – mam przed Pentlandem spory szacunek, żeby nie powiedzieć – pietra.
O Cieśninie marzyłem od lat, od momentu, gdy z wypiekami na twarzy pochłaniałem wspomnienia z Eurosa. Parę lat temu zaczęło się to konkretyzować – ale tak naprawdę, to po raz pierwszy zaczęło się “poważniej” gdzieś na Biskajach, w kabinie nawigacyjnej Pogorii, podczas regat Cutty Sark 2002. Janusz Zbierajewski bez słowa wyciągnął z zakamarków statku atlas pływów NP 209 i powiedział: “Licz!”
Janusz przechodził przez Pentland Zawiszą Czarnym, w rok po Eurosie. Przymierzał się wtedy “jak pieron do żaby”, załogę o mało co w kapoki ubrał, oczekując czort wie jakich wrażeń, z niebezpieczeństwem utraty statku na czele. Po czym przejechał “jak z Gdyni do Jastarni”. Wachta kambuzowa nawet nie zauważyła – tak byli zajęci skrobaniem ziemniaków.
Charakterystyczny uśmiech z czeluści siwej brody, nieodłączny papieros i słowa Janusza: “Żeglarstwo jest zajęciem dla ludzi myślących. Jeśli dobrze policzysz – przejedziesz po gładkiej wodzie. Jeśli źle – no cóż, sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało…” Wszystko to sprawiło, że wówczas Pentland przestał mi się wydawać “Bóg wie czym”.
No, ale to było dwa lata temu, w zacisznej kabinie żaglowca. Teraz miałem to przerobić “organoleptycznie”, w rzeczywisty sposób odbyć “egzamin z rachunków”. A widok fontann piany, rozbijających się o Cape Wrath, Kyle of Tongue, Strathy Point – wrażenie robi. Choć wiała tylko trójka – czwórka.
W ramach “zadania domowego” już wcześniej policzyłem sobie właściwy moment na forsowanie cieśniny. Na trawersie Dunnet Head trzeba być HW Dover -4. Na wszelki wypadek daję to samo zadanie Grześkowi (“policz, nic ci nie sugeruje…”). No cóż – wynik zgodny. OK!
We środę, 28.07. wysoka woda Dover wypadała o 1950 GMT, 1750 czasu jachtowego (polskiego). A zatem wchodzimy do Scrabster. Licząc ok. pół godziny na dojście do trawersu Dunnet Head – wyjście na 1315 czasu jachtowego. Mamy 4 godziny do przeczekania.
Czas ten wykorzystujemy na pełny klar jachtu (“łapówa dla Neptuna”, niech widzi, że traktujemy sprawę poważnie), kąpiel, krótkie zwiedzanie miasteczka. Punktualnie o 1315 oddajemy cumy. Wiaterek – wymarzony, zachodnia dwójka – trójka. W główkach silnik stop, w górę idą wszystkie żagle: genua, grot i bezan. Za burtę leci porządna miarka dobrej szkockiej. Zbliżamy się do skał Dunnet Head, gdy nagle… wiatr zdycha! Tak całkiem, bez dania racji, do zera!
No jak to, “robić Pentland” na patefonie? Odpada!
Stare buty w garść i “prawą ręką przez lewe ramię”. Rzucałem na zachód, tj. w kierunku, z którego życzyłem sobie wiatru. I pomogło! Wiatr przyszedł w kilka minut. Tyle, że wschodni… Taka równa piąteczka…
Trudno: jedziemy! Wiatr i tak z prądem nie wygra, potrzebny jest tylko dla sterowności. Tak, aby w odpowiedniej chwili “siedzieć” w nurcie, albo wyskoczyć z niego na lewy lub prawy skraj. Merry Men of Mey przy wschodnim pływie śpią, miejsca mapa pokazuje od cholery, trzeba tylko ominąć Swilke i bełty, powstające “w cieniu” Swany, Stromy i Pentland Skerries… Jedziemy, psiakość, zrobimy cieśninę na halsówce!
Dalej – w zasadzie bez wrażeń i historii. W pełni sprawdziły się rady Janusza. Ani wirów, ani kipieli, ani przybojów… Jeden hals założony na północny skraj Swany i poprowadzony ciut dalej, aż pod South Ronaldsay, potem zwrot dla ominięcia Pentland Skerries i następny “sztag” wyprowadzający jacht na bezpieczną odległość od Duncansby Head.
I tyle.
Gdy za lewym trawersem zostały już Skerries – rozglądam się trochę z niedowierzaniem. Jak to, to już wszystko? Już koniec? A gdzie te piekielne karuzele z książek Kaszowskiego? Gdzie wiry, gdzie piany przyboju, wyrastające niespodziewanie na środku morza? Gdzie te “placki” płaskiej wody, obniżonej od poziomu reszty o metr? Gdzie….?
No, może gdybyśmy z Grześkiem źle policzyli – byłoby więcej “atrakcji”. Ale jakoś dziwnie nie żałuję. Jedno, co rzeczywiście robiło wrażenie – to prędkość. Log mechaniczny pokazywał ok. 5 węzłów – GPS praktycznie nie schodził poniżej 10 kn, bywało, że pokazywał 14. Przejazd przez cieśninę jest rzeczywiście ekspresowy. A była to “tylko” kwadratura.
Przybijam z załogą “piątkę”, zapalam papierosa (którego dzisiaj? sam nie wiem), siadam spokojnie w kokpicie, pozwalając odparować (zbędnej – jak się okazało) adrenalinie. I w tym momencie przychodzi jedna, krótka, dobrze wymierzona falka. Rozbryzguje się o dziób i moczy mnie od stóp do głów. Resztki zmoczonego papierosa smętnie zwisają z pyska. Reszta załogi – suchuteńka. Szczerzą teraz zęby, ryczą ze śmiechu, patrząc na moją z lekka zgłupiałą minę. Też parskam śmiechem, odbierając to chlapnięcie jak sympatyczne “poklepanie po ramieniu” przez Pana z Dużym Widelcem, który właśnie pozwolił mi zrealizować jedno z chłopięcych marzeń.
Wieczorem jesteśmy już grzecznie schowani w Wick. Jak to w Szkocji – malutkie miasteczko, ale jakże czyściutkie, zadbane. Spacer starymi uliczkami, wśród zieleni i kwitnących kwiatów to prawdziwa przyjemność. No i – znów, jak to w Szkocji – niezwykłe ciepło i spokój, sympatia, uśmiech i chęć pomocy, z którymi się spotykamy od gospodarzy.
“No, z prądem to na tej kei kłopot, ale jeśli chodzi tylko o komórki – to dajcie! Jak się naładują – to podrzucę!”
“Słuchajcie, jadę na lunch, to jest klucz od mojego biura. Jak coś będziecie potrzebować – to potem schowajcie ten klucz do doniczki przed wejściem”
“Z Polski? Mój dziadek był lotnikiem, zestrzelili go koło Sochatcheway (pewno chodzi o Sochaczew?), no i wasi ukrywali go tam do końca wojny…”
“Z niczego” rodzą się sympatie, pogaduszki, wsparte kropelką tutejszych, torfem pachnących “wyrobów domowych”. Z pewnością kredyt sympatii daje nam banderka pod salingiem – niebieska z białym krzyżem świętego Andrzeja. Szkocka, nie brytyjska.
“Dużo obcych jachtów tu do Was przychodzi…”
“Tak, zwłaszcza Anglików!”
Powoli docieramy do zakamarków szkockiej historii. Tendencje odśrodkowe są tu bardzo silne, niektórzy miejscowi czują się wręcz członkami narodu, będącego od lat pod angielską okupacją. Ich ojczystym językiem jest gaelic, wielu z nich angielskiego uczyło się dopiero w szkole. Wprawdzie chyba tylko Magda, anglistka z zawodu, jest w stanie w pełni “złapać” miejscowy akcent, dla nas, całej reszty “szkocki angielski” wydaje się po prostu … inny. Bo też i taki jest.
Odwiedza nas również miejscowy Polak. Przyjechał tu przed kilkoma miesiącami, ma kontrakt konsultanta w miejscowym szpitalu. Zabiera nas na wycieczkę swoim samochodem, Leszek (lekarz) z ciekawością zagląda do szpitala. Mimo tego, że zaraz po studiach wyjechał do Niemiec i tam pracuje – nie może się nadziwić bogactwa wyposażenia. W końcu Wick – to (bez urazy) małe miasteczko, przy którym Władysławowo to metropolia. Ech… Miało być o żeglarstwie!
Następnego dnia pod wieczór oddajemy cumy i kierujemy się na południe. Żal jeszcze opuszczać Szkocję. Wiemy, że harmonogram rejsu jest napięty – ale z drugiej strony: to przecież właśnie tu jest “cel” rejsu! Normalna taktyka każe na początek gnać do przodu, wyrobić sobie zapas czasu – i wtedy spokojnie “bawić się w turystów”. Rany, przecież “turystykę” w Kopenhadze czy w Sassnitz to można w każdej chwili – a kiedy znów TU będziemy? No i w sumie Pentland oszczędził ewentualności piłowania “nad” Orkadami – raz kozie śmierć! Kierunek Inverness!
Wejście do zatoki Inverness wygląda jak oceanarium. Zatoka jest dość płytka i doskonale osłonięta, trzeba wykonać dość ciasny “esik-floresik” między dwoma cypelkami. Tą właśnie okolicę upodobały sobie foki i delfiny. Jest ich po prostu mnóstwo. Nie wykazują żadnych obaw – podpływają pod samą burtę, bawią się, figlują, nurkują pod dziób, by za chwilę, z radosnym parsknięciem, wystawić łeb po drugiej stronie.
“Four and twenty virgins came down to Inverness
and when the ball was over – was four and twenty less
Balls to your partner, your ass against the Wall
If you’ve never been out in a Saturday night – you’ll never been out at all!”
Dalsze zwrotki piosenki są już całkiem obsceniczne, krótko mówiąc – ze szczegółami opisują pikantne okoliczności, w jakich kolejne 24 panienki traciły dziewictwo. Zresztą, wizyta w miejscowym pubie zweryfikowała znany nam tekst. Okazało się, że podany wyżej refren w oryginale brzmi “nieco” inaczej. Nie zacytuję!
Co ciekawe – wieść gminna przypisuje autorstwo słów Robertowi Burnsowi, który cieszy się w Szkocji (a zwłaszcza w Inverness, gdzie spędził znaczną część życia) estymą prawie taką jak u nas Mickiewicz. Najwyraźniej “lżejsza muza” też nie była mu obca. Ale jeszcze ciekawsze jest to, że szkockie regimenty upodobały sobie tą piosenkę do uroczystych, zupełnie oficjalnych defilad. To trochę tak, jakby nasze wojsko defilowało w takt “tańcowała Karolinka z żołnierzami…” Lubię Szkotów. Mają fantazję.
Przy okazji “zacieśniania przyjaźni polsko-szkockiej” robimy interes życia: za pół litra polskiej wódki (plus 4 paczki Caro) dostajemy trzygalonową butlę miejscowego produktu…. I wygląda, że obie strony są zadowolone. Ktoś coś mówił o skąpych Szkotach?!
W Inverness opuszcza nas Kuba, wezwany w nagłym trybie do Polski (kontrola Urzędu Skarbowego, taaaak…). A my… Cóż, my postanawiamy zweryfikować legendy o potworze. Wszak Inverness to po polsku “ujście rzeki Ness”. Rzeki, wypływającej z jeziora (czyli Loch) o tej samej nazwie…
Początek Kanału Kaledońskiego to seria kolejnych (łącznie 9) śluz, dwa obrotowe mosty drogowe i jeden kolejowy. Dość ciasny, sztuczny przekop wyprowadza po kilku godzinach na ciemne, niemal czarne wody Loch Ness. Pogoda – wspaniała, upał – ale woda w jeziorze zimna jak sto diabłów, 6 – 7şC. I taką temperaturę jezioro zachowuje przez cały rok, również w zimie, nie zamarza. Ogromny zbiornik, głęboki na kilkaset metrów, długi na 26 mil. Obok – ściany otaczających jezioro Gór Kaledońskich. “Rynnę” między zboczami upodobali sobie ponoć brytyjscy myśliwcy, od czasu do czasu przylatują tu ćwiczyć lot koszący z prędkością naddźwiękową, nad samą powierzchnią wody. Sam nie wiem, czy cieszyć się, czy żałować, że ominęła nas ta atrakcja.
Praktycznie cała okolica “żyje z Nessie”. W każdym kramie, sklepie, sklepiku – mnóstwo pamiątek, gadgetów, stylizowanych “w potworka”. Najczęściej zielonego i najczęściej made in Taiwan. Nie szkodzi.
O, szkocka przekoro! Główną atrakcją Drumnadrochit jest Centrum Nessie, którego ekspozycja (multimedialna, również po polsku), w naukowy sposób udowadnia, że Nessie nie istnieje! Dobra, dobra – turyści i tak wiedzą swoje, tego rodzaju bla-bla i tak, ani legendy, ani interesu nie zepsuje! Zresztą – wyjście z muzeum prowadzi przez ogromny sklep z pamiątkami. Nessie z profilu, Nessie en face, Nessie pluszowa, porcelanowa, metalowa, wymalowana na kubeczku, breloczek, kalendarz, ściereczka w potworki, komu, komu…
Mnie najbardziej podobała się całkiem inna pamiątka, z Nessie – wyjątkowo – nie związana. Lniany ręcznik, na nim nadrukowana mapa Szkocji, flagi, herby, dudziarz w kilcie – i tekst, mniej więcej tej treści:
Podczas stwarzania świata dobry Pan Bóg rzekł do Archanioła Gabriela: – Wiesz, wymyśliłem, że Szkotom dam piękne góry, wrzosowiska, rzeki i jeziora o czystej wodzie, lasy pełne zwierzyny, piękne klifowe wybrzeże, zapasy ropy naftowej, (dużo tego było, z pamięci wszystkiego nie wyliczę)
– Ależ, Panie, czy to nie za wiele, jak na jeden naród?
– Jeszcze ci nie powiedziałem, kogo im dam za sąsiadów…
Po drugiej stronie Urquhart Bay znajdują się ruiny zamku o tej samej nazwie. Zamek ten kontrolował kiedyś wejście do doliny Glennmore, prowadzącej na północ Szkocji. W roku 1692, podczas jednej z licznych wojen o sukcesje tronu, obrońcy wysadzili zamek w powietrze, by nie dostał się w ręce wroga. Zamek nigdy nie został odbudowany, lecz do dziś robi wrażenie swoją potęgą. Widać każda nacja musi mieć swój Kamieniec Podolski. Zresztą – sienkiewiczowski Hassling-Ketling pochodził z Elgin, leżącego nieopodal.
Noc spędzamy w Fort Augustus. Niestety, od następnego ranka trzeba już gnać do domu. Maszyna full ahead i wracamy do Inverness.
Jakie czynniki należy brać pod uwagę podczas nawigacji pływowej? Porę występowania korzystnego prądu? Nooo, też… Jednak najważniejsze to prawidłowe określenie pory występowania …. lunchu pracowników Kanału. Niestety, spóźniliśmy się o 10 minut na śluzę Muirtown (przedostatnią!) – co w efekcie wymusiło pół doby dodatkowego postoju, dla wyczekania kolejnej wysokiej wody.
Reszta rejsu już właściwie bez historii. Żmudne piłowanie pod wiatr (cały czas, od Pentlandu, wschodni do południowo wschodniego, czyli w mordę). Coraz bardziej nabieram pewności, że z tymi butami musiałem coś sknocić… Dość denerwująca doba monotonnego porykiwania “długi – dwa krótkie”, gdzieś w miejscu upchanym platformami wiertniczymi. Awaria elektrycznej pompy wodnej, w związku z czym przejściowo zostaliśmy “na baniaczkach” – do czasu, gdy Szerszeń zadziałał na daną pompę siłą skupioną, przy użyciu impulsatora kinetycznego z naprowadzaniem trzonkowym (czyli, w akcie rozpaczy, przypieprzył jej młotkiem…)
Przed samym Skagerrakiem wiatr stężał – no i po prostu cieśniny nas “wypluły”. Trudno – po kalkulacji “milażu i czasażu”, decyzja: idziemy przez Kanał Kiloński. Bliżej, dzień “niezależności” od wiatru – no i możliwość wypoczynku dla załogi. Przeskok z Inverness do Helgolandu (“port wyczekiwania” na wejście w Elbę) trwał 6 dób non-stop. To jednak trochę dużo, jesteśmy po prostu zmęczeni. Sztormiaki pokrywa chrzęszczący, biały pancerz, ręce i twarz przeżarte solą – marzy się porządna kąpiel. I choć humory nieodmiennie dopisują, choć czujemy się w tym naszym “prywatnym światku” całkiem nieźle, choć z ośmiorga prawie nieznajomych wcześniej osób zrobiło się ośmioro przyjaciół – jesteśmy po prostu zmęczeni.
Niestety, zbyt wiele luzu nie ma. Praktycznie tylko tyle, ile każe “rozkład jazdy”, czyli tabela pływów. Gnani presją czasu (termin oddania łódki zbliża się nieubłaganie)nie oszczędzamy paliwa. Silnik pracuje praktycznie non-stop. Dopiero przed samym Helem pozwalamy sobie na luksus “pół godziny ciszy”. Cypel i znajomą pławę HL-S osiągamy, jak Pan Bóg przykazał, na żaglach.
W całej kalkulacji czasowej pomyliłem się o 7 godzin, tyle wyniosło spóźnienie do Górek. Pod salingiem tylko trzy banderki: szkocka, helgolandzka i niemiecka.
Najbardziej cieszy ta pierwsza. Obiecuję sobie w duchu, że nie po raz ostatni jej używam. Wrócimy, na pewno TAM jeszcze wrócimy.
Na podsumowanie – statystyka: 1489 mil, 326 godzin; 14 portów; w tym na pływach 1062 mil, 248 godzin, 8 portów.
P.S.
Czy ktoś może mi autorytatywnie powiedzieć
W KTÓRĄ STRONĘ RZUCAĆ BUTAMI?
Autor relacji: Janusz “Jasiek” Nedoma