„SANTA MARIA” na południowym Atlantyku czyli morska szkoła życia
Drugi oficer pochował do szuflad w stole nawigacyjnym mapy łowisk a wyciągnął mapy marszowe i wykreślił na nich kurs na Monte Video. Później kolejni wachtowy oficerowie nawigacyjny, co godzinę, przy pomocy sekstansu i z urządzeń radionawigacyjnych typu Decca Navigator, Loran lub Omega pobierali jakieś informacje, przez fachowców „zegarkami” zwanymi, coś tam przeliczali a następnie na tej ołówkiem przez II Oficera wymalowanej kresce odmierzając cyrklem pokonaną odległość, wyznaczali aktualną pozycję statku. Z każdą chwilą trawler oddalał się od łowiących oraczy mórz. W wodzie, za rufą trawlera przetwórni m/t Delfin wraz z białą i wciąż cuchnącą rozkładającymi się resztkami z ryb pozostawał biały kilwater. W powietrzu za rufą snuła się smuga białej pary ulatującej z komina ze statkowej fabryki mączki rybnej umieszczonego na bramie rufowej trawlera.
Jeszcze przez kilkanaście godzin po zakończeniu połowów ryb fabryka ta przerabiała odpady i pozostałości z filetowania ryb. Na UKF-ce niczym na bazarze, przez kilka godzin jeszcze było gwarno od przekrzykujących się rybaków. Później gwar zrzedniał aż wreszcie wszystko ucichło. UKF-ka milczała. Milczały również odbiorniki radiowe w kabinach mieszkalnych trawlera nastawione na pasmo fal ultrakrótkich. Każdy zakątek statku opanowała wszechwładna nuda spowodowana nagłym bezrobociem rybaków przyzwyczajonych do codziennej jednostajnej i ciężkiej orki.
Minęło kilka dni monotonnego „połykania” morskich mil. Na trawlerze m/t Delfin jakby już zapachniało lądem.
Rybacy przygotowywali statek do remontu oraz inspekcji towarzystw kwalifikacyjnych i do pracy z nową załogą, a w wolnym czasie doprowadzali swój mocno zaniedbany dotychczas wygląd. Wygolona z wielomiesięcznego zarostu skóra na ich twarzach jakby wyjaśniała i wygładziła się. Rybacy wyraźnie odmłodnieli. Zmęczenie jakby gdzieś ustąpiło.
Mozolnie doba za dobą i powoli, zbliżali się do rozlewiska Rio de la Plata dzielącego Argentynę od Urugwaju. Tego dnia tak jak dotychczas, nudą wiało i aż do obiadu nic nie zapowiadało, że coś się zmieni. Po obiedzie ciężko, bo aż sprężyny zachrobotały, usiadłem w fotelu radiostacji na tym statku ulokowanej pół piętra poniżej kapitańskiego mostku i rozpocząłem swą wachtę słuchając na radiotelegraficznej częstotliwości 500 kHz – służącej do wywołań w niebezpieczeństwie. Po południu, na mostku, wraz z trzecim oficerem nawigatorem Andrzejem wachtę objął młodszy rybak Krzyś, świeżo upieczony absolwent Technikum Rybołówstwa Morskiego. Sympatyczny Krzyś był niezwykle gadatliwym marynarzem. Mówił tak głośno, że trudno było się oprzeć wrażeniu, iż jego donośny szczebiot doskonale słychać było nawet w najodleglejszych i niedostępnych dla marynarzy zakątkach rufowego trawlera-przetwórni.
– Wie Pan Panie Trzeci, ja to chyba zwierzałem się Panu, no, ale tak na wszelki wypadek powtórzę się raz jeszcze. Bo wie Pan! Pomarzyć se zawsze można. To takie przyjemne. Prawda? No i wie pan! Marzenia… Bo gdyby, na przykład teraz, w tej chwili, na Ukf-ce zawołałby nas płynący pod jakąś egzotyczną banderą statek a jego kapitan zaproponowałby mi pracę, nie wahałbym się ani nawet jednej sekundy.
Trzeci Oficer stojąc przed oknem na środku sterówki, ze wzrokiem utkwionym gdzieś w niekończący się bezkres oceanu spytał jakby od niechcenia:
– No i co by pan zrobił?
– Jak to, co? – Odparł wyraźnie rozochocony młody rybak – Natychmiast przesiadłbym się na ten statek.
– Tutaj w morzu?
– Jak by się dało, to nawet tu w morzu.
– No to powiedzże mi młody człowieku, dlaczegoż to tak chętnie naszą ukochaną Polską banderę, zmieniłbyś na jakąś tam obcą, nieznaną i w dodatku egzotyczną? Hę? – Spytał trzeci
– No, bo bym tam kupę szmalu zarobił!
– No tak…… To niby prawda. Gdyby taki wyśmienity i doskonale wyszkolony żeglarz jak pan, popracowałby na statku obcej bandery, to może by tę kupę szmalu zarobił. A może i nie.
– Jak pan może wątpić? Jak pan może mówić mi, że nie?
– Ano różnie to w życiu bywa. Bo gdyby na ten przykład armator zbankrutował, to pewno nie zapłaciłby załodze ani grosza i co by pan wtedy zrobił? Czy taki wariant również pan rozważył?
– Nie!
– No widzi pan! A mało to marynarzy naharowało się w morzu niczym te woły na roli, a powróciło do domu bez grosza w kieszeni. Nic pan o tym nie słyszał? – „rozkręcił” się trzeci oficer – Ale, o czym my tu mówimy? Tak czy inaczej, to jest utopia. Tutaj na tej morskiej pustyni pies z kulawą nogą pana nie znajdzie. Tak, że niech pan zejdzie z obłoków na ziemię! Nie ma pan na co liczyć! Lepiej niech pan idzie na skrzydło i zajmie się obserwacją horyzontu, bo nawet przy doskonałej widoczności o tragedię na morzu nie trudno.
Krzyś posłusznie podreptał na lewe skrzydło mostku a potem przedefilował na prawe i widocznie nie dostrzegłszy tam niczego interesującego ponownie podszedł do trzeciego i ni pietruszki ni z podszewki zapiszczał:
– Kurde mole! Niech trzeci nie będzie taki okrutny i nie pozbawia mnie takich wspaniałych marzeń!
Trzeci spojrzał na niego z nieco zdziwiony i rzekł:
– A pomarz se człowieku. Jesteś pan młody żagiel! Takich marzycieli jest na tym świecie setki milionów i wszyscy oni śnią o dużym szmalu, a i o hojnym pracodawcy. Ale to są tylko mrzonki!
– Mrzonki? Zaraz mrzonki! A w ogóle to, co pan tam wie!? – Przerwał trzeciemu rozeźlony Krzyś
– No prawdę mówiąc niewiele, panie Krzysiu. Niewiele, ale parę krzyżyków na grzbiecie to ja już mam. Bo wie pan, gdy ja przyszedłem na ten popaprany świat, to można powiedzieć, że cywilizacja i technika w porównaniu z dniem dzisiejszym była daleko z tyłu. Na ten przykład w Polsce telewizji to jeszcze nie było, a królowało objazdowe kino. Komuna, wszędzie gdzie to możliwe było, w prawie wszystkich chałupach „kołchoźniki” pozakładała.
– A co to takiego było te kołchoźniki? – spytał Krzyś.
– Były to głośniki, do których nie z eteru, lecz przewodami elektrycznymi z centralnej rozgłośni podporządkowanej komunie programy wysyłali. Wszystko po to, by „złowrogiej” propagandy ludzie nie mogli słuchać i wysłuchiwali jedynie, niepodważalnie słusznej partyjnej propagandy. Potem zebrało się grono kilku telemaniaków, czyli zapaleńców chcących bezprzewodowo prócz głosu emitować również i obraz. A ile było politycznego spekulowania? A ile gadania? Zapamiętałem tylko, że ówczesnej władzy ludowej pomysł z tą telewizją, to nie bardzo się podobał i nie był na rękę. Obawiali się, że bezprzewodowe transmisje telewizyjne mogą pomijać ich cenzorskie zapędy.Tamci jednak dopięli swego. Wreszcie na własne oczy ujrzałem pierwszy telewizor, w którym jeszcze jako chłystek oglądałem pierwsze polskie programy telewizyjne. Aparat ten swego czasu przywiózł z Moskwy ojciec mego ze szkolnej ławy kolegi. Ten ojciec to niby to jakaś tam komunistyczna „szycha”. Tak, że ten telewizor, to ci dopiero cudo było. Siedzieliśmy przed tym monstrum wielkości powiedzmy dzisiejszej szafki kuchennej i czekaliśmy z niecierpliwością aż coś się tam pokaże. A ekran był tam wielkości no powiedzmy dzisiejszego średnich wymiarów kalkulatora. A przed tym ekranem na żelaznych szynach zamocowane było szklane akwarium. Przed załączeniem tego telewizora ojciec tego kolegi przyniósł w wiaderku wodę i przez lejek wlał ją do tego akwarium. Potem trzeba było czekać aż się woda „uspokoi” gdyż pełno w niej było bąbelków no i wreszcie po włączeniu tego egzotycznego aparatu bardzo długo czekaliśmy aż to to się zagrzeje. A warczało to to. A trzeszczało to to, że aż strach. Gdy wreszcie pokazał się tam taki czarno biały obrazek kontrolny, to ojciec tego kolegi zaczął przesuwać te akwarium po szynach aż do uzyskania względnej ostrości powiększonego taką wodną soczewką obrazu. Potem jeszcze coś przy tym aparacie kręcił i wreszcie usłyszeliśmy głos. Pamiętam jak dziś, że nadawali wtedy muzykę poważną no i wiadomości. Po zakończeniu kilkuminutowej transmisji programu telewizyjnego właściciel telewizora podstawił wiadro pod telewizor i wyjął z dennej części akwarium gumowy korek i spuścił wodę, „bo się glony zalęgną i akwarium zzielenieje” – instruował nas. Potem przez długie lata jeszcze oglądaliśmy tylko jeden program telewizyjny. Tak to było. I co? Słyszałeś pan coś o takiej technice? Co?
– No nie! Nie słyszałem. Pierwszy raz od pana to słyszę!
– No widzisz pan! A dzisiaj to jest dopiero technika! Dwa programy telewizyjne nadawane prawie od rana do północy, to prawdziwa rozpusta. Szkoda gadać. Po prostu w głowie się nie mieści. Tak, że może i niewiele wiem, ale mam już parę krzyżyków to i mogę coś niecoś powiedzieć! – kontynuował trzeci – tylko, że ta dzisiejsza młodzież nic nie chce mnie słuchać. Życia ode mnie i innych starych rybaków nie chcą się uczyć. A na ten przykład, to niby ci Indianie, co to byli tacy prymitywni, po prostu dzikusy, a w książkach piszą, że tam to młodzi, rady starszych słuchali. Z doświadczenia korzystali, dziadków szanowali, dbali o nich, opiekowali się nimi i liczyli się z ich opinią. A wie pan!? – kontynuował dziwny monolog nawigator – jak już jestem przy temacie, to opowiem panu jeszcze jedną bardzo nietypową i wielce pouczającą opowiastkę o ludzkim cwaniactwie i niezgłębionej naiwności. Otóż w Szczecinie mam takiego nietypowego sąsiada, bo to niby taki złodziejaszek, ale jakby charakterny. Jak to on wtedy mi powiedział? – Aha! „Nie sram we własne gniazdo, szanuję swój dom oraz sąsiedztwo i dlatego tak wiele lat koło siebie bezkolizyjnie mieszkamy”. Słyszeliśmy o sobie wiele plot, lecz prawie zupełnie się nie znamy. No a niedawno zdarzyło się, że wreszcie spotkaliśmy się i jak to z sąsiadami bywa przy okazji flaszeczkę wypiliśmy. A on, ten niby sąsiad, zaciągnął się śmierdzącym „szportem” puszczając wokół siebie kupę cuchnącego dymu i takim bardzo chrypiącym głosem do mnie mówi: „Wiesz sąsiad, że my do siebie jakby podobni jesteśmy.
– Jak to podobni? – oburzyłem się nie na żarty.
– No nie! Nie ma się, o co obrażać – powiada – Niech no pan zauważy, że ciągle nas w chacie nie ma, a te nasze biedne baby z dzieciarami wciąż same na tym zasranym świecie. Jak ja idę do kicia, to ty sąsiad w morze płyniesz. I ty gonisz za szmalem i ja gonie za szmalem, no i dlatego w domu nigdy nas nie ma. Ty pragniesz żyć w spokoju i ja pragnę żyć w spokoju, ale mi to ludzie spokoju nie dają. To przez ludzi wszystko się dzieje. Zdawałoby się, że to wszystko takie mundre, kształcune, technikum pokończyli, szkoły mają z maturą, a na takiego często trafisz barana, że sam się prosi, żeby go po rogach walić. Wiesz sąsiad, na warunkowe jak wyszedłem – muszę się zaczepić, myślę, w państwowej robocie. Nie ma wyjścia. Na traktorzyste więc ide do PGR-u. Zetorka dostaje nowego i w kurs. Orka na całego! Na obiad z pomocnikiem zatrzymujemy się raz w takiej knajpie ze stolikiem szybkiej obsługi dla kierowców, postawionym specjalnie koło okna, żeby było i zjeść prędko i z oka pojazdu nie stracić. Szamunek dali szybki i gorący – luksus. Ale ja swojego Zetorka z oka nie spuszczam, a koło niego – widzę – kręci się jakiś miejscowy bauer, z tych ważniejszych i najmundrzejszych. A przy sąsiednim stoliku facio odzywa się do mnie z nad talerza: „fart do pana idzie” Pytam się: Jaki? – A on mi mówi, że to największy kozak w całej okolicy, dwa lata temu technikum rolne skończył, maturę ma, gospodarke prowadzi stylowo i nowocześnie, tylko traktora nie może sobie sprawić, no to chodzi i dorywa choćby na pół dnia. Szuka gdzie by kupić. Wpłacić to już wpłacił i wciąż mu przydział spada to na miesiąc to na trzy a pole nie poczeka. Za robote facio płaci dobrze, choć najchętniej kupiłby własny, tylko nie ma gdzie. Czas mi jak raz dopisywał – mówię – zawsze pare moniaków się przyda. Skończyłem obiad, zapłaciliśmy z pomocnikiem, każdy za siebie. Rzuciłem okiem – facio chodzi dookoła Zetorka, kopie gumy, zagląda mu z tyłu i z dołu, wyraźnie jakby się przymierzał do mojego egzemplarza. A tylko, co był dotarty. Wychodzimy. Siadam za kierownicę, pomocnik koło mnie. A ten badylarz podchodzi ci do mnie, kładzie mi rękę na kolanie i nawija:
– Pańska maszyna?.. Zbił mnie trochę tym pytaniem. Kursy ma pokończone, świadectwo na rękach, matury w kieszeni i łeb jakby pośrodku a tak mi kit wstawia. Ale nie. Rękę trzyma na kolanie, to nie żaden kontroler. Byłem na małej banieczce, więc nie daję po sobie nic poznać, mówie tylko:
– Państwowa. Przecie widać. A o co chodzi?
– Ładna sztuka, powiada, żeby była pańska to z miejsca bym kupił. Zbił mnie tym, że nie mówi o robocie traktorem, tylko o handlu, więc mu odpowiadam:
– A ja mogę kupić w każdej chwili byle tylko zechcieć.
– Żartuje pan – powiada i patrzy we mnie jak w betlejemską gwiazdę. Przyglądam mu się i sam sobie nie wierzę, że taki mocny w okolicy, mature ma kieszeni a tak łatwo nabiera się na farmazon. Zapuszczam silnik. Nie patrząc w ogóle na niego wyciskam sprzęgło i leciutko wrzucam bieg. A ten mnie klepie po kolanie, wyłącza zapłon i powiada: – Gdzie się pan tak spieszy? Powiadasz pan, że w każdej chwili możesz kupić, ale w jaki sposób?
– No a co mi na nim zależy? – Mówię więc dla zgrywy: – Jestem kierowca państwowy, no nie?
– No to wiem.
– Widzisz pan. No to przypuśćmy, że tego traktoru ja nie mam. Wpłacam dzisiaj do czternastej pieniądze do kasy i jutro z bazy biore nowy Zetorek do dotarcia, nie? Uczony człowiek, a takiej prostej sprawy pan nie wiesz, czy jak?
– No panie. Nie wiedziałem, że są takie możliwości.
– A jak może być inaczej? Traktor może się rozbić, rozsypać, połamać, różnie się zdarza. Więc wracam biorę nowy i po krzyku, bez korowodów i cyrku.
– Oczywiście, powiada pan gospodarz – i już mu się ryjek świeci ze szczęścia – Dałbym tyle ile się należy, dołożyłbym jeszcze za fatygę i miałbym tą maszynę na własność.
– Mogłaby być, dlaczego nie? Zależy tylko czy mnie się opłaca fatygować?
W tym momencie cały program miałem już gotowy. Wracam na baze i składam meldunek, że traktor mi ukradli. Odpale przed tym pomocnikowi, co mu się należy i czekam spokojnie na nowy przydział. Tymczasem „psy” szukają zguby i trafiają do bauera, który wyszedł na złodzieja państwowego mienia znacznej wartości i nadział się na 201, czyli 5-kę do okitowania i to jak tylko wszedł na sale, zanim jeszcze sędzia zabrał głos. Ale jednocześnie uświadamiam sobie, że mam erkę, a on może być jeszcze niekarany. Wtedy śledzie jemu dadzą wiarę, a nie mnie. Odwieszą, dołożą, żaden interes. Strąciłem jego rękę z kolana, włączyłem zapłon, ruszyłem przed siebie i zacząłem się zastanawiać nad tym, co oni tak na tych kursach i liceach studiują jak wychodzą stamtąd takie jelenie? Do dziś sobie na to pytanie nie umiem odpowiedzieć. No i widzisz pan, panie Krzysiu, jacy ludzie są naiwni?!
Trzeci umilkł. Krzysia też nie było słychać. Na mostku Delfina słychać było jedynie nużący pisk przetwornicy zasilającej radar nawigacyjny.
– A wracając do pańskich mrzonek panie Krzysiu – po dłuższej zadumie, ożywił się nagle trzeci – to niech pan mi wierzy lub nie wierzy, ale uczciwego a jeszcze do tego hojnego pracodawcy na tym świecie nie ma, a jak twierdzi mój sąsiad – złodziejaszek, to „Uczciwa praca nie popłaca” lub „Uczciwa praca w gówno się obraca” i chyba ma rację ten chłop. Bo wiesz pan? Interesy poszczególnych grup społecznych są niesamowicie rozbieżne i jak to mówią „punkt widzenia zależy od punktu siedzenia”. Ja już jestem całkowicie pozbawiony złudzeń a panu też radzę trzeźwo spojrzeć na naszą rzeczywistość. Do szkoły morskiej szedłeś pan zapewne z nadzieją, że po jej ukończeniu pływać będziesz i na statkach jeszcze kupę szmalu zarobisz. Że ludzie będą pana szanować, poważać i zazdrościć, że będziesz pan, no taki światowy. A tymczasem, jak pan widzisz to tylko na marną wegetację może tych pieniędzy panu wystarczy! I to wszystko. Mitycznie i zamożni marynarze, proszę pana, to wcale nie są tacy pracowici i wysokiej klasy specjaliści okrętowi. Proszę pana! Zejdźmy na ziemię! Zamożni marynarze, są to ludzie odznaczający się wybitną znajomością międzynarodowego prawa celnego i doskonale orientujący się w międzynarodowych prawach rynkowego popytu i podaży towarów. Odznaczają się oni do tego wyjątkowym sprytem, odwagą no i przy tym towarzyszy im przysłowiowy łut szczęścia. Natomiast uczciwi ludzie żyją tak, jak wszędzie żyją. Cwaniaczki wiedzą, że po to, aby na tym świecie czegoś się dorobić, trzeba drugiego człowieka „obrobić”. Bo weź pan na ten przykład kupców. Towar od producenta kupują za bezcen, po kosztach wytwarzania i bez żadnej pracy narzucają odpowiednio wysoką marżę i szmal robią. Znają za to doskonale prawa popytu i podaży. Już starożytni bogowie opiekujący się kupcami i złodziejaszkami jedno miano mieli, Grecki Merkury lub Rzymski Syriusz. Intrygująca zbieżność zawodów nieprawdaż? Ci, pod których dyktando żyjemy, również doskonale o tym wiedzą. Tak, tak, proszę pana. To są te zasrane komuchy, partyjne sekretarzyki, czerwone kacyki.
– Ciszej panie trzeci. Ciszej! Jeszcze ktoś pana usłyszy! – prawie szeptem zaprotestował Krzyś.
– A niech sobie słuchają, ja już teraz wszystkich ich się nie boję. Niech no pan spojrzy na polską rzeczywistość powojenną. To lata zmasowanego ataku kłamstwa i fałszu w środkach masowego przekazu. Naród traktowany jest instrumentalnie i wyjątkowo brutalnie. To musiało wywołać ostry sprzeciw społeczeństwa kolejno w 1956, 1968, 1970, 1976, a teraz 1980.
– Błagam! Ciszej panie Andrzeju!
– Co ciszej! Niech wiedzą, co prosty człowiek o nich wszystkich myśli. Nie tylko o komuchach, ale i o tych cwaniaczkach z ich zachodnich pseudo demokracji. Bo wszyscy ci politycy, premierzy, prezydenci, ministrowie, fabrykanci, magnaci, bankierzy i inne tejże kategorii mafijne szumowiny żerujące na nas, jak te hubki na drzewie, to jest masoneria. Pasożyty! Kleszcze!
– Ciszej panie trzeci!
– Ciszej? Bo co? A co tu na końcu Atlantyku oni mogą mi zrobić?
– Tu to nic, ale jak pan do kraju wróci….?
– No tak. Ma pan niby racje Krzysiu, bo faktycznie to oni są doskonale zorganizowani. Ale nic to – jak mawiał pan Wołodyjowski. Kontynuując mą poprzednią myśl, chciałem pana uświadomić, że to z naszych zagrabionych nam pieniędzy, te komuchy utrzymują uzbrojoną po zęby policję oraz wojsko! To wszystko przeciwko nam. Z zagrabionych nam pieniędzy opłacają również sędziów i prokuratorów orzekających wbrew woli narodu i przeciwko narodowi na wyraźny rozkaz tych czerwonych kacyków. Mówiąc wprost, my jako naród sami sobie opłacamy cały aparat ucisku – jakby nie słyszał ostrzeżeń rybaka kontynuował trzeci oficer. – Niech pan zauważy, że na przestrzeni wieków wytwarzaniem wszelakiej broni, począwszy od maczug, łuków, kusz, później dział, armat, pistoletów, karabinów, samochodów opancerzonych, czołgów, samolotów, śmigłowców bojowych aż po dzisiejszą broń atomową, nie parali się wodzowie plemion, książęta, królowie, carowie, kanclerze, premierzy, prezydenci czy też pierwsi sekretarze komunistycznych partii. To wszystko za malutkie pieniądze, za tak zwany psi grosz, robili najzwyklejsi biedni ludzie. A potem inni najzwyklejsi ze zwykłych ludzi, brali tą broń i na rozkaz swych wodzów zabijali, między innymi wytwórców tego sprzętu. Na przykład ostatnio u nas w Polsce. Węgiel i rudę żelaza wydobyli górnicy po to, aby z tego surowca między innymi, pistolety wyprodukować. A potem użytkownicy tych pistoletów, wyobraź pan sobie milicjanci, i jak na ironię losu „obywatelskimi i ludowymi” zwanymi, w kopalni Wujek w Siemianowicach, ci milicjanci, tych górników, którzy swą pracą przyczynili się do produkcji tych pistoletów, po prostu tak jak do kaczek sobie postrzelali i 9-ciu bezkarnie zamordowali, że też tu nie wspomnę o ponad 70-ciu bezkarnie zamordowanych przez Milicję jak na ironię losu Obywatelską zwaną i żołnierzy też jak na ironie losu, Ludowego Wojska Polskiego robotnikach w czerwcu 1956 czy bezkarnym mordzie ponad 44 stoczniowców i tysiącach rannych w Grudniu 1970 roku. Te dane podaję oczywiście z oficjalnego przekazu! Tak bezkarnie działa tylko doskonale zorganizowana czerwona mafia. Żadnemu nawet włos z głowy nie spadł. Te sukinsyny wciskają ludziom bajer o wydajnej i solidnej pracy, o uczciwości, o patriotyzmie, a przecież wszyscy widzą, co te Satyry wyrabiają? Patriotyzm, uczciwość, wydajność mają w dupie. To są posłańcy szatana. Tu na tym ziemskim padole urządzając sobie bachanalia, głosząc ludziom górnolotne hasełka, okłamują, okradają, zabijają, wyzyskują i wyniszczają swych współziomków.
– Panie trzeci, tak nie można!
– Co nie można? Co nie można? Nie można? A tym skurwysynom, to można? Przecież nie trzeba być prezydentem, premierem, czy też pierwszym sekretarzem Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, by wiedzieć, że konie załadowaną furmankę tylko wtedy bezkolizyjnie do przodu pociągną, gdy mają na to dosyć siły. A jeśli woźnica porządnie koni nie nakarmi a furmankę przeładuje to później żeby nie wiem jak batem te konie po zadach okładał, to nic nie zrobi. W najlepszym razie rozwścieczone zwierzęta uprząż porwą i pogalopują w pole a woźnica z wozem sam na swej drodze zostanie. Ale gdy woźnica konie dobrze nakarmi i w przyjaźni i zgodzie będzie za cugle pociągał to i ciężko załadowana furmanka wartko do przodu się potoczy. Reasumując wszystko zależy od woźnicy.
– Ależ pan filozofujesz, panie trzeci!
– Ja! Ja filozofuję? Wiesz pan co? Ponad dziesięć lat temu w 1971, to byłeś pan jeszcze mały dzieciak, to tego pan nie wiesz, jak Gierek z narodem rozmawiał? Jak tylko cugli narodowi popuścił to i gospodarka z kopyta ruszyła, szczególnie rolnikom się poprawiło a i w miastach ludzie odczuli poprawę. I trwało to tylko dwa lata. Później Gierek już nieco ochłonął, już poczuł się pewny siebie, już zaczął się puszyć, przestał głosu swego narodu słuchać a tylko swoich czerwonych towarzyszy słuchał, no i znowu głodne konie się znarowiły i załadowana furmanka wywróciła się, a woźnica spadł, i wielce zszokowany na swej drodze sam pozostał! Mówisz pan, że ja filozofuję. Może według pana, to ja jakimś wyjątkiem jestem? A reszta? A naród! Pan myśli, że poza niewielkimi wyjątkami, naród polski myśli inaczej? Jeśli rzeczywiście inaczej myślą, to może mi pan wyjaśni opór całego nieomalże narodu w sierpniu 1980 roku i panikę towarzyszy z Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej zakończoną wprowadzeniem przez komuchów stanu wojennego. Filozofuję? Ja filozofuję? No to posłuchaj pan! W tym czasie w ręce moje dostał się wiersz, przez nieznanego autora przerobiony z Lokomotywy Juliana Tuwima. Tak, że słuchaj pan uważnie – powiedział rozochocony Andrzej wyciągając z tylnej kieszeni spodni mocno zmiętą kartkę:
„Stoi na placu oddział milicji
Silny i zwarty, pełen ambicji.
Chwała milicji.
Stoi i sapie. Dyszy i chrzęści
Wśród łbów zakutych – pały i pięści.
W łeb anarchistę, w łeb eksternistę, w łeb syjonistę
Już ledwo myślą, już ledwo czują
Lecz oni nigdy nie zastrajkują.
Za nimi działacze się przyczaili
Tłuści, przewrotni, obłudni i mili.
Chcą na Syberii urządzić nam biwak
Pierwszy z nich Wojciech, drugi zaś Siwak.
Więc Her Olszowski doczekał chwili
Że „Solidarność” w pień będą bili.
Czwarty w tej pace, głosik – Rakowski
Piąty brwi zmarszczył – to Obodowski.
Szósty zaś dupę ma zamiast głowy
Doczep mu uszy – Urban gotowy.
Siódmy to pisarz wielki – Żukrowski
Ósmy Krasiński, kretyn beztroski.
Dziewiąty Czyrek – uczeń Edwarda
Mas robotniczych to awangarda.
Wszyscy są oni zdania jednego
ZSRR naszym kolegą.
I choćby przyszło miliard Chińczyków
I każdy zjadłby miliard klopsików
I sraliby potem przez tysiąc lat
To nie zasraliby tego Kraju Rad.
I nagle świst. Nagle gwizd.
Gazy buch. Pały w ruch.
Najpierw powoli, jeszcze z umiarem
Ruszyła zgraja zbójców ospale.
Siedmiu zabili, to jeszcze mało
Więc walą i walą, pała za pałą.
Po głowach, po nogach grzeją coraz prędzej
Górników, hutników łomoczą i pędzą.
A skądże to, a jakże to? A czemu tak gra?
Że walą, że biją, strzelają pif paf.
To aktyw partyjny, on wprawił to w ruch
On z biura, z teleksu do sztabów
A sztaby rozdają już pały wśród drabów.
Ci biją i walą i znów kogoś gonią
A aktyw do sztabów wciąż dzwoni i dzwoni.
A dokąd, a dokąd, a dokąd to tak
Z pałami, z tarczami, przez miasto, przez wieś
Czołgami, skotami, zastraszyć lub zmieść.
Przepustka, rewizja, lanie „bagnet na broń”
Złowieszcze krakanie rozlega się w krąg.
Przerazić, Ogłuszyć, nagonić do bud
A potem bagnetem, do kopalń, do hut.
Do pracy! Do pracy! Do Pracy! Do pracy!
I z pracy, do pracy. I z pracy, do pracy.
I z pracy, do pracy.
O ku…..a! – Jak długo tak można – RODACY?”
– No i co? Filozofia? Czy to nie prawda? Czy w strofach tego wiersza nieznany autor, lecz z pewnością prawdziwy Polak, nie odzwierciedlił naszej obecnej codzienności? Nadal nie wierzy mi pan? No to teraz tu na pełnym morzu, na oceanie Atlantyckim, przerobimy lekcję z historii powszechnej. Niech no pan przypomni sobie takie postacie jak choćby egipscy faraoni, kolejno numerowani Ramzesi, cesarze Neron, Cezar, Kaligula. Królowie, Aleksander Wielki, Karol Wielki, a jakieś tam Ryszardy, i Ludwiki, a później chociażby Robiespier i jego zgraja bandziorów. A cesarz Otto, a krzyżacki Urlik von Jungingen, a Bismark, a komunistyczni towarzysze, Lenin i Stalin a naziści typu Hitler i Mussolini, to wszyscy oni tylko marzyli o globalizacji, o dominacji nad całym globem ziemskim, i szczęśliwie dla nas, im nie udało się to. A współcześni psychiczni dewianci jak Pol Pot, Mao Tse Thung czy choćby u nas Bolesław Bierut i Władysław Gomółka, Edward Gierek lub Wojciech Jaruzelski, którzy doprowadzili do takiej sytuacji, w której uzbrojony Polak, do bezbronnego Polaka z odległości kilku metrów prosto w twarz strzelał! Myśli pan, że tak sobie bezinteresownie? O nie! Nikt tego nie głośno nie wypowiada, ale zawsze w takich sytuacjach chodzi o szmal i dolce vita tych u żłobu. Toż to zwyczajni mordercy, zboczeni dewianci i tyrani. Pospolici złodzieje, zbiry, rabusie i bandyci. Na przestrzeni wieków, ileż to miliardów ludzkich istot zginęło z rozkazów tych kreatur? Nielegalne źródła podają, że z rąk komunistów na całym świecie zginęło ponad 100 milionów ludzi! A ilu ludzi jeszcze zginie z rąk tych, co się teraz rodzą i jeszcze na ten świat przyjdą, zdobędą władzę i pławić się będą w ludzkiej krwi. To sataniści! Perfidne bestie odarte z moralnych zasad i skrupułów, które przy pomocy szamańskich zaklęć i kuszących diabelskich obietnic potrafili ubezwłasnowolnić całe społeczeństwa. I to całkowicie bezkarnie. Jak do tej pory to nikt z tego grona nie był i nie jest rozliczony a z pewnością i w przyszłości nie zostanie rozliczony za masowe mordy i ludzkie krzywdy, zgodnie z porzekadłem, że „Kruk krukowi oka nie wykole” Ludzie na całym świecie są naiwni. Bardzo naiwni! Wierzą w szlachetność i uczciwość polityków, tych komunistycznych kacyków, „wielkich” przywódców, monarchów, magnatów, „uczciwych” rządców. Obudź się pan wreszcie i spójrz pan trzeźwo na ten świat. Te zbiry bogacą się naszym kosztem. Jeśli nie mogą pokojowymi metodami osiągnąć swych celów i grabić ludzkość, to wzniecają pożogi wojenne. Czy pan wie, panie Krzysiu, ile pieniędzy za pierwszą wojnę światową zapłacili na tym globie prości ludzie?
– Nie wiem!
– Otóż wiedz pan, że oficjalne źródła podają kwotę 245 miliardów 800 milionów amerykańskich dolarów. Kwota ta obejmuje tylko militarne wydatki. O finansowych stratach ludności cywilnej nikt nie wspomina. A czy pan wie ilu ludzi zginęło podczas tamtej wojny?
– Tego też nie wiem!
– Otóż oficjalnie mówi się o ponad 9-ciu milionach zabitych samych tylko żołnierzy. Tu również nie wspomina się o stratach wśród ludności cywilnej. Tak więc, z prostego rachunku można wyliczyć, że zabicie jednego żołnierza podczas pierwszej wojny światowej kosztowało 27 tysięcy 300 amerykańskich dolarów.
– Ależ to, co pan tu mówi, jest okrutne i niewiarygodne – stwierdził Krzyś
– A widzisz pan, jak pan mało wiesz! Trzeba, choć troszeczkę interesować się historią naszego globu, no i myśleć! Ale to nie wszystko, co chciałem panu powiedzieć! Jeśli mogę kontynuować, to chciałem powiedzieć panu, że II Wojna Światowa kosztowała ludzkość już 1 bilion 483 miliardy 900 milionów dolarów i pochłonęła 23 miliony samych żołnierzy, a więc w okresie niespełna lat dwudziestu zabicie jednego żołnierza znacznie podrożało i kosztowało już 64 500 amerykańskich dolarów. To jest biznes! Tu nie ma zmiłuj! Niech się pan spokojnie zastanowi, kto za to wszystko zapłacił, a kto te pieniądze do swej kieszeni wziął? Gdyby każdemu z tych zabitych po zmartwychwstaniu oddać sumę, kosztem której został zabity – jakież rajskie życie mogliby urządzić sobie i swojej rodzinie do końca dni swoich? Prawda? A po zakończeniu drugiej wojny światowej? Tu gehenna się nie kończy! Po zwycięstwie koalicjantów nad hitleryzmem, na obszarach skrzętnie podzielonych i sprzedanych w Jałcie przez wschodnich i zachodnich cwaniaczków, w powojennych granicach ziemi z wielką łaską Polakom przekazanej, na dobre zakorzenił się system władzy komunistycznej. Polska ludowa władza zaczęła swe rządy od nacjonalizacji majątków prawowitych Polskich właścicieli. To, czego nie zagrabił hitlerowski najeźdźca, rozgrabiła ludowa władza. Pod płaszczykiem owej słynnej nacjonalizacji wielu czerwonych kacyków zabezpieczyło bogactwo sobie i swym potomnym. Chłopom natomiast wspaniałomyślnie cudzą ziemię porozdawali, zupełnie jak ten rozbójnik Janosik. Potem tejże ludowej władzy i jej czerwonym nadzorcom z Moskwy nie spodobała się „nacjonalizacja” rolnictwa i Moskwa nakazała zakładać w Polsce kołchozy, czyli spółdzielnie produkcyjne i sowchozy, czyli Państwowe Gospodarstwa Rolne, a co z tego wyszło to już pan do dzisiaj na własnym tyłku odczuwasz. Te puste półki i lady sklepowe, to jest właśnie widoczny symbol ekonomii czerwonego terroru. Chociaż często zastanawiam się, co dla prostego człowieka jest lepsze? Czy lepsze są ogołocone półki sklepowe i trochę grosza w kieszeni, czy też lepsze są półki sklepowe uginające się od towarów, tak jak tu na zachodzie i puste kieszenie ludów tego świata?
– Prawdę mówiąc, to jeden pies! – stwierdził Krzyś.
– No widzisz pan! Więc, o czym my tu mówimy! Jesteś człowieku młodym żeglarzem i do tego tak naiwnym, jak wszyscy młodzi. Łudzisz się pan, że za ciężką harówkę na statku pływającym pod egzotyczną banderą zostaniesz sowicie wynagrodzony. A tacy są zachodni armatorzy. Dlatego właśnie na tych statkach podnoszą egzotyczne bandery? To przecież bardzo proste. Robią to po to, by kosztem bezpieczeństwa i życia marynarzy mogli maksymalnie zarobić. Paranoja polega na tym, że aktualnie ludzie mieszkający na zachód od polskiej granicy, żyją dużo lepiej, ale nawet nie zdają sobie chyba sprawy, że głównie zawdzięczają to istnieniu „żelaznej kurtyny”. Zmuszają pracodawców do lepszego traktowania i godniejszych warunków życia szantażując ich komuną. Ale być może, doczekasz pan upadku komuny, bo ten system na dłuższą metę ekonomicznie nie ma prawa się utrzymać, a wtedy „żelazna kurtyna” zniknie z mapy Europy, i zobaczysz pan, jak przywileje będą im stopniowo odbierane, a za tym szło będzie ogólne zubożenie i bezrobocie. Nie ma się co łudzić. Jesteśmy współczesnymi niewolnikami. Bezwzględny i bezlitosny wyzysk ludzi podobny jak w naszym polskim komunistycznym kraju panuje na całym świecie. Popływa pan jeszcze parę latek i sam się przekona, że prawdę mówił stary nawigator z Delfina. Ja opływałem prawie cały świat. Bywałem w portach niemieckich, holenderskich, belgijskich, angielskich, francuskich, chilijskich, amerykańskich, kanadyjskich, urugwajskich, argentyńskich, że nie wspomnę o afrykańskich i wiele tam widziałem. 90 procent ludności na tym ziemskim padole żyje w przerażająco okropnej nędzy. W naszej polskiej komunistycznej rzeczywistości, bardzo łatwo, zwłaszcza kawalerowi, zwiać ze statku, wybrać tę pseudo „wolność”. Azyl polityczny dostanie pan bez problemu. Lecz ja się temu dobrze przyjrzałem i stwierdziłem, że to jest bezsens, bo wszędzie jest tak samo! Te świnie od żłobów jednakowo i prawie wszędzie na całym globie, aby pławić się w luksusach, od wieków „doją” ludzi poprzez dziesięciny, myta, cła, szarwarki, kontrybucje, akcyzy, narzuty, marże, dziesiątki odmian podatków i innych wymyślnych sposobów rabowania ludzi. Obietnicami naiwnych mamią, a oszukują, a łupią, a mordują swych rodaków w identyczny sposób. Głoszą hasełka o wolności, rozkazami, poleceniami, rozporządzeniami, nakazami, przykazami, ustawami, obwieszczeniami i pętają swych współziomków niczym bydło na pastwisku. By tylko wyrwać człowiekowi ciężko zaharowany grosz i pod auspicjami jakiegoś tam ich prawa, przenicować człowiekowi każdą kieszonkę.
– A ja na to wszystko inne mam spojrzenie…- przerwał perorę starego nawigatora Krzyś
– A miej se żeglarzu, miej! Masz do tego tu pełne prawo. Ale cosik mi się zdaje, żeś pewnikiem w szkole lekcji historii jako jakiejś tam bajki słuchał. Po macoszemu traktował. A tam przecież starsi, młodym ludziom prawdę o ich życiu chcą przekazać. Ja też próbuję pana oświecić i dlatego o tym tu mówimy. Bo na ten przykład komuniści twierdzili, że w systemie komunistycznym robotnicy nie mogą strajkować, gdyż są właścicielami zakładów pracy. No to jak właściciele środków produkcji, czyli niby fabrykanci mogą protestować przeciwko samemu sobie. Przecież skoro są właścicielami zakładów to i pensje powinni sobie wypłacać godne właściciela i żyć jak fabrykanci. Aż tu nagle okazuje się, że ci robotnicy to niby są fabrykantami, lecz zarobki i warunki życia mają o niebo gorsze niż robotnicy na zachodzie niebędący właścicielami fabryk. No i masz babo placek. Weźmy na przykład rok 1956. Na pewno nie pamiętasz pan, jak to w czerwcu robotnicy, czyli niby ci prawowici właściciele z Zakładów Przemysłu Metalowego im. Stalina (ZISPO) bardziej znanych jako przedwojenne Zakłady im H. Cegielskiego w Poznaniu wraz z robotnikami z innych poznańskich zakładów pracy zastrajkowali przeciwko nieznośnemu życiu w komunie a ówczesny Premier komunistycznego rządu PRL towarzysz Józef Cyrankiewicz w tymże czerwcu obiecywał Polakom, pozwoli pan, że zacytuję dosłownie: „Każdy prowokator, czy szaleniec, który odważy się podnieść rękę przeciw władzy ludowej, niech będzie pewny, że mu tę rękę władza ludowa odrąbie, w interesie klasy robotniczej, w interesie chłopstwa pracującego i inteligencji, w interesie walki o podwyższenie stopy życiowej ludności, w interesie dalszej demokratyzacji naszego życia, w interesie naszej Ojczyzny.” Odrąbie! Rozumiesz pan? Odrąbie! Władza robotników i chłopów odrąbie rękę robotnikom! Zginęło wtedy wielu robotników. Wielu zostało rannych, a wielu inwalidami do końca życia. Wielu przez lata nie mogło znaleźć pracy. Czy Cyrankiewicz, lub inny morderca z formacji MO lub LWP był sądzony? Czy poniósł jakąś karę? Nic z tego. Nabrali wody w usta i do tej pory milczą. Tak jakby tego zbiorowego morderstwa nie było. No i to tu dopiero okazało się, czyja tak naprawdę jest ta władza robotników i kto jest prawowitym właścicielem Zakładów Przemysłu Metalowego im. Stalina w Poznaniu. A taki to jeden z drugim bandzior bezkarnie przeżył czasy gomółkowskie i gierkowskie a potem doczekał spokojnej emeryturki bezkarny aż do śmierci. A pro po. W tym czasie krążyła po kraju taka zagadka:, Jaka jest różnica między rzeką Rodan a Cyrankiewiczem. Wiesz pan?
– No nie! Nie wiem
– Ano różnica jest taka, że rzeka Rodan wielokrotnie zmieniała koryto, a Cyrankiewicz koryta nigdy nie zmieniał.
Krzysiu głośno roześmiał się.
– A niespełna 12 lat później. Rok 1968. Słynne osamotnione oburzenie inteligencji polskiej za zdjęcie ze sceny Teatru Narodowego w Warszawie przez komunistów spektaklu Mickiewiczowskich Dziadów.
– A czemu ich zdjęli? – spytał Krzyś.
– No coś pan „Dziadów” nie czytał? Bo polskie komuchy bali się rosyjskiego „Czerwonego” niedźwiedzia i ze strachu przed nim to zrobili. A już dwa lata później kolejny „dialog” partii, Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej z robotnikami już mamy Gomułkowski Grudzień 1970 roku. Drastyczna podwyżka cen żywności, szczególnie zaś mięsa i protest również osamotnionych stoczniowców czyli robotników z całego Wybrzeża. I wśród komuchów ogromny popłoch i bałagan i brak choćby odrobiny chęci rozmowy z protestującymi robotnikami. Bo ci od koryta nigdy nie mieli chęci rozmawiać z robotnikami. Oni tam na górze po prostu napierdzielali się między sobą. Mieli dosyć Gomółki i chcieli go rękoma robotników zdjąć ze stanowiska pierwszego sekretarza KCPZPR. Powstał olbrzymi burdel. Nie wiadomo było, kto tam rządził. Jedni nakazali robotnikom wracać do pracy, pod rygorem wyrzucenia na bruk wszystkich tych, którzy do pracy nie przyjdą. Drudzy potwornie potęgą tego buntu społecznego wystraszeni nakazali Milicji Obywatelskiej i Ludowemu Wojsku Polskiemu strzelać do ludzi idących do pracy jak do kaczek na polowaniu. Myśli Pan, że któremuś z tych bandziorów, którzy wydali taki rozkaz, lub temu, który strzelał do tych bezbronnych stoczniowców włos z głowy spadł? No, ale to ludobójstwo stoczniowców ułatwiło odsunięcie Gomółki od władzy. Ale opcja, która o władzę walczyła, do koryta się nie dostała. Jak powszechnie wiadomo pierwszym sekretarzem Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej został Edward Gierek. Ktoś dowcipny ułożył taką wyliczankę:
„Ecik, pecik podpalili komitecik
Raz dwa trzy sekretarzem będziesz ty.”
– Czyli zaraz po zmianie sekretarza robotnicy już wiedzieli, że nic się nie zmieni, jeśli w Polsce nadal będzie obowiązywał system komunistyczny. Naobiecywał więc Gierek robotnikom złote góry i na początku jakby coś drgnęło. Potem przeprowadził regulacje płac. Jak na tej decyzji naród „wyszedł” mówi nieznanego oczywiście autora taki mądry wierszyk, który krążył wtedy po fabrykach i zakładach pracy, a który po dziś dzień wrył się w moją pamięć. Ale oto i on:
„Dziś rozdają nam angaże
A więc wszystko się okaże,
ile komu się należy
ile starcom, co młodzieży
Dodawali i mnożyli
Nowe stawki ustalili
Na pieluszki i na szmatki
Porobili nam dodatki
Każdy myślał o fortunie
Marzył mu się nowy FIAT
Lecz, gdy zerknął na swój angaż
To od razu szybko zbladł
Odpadają „Złote Piaski”
I wycieczki na Hawaje
Wino, wódka i kiełbaski
Będziesz żył – lecz z Bożej Łaski
Jest dla dzieci na batonik
Dla tatusia na kondonik
Dla mamusi na pończoszki
I od bólu głowy proszki
Ale nie martw się Polaku
Choć ci narobili smaku
Jeszcze jedna regulacja
I park sztywnych twoja stacja
Teraz zsumowali równo
Było gówno i jest gówno
Lecz to sprawa księgowego
Tobie bracie chuj do tego.”
– No i co? Czy coś się zmieniło? Naród cierpliwie czekał. I w miarę upływu lat rządów Gierka, i coraz to nowszych jego politycznych koncepcji po Polsce zaczęło krążyć coraz to więcej kawałów politycznych. Jego kolejną koncepcję gospodarczą ktoś podsumował takim kawałem: „Polska miała tylko jednego wybitnego astronoma który wstrzymał słońce a ruszył ziemię. O….ooo To nie prawda! Było dwóch. Drugim wybitnym astronomem był Edward Gierek, który wstrzymał szynkę – ruszył serek.”
– Nie rozumiem o co tu chodzi.
– Nic dziwnego, że pan tego nie rozumie, przecież w tym czasie na chleb mówił pan beb. Otóż w swoim wystąpieniu Edward Gierek grzmiał, że naród polski za dużo wędlin i mięsa spożywa, że trzeba jeść więcej nabiału a szczególnie sera produkowanego w PRL w ilościach zaspokajających potrzeby społeczeństwa. Sklepy mięsne udekorowane były gołymi hakami a od czasu do czasu królowała serwolatka, parówki, kiełbasa zwyczajna. W wędlinach tych, władze nakazały zastępować mięso wypełniaczem białkowym z soi. Wędliny trzeba było natychmiast spożywać, gdyż przetrzymywane w lodówkach nie nadawały się do spożycia. No i sam pan powiedz, czy przez tyle lat, ucinając buntującym się polskim robotnikom ręce, wywalczyli owe podwyższenie stopy życiowej ludności? Wśród robotników krążyło wtedy kolejne podsumowanie komuny a mianowicie mówiono, że w komunie teraz żyje się jak w luksusowym samolocie odrzutowym czyli niby luksus a rzygać się chce! Ale, o czym ja tu mówię. Przecież gdyby w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej żyłoby się panu dobrze, to z pewnością nie marzyłby pan o egzotycznych obcych banderach i o kontraktach. Zresztą wracając do pańskiego marzenia, to tak na zawołanie, to tutaj, na tym bezkresnym oceanie nikt pana nie znajdzie. Cudów nie ma!
– Pożyjemy, zobaczymy! Bo ja…. –
W tym momencie na mostku nawigacyjnym w głośniku radiotelefonu UKF coś zachrypiało.
„Motor vessel Delfin this is motor vessel Santa Maria do you read me over”
– Jakaś Santa Maria wywołuje nasz statek – jakby od niechcenia i absolutnie flegmatycznie przetłumaczył trzeci oficer.
– Słyszę – spokojnie odrzekł Krzyś.
Trzeci oficer podszedł do radiotelefonu UKF.
– Motor vessel Delfin this is motor vessel Santa Maria Do you read me. Over!? – wywołanie powtórzyło się.
– This is Delfin who is calling me over (Tu Delfin kto mnie woła) spytał trzeci.
– Delfin, Santa Maria goes to channel 67 please. (Delfin – Santa Maria proszę na kanał 67) – usłyszał w odpowiedzi. Trzeci oficer pokrętłem przestawił UKF-kę na 67 kanał i wywołał:
– Santa Maria, Delfin go ahead.(Santa Maria, Delfin słucham)
– Yes! This is Santa Maria. I’ve one question. May be on your board sealing Mr. Christopher Zygala. ( Mam pytanie, czy na waszym statku żegluje Krzysztof Zygala).
– Yes, yes! Now is in duty on the bridge.(Tak, tak, ma wachte na mostku)
– Verry fine, can i tell with him (Dobrze, czy mogę z nim rozmawiać)
– Yes of course (Oczywiście )
– Panie Krzysiu, to do Pana – zawołał trzeci wciskając mu do ręki słuchawkę radiotelefonu.
– Ale ja nie znam angielskiego – odpychając od siebie słuchawkę bronił się Pan Krzysztof.
– No niechże Pan gada! Będę pomagał – wyszeptał trzeci.
„Młody” chwycił słuchawkę tak mocno, aż coś w niej chrupnęło i wyjąkał
– Yes..s! Krzysztof..! Zygaa..ala!?- wystękał jakby bardzo zdziwiony rybak.
– Christopher, good morning, I’m Captain of motor vessel Santa Maria do you understand me? – przedstawił się głos po drugiej stronie radiotelefonu.
– Co on mówi?! – wrzasnął Krzyś sądząc, że językową barierę dzielącą rozmówców pokona krzykiem.
– Mówi że jest kapitanem statku Santa Maria i pyta czy pan go rozumie – przetłumaczył trzeci.
– No to co ja mam mu powiedzieć?
– Daj Pan tą słuchawkę. Ja mu powiem – przejął słuchawkę radiotelefonu Andrzej.
– Sorry Captain, but Christopher don’t understand English
(przepraszam kapitanie ale Krzysztof po angielsku nie rozmawia)-powiedział trzeci.
– Okay, ja mówi trochi polaki, Krystofer rozumiec kapitanio Santa Maria Okay?
– Tak Panie kapitanie, teraz to ja pana rozumiem. A skąd Pan tak doskonale zna język polski?- spytał Krzyś.
– Mi praca sss mlodi polaki. To dobra marinasa. Dobra praca. Dobra mowic. Polska marinasa uczy po polski kapitanio Santa Maria Ja all Polaki rozumiec dobra. Mowi nie dobra. Kristofer slucha, kapitanio mówi. Mlody polaki, kolega Kristofer pracowa na mi vessel, aaa statek i gada about Zygala. Good seaman. No dobra chlopak. Dobra marinasa. No dobra praca. A moja lubi taka dobra marynasa.
– Panie kapitanie a którzy z moich kolegów z Panem pływali?
– Ooo! duzio ludź. Ja nie umiec mowic name, naświśko. Trudna mowic. Name byla „Sssz” After byc „tszsz” Finish byc „uki” Trudna mowa. Kapitanio nie powtózi
– Aha!…….. Już wiem. To chyba był h..hmmm. Wiem! wiem! Zembrzucki ! Waldek !
– Ja! Ja! byc Waldi – potwierdził kapitan – to byc Waldi! Dobra marinasa. Dobra money ja dac. Waldi go home. pojechac Polen! Poland! Polska! Moja nie ma jeden marinasa. Santa Maria płynąć. Kapitanio brac lorneta i widziec polaki ship Delfin Waldi mucio mówi o Kristoper Zygala na polaki ship. Kapitanio nie znać jaka ship. Kapitanio Santa Maria wołać Delfin. Myśleć! Może Kristoper pracawac na Delfin??
– Panie kapitanie ! Złociutki mój!. Jak ja się cieszę że Pan mnie odnalazł – zdławionym głosem mówił do słuchawki wzruszony Krzyś. W jego oczach zaszkliły się łzy.
– Kristofer! Jak twoja ship plynac ? Jaki port? Ja chciec brac Kristofer do praca moja ship.
– A ile Pan kapitan mi zapłaci? – uspokojony nieco spytał Krzyś.
– O placic zia dobra robota. Dobla pracowac, dobla money. Myslec three thousand no tsy tysiac dolares i duzio duzio overtime dziesinc dolar za jeden nadgodzina i dodać dziesinc dzień placa urlop na miesionc.
– Trzy tysiące dolców – wyliczał głośno Krzyś – plus dycha za jedną nadgodzinę, a miesięcznie dwieście nadgodzin zawsze się utłucze, czyli dwa tysiączki ekstra, plus jeden tysiączek za urlop to razem będzie no…. sześć tysięcy dolarów! Ale szmal! Wspaniale! Dobrze Panie kapitanie, zgadzam się. Delfin płynie teraz do Monte Video, a do którego portu Pan płynie i jak ja dostanę się na Pana statek?
– Moja ship pływa Buenos Aires. To druga strona woda ale Kristofer mowic kiedy byc Monte Video. Moja ship plywac i zabrac Kristoper from rybaki statek.
– W Monte Video będziemy jutro rano. Pojutrze, załoga m/t Delfin wraca samolotem do Polski. Może Pan kapitan nie zdążyć – zmartwił się Krzyś.
– No problem, nie bac se, moja statek special pierwsza plywa Monte Video. Jutro cumowac. Przyjsc Delfin brac Kristofer i plywa Buenos Aires Okay ?
– O.K. Panie kapitanie! Kochaniutki! Strasznie się cieszę, zaraz po wachcie idę się pakować i jutro czekam na pana. Do zobaczenia.
– Okay Kristofer. See you tomorrow. (do zobaczenia jutro)
W tym momencie wyszedłem z pomieszczenia radiostacji i ujrzałem Andrzeja, III oficera, przy oknie sterówki wpatrującego się w horyzont, i z wielkim trudem usiłującego okiełzać oraz ukryć rozpierający go dziki śmiech. Krzysztof natomiast biegając po sterówce wymachuje rękoma, jak by go osa użądliła.
– Nie do wiary! A widzi pan, Andrzeju! Cuda jednak się zdarzają! Odnalazł mnie! I do mnie uśmiechnęło się szczęście. Całe życie marzyłem o takich pieniądzach. Sześć tysięcy amerykańskich dolarów! To jest to! Ale klawo! A w Kraju! W Kraju, proszę pana – Sielaneczka! Dobre żarełko! Dziewuszki – marzenie! Paluszki lizać! Chata – pałac. Basen! No i luksusowa bryka! No ostatecznie to może być merc. Nikt mi teraz nie dorówna!
– Co tu się stało? – przerwałem porywczy monolog rybaka.
– Jak to, co się stało!? To pan nic nie wie!? Nic pan nie słyszał!? Nie wracam do Polski! Zostawiam Delfina! Jutro mustruję na Santa Marię!
– Jutro!? Jutro mustruje pan na Santa Marię!? – mocno zdziwiony powtórzyłem za Krzysiem. Na jaką Santa Marię?! E….e! Coś mi się zdaje, że ktoś tu jakieś banialuki opowiada?. Panie Krzysiu! Uspokój się pan! Czy aby dobrze pan się czuje? – spytałem.
– No widzi pan panie trzeci. Widzi pan! Pan radio mi nie wierzy. A właściwie to ja wiedziałem, że tak będzie! Panie radio! Wierz pan albo nie. Właśnie przed chwilą zakończyłem rozmowę z kapitanem statku Santa Maria, który zaproponował mi pracę na swoim statku za trzy tysiące dolarów a dodatkowo jeszcze za nadgodziny i 10 dni urlopu miesięcznie będzie mi ekstra płacił. Myślę, że co najmniej szóstaka miesięcznie wytargam. Całe życie o takim kontrakcie marzyłem – relacjonował podniecony Krzysztof – I wie pan, to jest zagraniczny statek. Egzotyczna bandera. Ten kapitan bardzo lubi i ceni polskich marynarzy, bo są oni bardzo pracowici, mądrzy no i porządnie wykształceni! A ten kapitan to im wszystkim dobrze płaci. Moi koledzy, którzy uciekli z polskich statków tam pracują i zarekomendowali mnie u niego. A ten kapitan mnie odnalazł. Specjalnie mnie szukał! No oo…oo! Teraz to już mi nikt nie dorówna.!
– Panie Krzysiu! A mnie to pan w tej cholernej biedzie tutaj zostawi? – znienacka spytał III oficer.
– Mowy nie ma. Ja „trójeczkę” bardzo lubię! No to pogadam z tamtym kapitanem, żeby i pana zatrudnił. A co? Źle będzie nam razem na tym statku?
– A o radiooficerze to już zupełnie pan zapomniał, przecież ja też bym chciał dużo szmalu zarabiać i żyć jak lord! – włączyłem się do rozmowy.
– No pewnie. Radyjko, też fajny chłop. Pana też zabieram na Santa Marię – zadecydował Krzysiu.
W tym momencie zasadniczy temat naszej rozmowy wyczerpał się i uznałem, że chłopak niebezpiecznie podniecił się, nadszedł więc już najwyższy czas by go przyhamować i sprowadzić „na ziemię”. Obszedłem od skrzydła do skrzydła sterówkę i zaglądając demonstracyjnie przez okna stwierdziłem.
– Ha! Patrzcie! No popatrzcie! Na horyzoncie żadnego statku nie widać, nawet dymu nigdzie nie ma! Pustynia!
Następnie podszedłem do radaru i przez tubus przez dłuższy czas oglądałem zielonkawy ekran.
– Żadnego echa! Żadnego rozbłysku! Tam również nic nie widać! Skąd się tu nagle wzięła jakaś Santa Maria? Okręt widmo, latający holender, a może żółta łódź podwodna? – głośno oznajmiłem – A jeśli nawet gdzieś tam jest, to skąd jej kapitan wiedział, że w tym akwenie jest Delfin i że pan Krzysztof płynie na tym statku. Nie. to wszystko jest nie prawdopodobne, aby mogło być prawdziwe. Pewnie ktoś zrobił panu Krzysiowi jakiś głupi kawał – argumentowałem.
– Ależ panie radyjko! Pan znowu swoje! Przecież trójeczka był na mostku i wszystko słyszał – prawda panie trzeci?
– Tak panie Krzysiu, wszystko słyszałem, ale zgadzam się z radiooficerem, że jest to nieprawdopodobne. Na ekranie radaru faktycznie nie widać żadnych ech od statków, a więc to musiał być jakiś żart i nic więcej.
– Tak!!! Panowie są przeciwko mnie, bo mi się udało i zazdrościcie. Ale ja wiem swoje. Waldek Zembrzucki faktycznie „wybrał” wolność! Był razem ze mną na tym samym roku w Technikum Rybołówstwa Morskiego. On tam na pewno na tym statku był i on tam z tamtym kapitanem wszystko załatwił, bo zanim uciekł z polskiego statku obiecał mi to.
– Panie Krzysiu! Co mi pan tutaj kolejki zalewa Ten niby kapitan, nie powiedział nazwiska tylko coś tam wybełkotał – zauważył trzeci
– Panie Krzysiu! – włączyłem się do rozmowy – Jesteś pan tutaj polskim rybakiem. Nie możesz pan porzucić naszej ukochanej Ojczyzny – Polski. To jest tak samo jak z matką. Żeby była najgorsza, jej dziecko zawsze będzie ją kochało. Z polskim przedsiębiorstwem rybackim ma pan podpisaną umowę a w tej zagwarantowano repatriację do Polski z każdego zakątka tego świata.
– Ale to przecież nic złego nie robię! Ja tylko parę groszy zarobię i zaraz potem do Polski wrócę! A zresztą panowie mi zazdrościcie! Ja z wami nie będę rozmawiał – umilkł obrażony i tyłem odwrócił się do swych adwersarzy.
Pomiędzy niedawnymi dyskutantami w sterówce Delfina zapanowała złowroga cisza. Minęły jeszcze dwie godziny ich wachty i ponownie odezwał się radiotelefon UKF. Początkowo z dużym poziomem szumów a później coraz czyściej i wyraźniej usłyszeć było lakoniczne rozmowy prowadzone w hiszpańskim i angielskim języku. Rozmarzony i jakby nie obecny tu Krzyś, z dumnie wypiętą piersią, przechadzał się po sterówce z lewej na prawą burtę. Pytająco spojrzałem na trzeciego. Jego twarz wykrzywił bezradny grymas.
„Co robić?” – pomyślałem.
Nagle na UKF-ce, wśród hiszpańskich, niezrozumiałych dla nas dialogów, usłyszeliśmy bardzo wyraźnie:
– SANTA MARIA isi Quenta Seveida.
Zamurowało mnie. Stałem jak porażony. Trzeci oficer stał przy pulpicie manewrowym wyraźnie sparaliżowany.
„Skąd tutaj, nagle Santa Maria”? – poraziło mnie niczym błyskawica pytanie bez odpowiedzi.
– No i co panowie oficerowie! Kto tu kogo w balona robi?.- z drwiną w głosie przerwał milczenie Krzyś. – Jest „Santa Maria” czy jej nie ma? No teraz niech ktoś mi powie, że to okręt widmo i że ktoś usiłował zrobić podpuchę!? – tryumfalnie spojrzał na nas Krzyś.
Rozmowy odsłuchiwane w radiotelefonie UKF były prowadzone w języku hiszpańskim. Nikt z nas nie znał języka hiszpańskiego. Z władzami portowymi na całym globie porozumiewaliśmy się w języku angielskim. Poczuliśmy, że w tym momencie sytuacja całkowicie wymknęła się z pod naszej kontroli. Nie mieliśmy już żadnych kontrargumentów. A tu jak na jakieś nieszczęście nazwa „SANTA MARIA” zaczęła powtarzać się nieomal bez przerwy. Była jakby nierozerwalnym składnikiem każdego wywołania.
– Nie dobrze – pomyślałem i schowałem się za przepierzeniem w nawigacyjnej części sterówki. Bezmyślnie wbiłem wzrok w mapę podejściową do Monte Video. W tym momencie do nawigacyjnej wszedł kapitan a za nim wśliznął się III oficer.
– Trzeci! Wchodzimy w strefę wód terytorialnych Argentyny i Urugwaju. Władze tych państw życzą sobie by każdy statek wchodzący w rozlewisko Rio de la Plata, co godzinę na UKF zgłaszał swoja pozycje do punktów kontrolnych zwanych tu
„S a n t a M a r i a”. Niech Pan zgłosi na UKF-ce do Santa Maria nasze przybycie i poda nasza pozycję i co godzinę proszę zgłaszać, do nich naszą pozycję, szybkość i kurs. Tu jest bardzo duży ruch statków, więc proszę również prowadzić intensywną obserwację wzrokową i radarową
– Radio! – zwrócił się do mnie – Tu ma pan przygotowane do wysłania telegramy do agenta, władz portowych i stacji pilotów. Kapitan rozdzielił zadania i zszedł do swojego biura.
Zszedłem za nim do radiostacji wykonać polecenia.
„Ale heca! Co za nieprzewidziany zbieg okoliczności” – myślałem po drodze.
„Naszego Krzysia nie można było nie lubić. Jego szczera paplanina zjednała mu nieomalże całą załogę. Ale cóż młodziutki i naiwniutki Krzyś mógł wiedzieć o penetracji wszystkich polskich statków przez rodzimych agentów Służby Bezpieczeństwa, Urzędu Celnego, Wojsk Ochrony Pogranicza, Wojskowych Służb Informacyjnych oraz o współpracujących z tym wszystkim niektórymi „marynarzami”. Chłopak, ten rejs na Delfinie przepływał bezpiecznie. – myślałem – Chyba do tej pory nikt go jeszcze nie podkablował. Ale teraz wracał do Kraju i zapewne w następny rejs popłynie na innym statku, a tam już różnie być może.
Przecież pod koniec tego rejsu rozmawialiśmy z III oficerem Andrzejem i zastanawialiśmy się jakby tego naszego Krzysia ustrzec od niechybnie czekających go niebezpieczeństw. Chcieliśmy tylko uzupełnić Krzysia morską edukację i dodatkowo przerobić jeszcze jeden dodatkowy rozdział pod tytułem „Dla młodego i niedoświadczonego rybaka, szkoła życia na morzu” i do tej pory nie było możliwości tego zadania dokonać. Aż tu nagle ta wachta. I właściwie to sam Krzyś naprowadził mnie na ten statek, tak że te przedstawienie z Santa Marią naprędce przeze mnie wykreowane a inteligentnie i sprytnie przez III oficera Andrzeja podchwycone miało na celu uleczenie sympatycznego Krzysia od zbędnego gadulstwa i poufałości wobec całej załogi. Jako wieloletni fachowiec od łączności, bez scenariusza, podszywając się pod zmyśloną na poczekaniu nazwę statku m/v Santa Maria upozorowałem tą całą scenkę . Na przenośnym radiotelefonie UKF z pomieszczenia radiostacji zawołałem główną UKF-kę w sterówce, usiłując naśladować język zamerykanizowanego Polaka. Pech chciał, o czym zielonego pojęcia nie miałem, że taką samą nazwą Urugwajczycy nadali swoim stacjom pilotowym kontrolującym bezpieczne podejście statków do licznych portów położonych w rozlewisku Rio de la Plata. Ale się narobiło” – myślałem zadręczając się nie na żarty – No nic. Stało się. A co się stanie, to nie odstanie.
Na redzie Monte Video pod statek podpłynęła pilotówka i po sztormtrapie na burtę Delfina wdrapał się urugwajski pilot. Łudziłem się, że sakramentalne słowa kapitana „Tak stoimy” wypowiedziane przy kei w Monte Video zakończą moje perypetie związane z tym edukacyjnym eksperymentem. Tymczasem na statku stojącym już przy kei, pierwsza noc na lądzie minęła spokojnie a rankiem po śniadaniu wyszedłem na pokład. To, co ujrzałem przeraziło mnie nie na żarty. Przy trapie statku stała sobie niesforna i spora gromadka młodych rybaków z marynarskimi workami na ramionach. Dominował wśród nich Krzyś.
„A więc już jest gotowy do zejścia i jeszcze kolegów ze sobą zabiera” – błyskawicznie oceniłem sytuację.
– Miałem jeszcze cichutką nadzieję, iż atmosfera urugwajskiego portu oraz bliskość powrotu do Polski no i spokojnie przespana noc przyniesie Krzysiowi opamiętanie. Rozważy chłopak na chłodno wydarzenia poprzedniego wieczoru a czas przywróci mu rozsądek. Tymczasem, chyba po zakończeniu wachty wydarzeniami na mostku musiał Krzyś pochwalić się z resztą młodej i niedoświadczonej załogi, którzy również zapragnęli wraz z nim opuścić Delfina, PPDiUR „Gryf” i Polskę, by tylko dostać się do tego utopijnego raju.
– Cholera – zmartwiłem się nie na żarty – To moje przedstawienie okazało się być na tyle realne a nadzieje i marzenia Krzysia tak silne, że nie dotarły do niego żadne rozsądne argumenty”.
– Andrzejku! Chodź szybko na mostek, bo mam ci coś ciekawego do pokazania. – powiadomiłem przez telefon III oficera a gdy ten pojawił się na mostku zacząłem go uświadamiać:
– Nie dobrze Andrzejku! Nasze szkolenie przerosło nauczycieli i zamierzonego celu niestety nie osiągnęliśmy. Spójrz, tam na pokładzie z workiem stoi Krzyś gotowy do zejścia. I żeby sam, to może jeszcze dalibyśmy radę wyperswadować mu to niedorzeczne wydarzenie. Ale przy nim z marynarskimi worami stoi jeszcze sześciu młodych rybaków jakby gotowych do zejścia. Musimy coś wymyślić, bo w najlepszym przypadku to wszystko skończy się dla nas, oby tylko porutą.
– Nie wiem! Nie wiem, co robić!? – odrzekł III oficer wyraźnie wystraszony tym, co usłyszał i ujrzał. A grupa młodych rybaków ze spakowanymi workami marynarskimi, jak gdyby nigdy nic, stała sobie przy trapie żywo o czymś dyskutując. W tym momencie w mej głowie powstała jak gdyby druga część tego szalenie niedorzecznego szkolenia.
– Panie Krzysiu! Niech Pan przyjdzie na chwilę do mnie do sterówki – ze skrzydła mostku zawołał III oficer.
– A co się tam stało, panie trzeci? – odkrzyknął Krzyś.
– No, chodź pan, chodź! Nie będę przecież na cały port krzyczał – głośno powtórzył swe zaproszenie Andrzej i formując dłonie na kształt trąbki, konfidencjonalnie szepnął:
S a n t a M a r i a
Drzwi do radiostacji miałem szczelnie zamknięte, ale dobrze słyszałem przyspieszony i bardzo głośny tupot biegnącego po schodach na mostek Krzysia. Natychmiast włączyłem więc w radiostacji przenośny radiotelefon UKF i zawołałem chrypiącym głosem:
– Motor Vessel Delfin, Santa Maria calling do you read me? Over!
– Santa Maria tu Delfin odpowiada słyszę Pana dobrze!- w swym radiotelefonie usłyszałem głos III oficera.
– Delfin this is Santa Maria mówic kapitanio. Ja chciec rozmowa z Kistoper Zygala.
– Santa Maria tu Delfin. Krzysztof jest już na mostku. Proszę mówić.
– Kristoper mówić Kapitanio Santa Maria. Ty mnie poznać po głos?
– Tak, tak panie kapitanie! Poznaję pana. To z panem wczoraj rozmawiałem. Czy coś się stało? Bo ja już jestem spakowany i jeszcze sześciu kolegów zabieram ze sobą. Czekamy na pański przyjazd.
– No, no Kristoper, all O.K. Moja szip jechać Monte Video po Kristoper W nocy być awaria maszina . Moja statek dryfować i after stać na anchor no aaa..a kotwica. Moja mechaniki duzio praca. Chłopaki cały noc nie spać. Mucio problema.. – nieomal bezszelestnie otworzyłem drzwi od radiostacji i niby kot skradający się do myszy, schodek za schodkiem zbliżałem się do radiotelefonu na mostku, przy którym stał Krzyś.
– ….. nie ma spar parts. No roziumie, cięści do zamiana. Moja mechaniki mucio toci, spawa i naprawia maszina. Moja szip juś plywa do Monte Video i zabrać Kristoper i mucio kolega! – kontynuowałem swój monolog. Wydawało się, że wpatrzony w UKF-ke zaaferowany rozmową Krzyś nigdy mnie nie zauważy a trwało to bardzo długo, aż wreszcie dojrzał mnie idącego po sterówce z przenośnym radiotelefonem UKF w ręku. W oczach Krzysia w tym momencie rozszerzających się nieomalże aż do wymiarów statkowych bulajów dojrzałem potworne zdziwienie i jakby nie dowierzenie.
– Santa Maria mucio godzina delayet. – kontynuowałem hardo – No mucio późnić. Kapitanio nie zapomniec o Kristoper i cumowac pirs i zabrac Kristo……
– Na miłość Boską!!! – pisnął Krzyś i nie dając dokończyć rzucił się nagle na mnie z zaciśniętymi pięściami. Nastąpiło to tak szybko, że ledwo zdążyłem bokserską gardą zasłonić twarz. Przymrużyłem oczy i czekałem na cios.
„No i doigrałem się! Trudno! Zasłużyłem! Teraz, to on mi da popalić!” – błyskawicznie podsumowałem jego reakcję.
Lecz w tym ułamku sekundy Krzysztof jakby zawahał się i nie zaatakował. Obrzucił mnie i III oficera nienawistnym spojrzeniem, odwrócił się i powolutku skierował się ku zejściówce na pokład. Widać było, że odchodził od nas z duszą bardzo mocno zdruzgotaną. Niczym starzec jakby się zataczając wolniuteńko krok po kroku schodził na dolne pokłady. Zrobiło się nam bardzo go bardzo żal.
– Głupcy – na odchodnym rzekł Krzyś.
Z III Oficerem jeszcze długo i zawzięcie na mostku rozprawialiśmy o tym incydencie. Wieczorem na keję pod statek podjechały autokary ze zmiennikami. Stara załoga przekazała nowej swe obowiązki a my udaliśmy się na wypoczynek do dwóch różnych w Monte Video hoteli. Następnego ranka cała powracająca do Polski załoga m/t Delfin spotkała się w sali odpraw na lotnisku w Monte Video. Na płycie lotniska stał gotowy do odlotu do Polski samolot odrzutowy Polskich Linii Lotniczych LOT ruskiej produkcji IŁ-62. Podczas załatwiania formalności związanych z odprawą graniczną, jakby obawiając się jakichś konsekwencji za urządzone na statku i w porcie przedstawienie, trzymałem się w kurczowo drugiego współwinnego tego spektaklu czyli trzeciego oficera Andrzeja nie odstępując go nawet na krok. I wtedy właśnie uwagę naszą zwróciło głośne, radosne i swobodne zachowanie grupki młodych rybaków, wśród których jak zwykle dominował Krzyś.
– No to już chyba mu przeszło – z ulgą odetchnąłem.
Na płycie lotniska tuż przed samolotem Krzyś dogonił oficerów: – Halo! Panowie! Poczekajcie! Radyjko! Trójeczka! Właściwie, to już nie gniewam się na Was. Przepraszam za wczorajsze, ale niemiłosiernie wkurzyliście mnie, no i prawdę mówiąc trochę mnie poniosło. Później jednak przemyślałem sobie to wszystko, no i mi przeszło. Tylko, że teraz to nie bardzo rozumiem, jak mogłem być tak naiwny? A tak między nami mówiąc panie „trzeci”, ten wczorajszy historyczny wykład i panie „radio” ta pańska „S A N T A M A R I A ” to była wspaniała lekcja życia. Wszystkim moim znajomym i kolegom będę opowiadał, jaką wspaniałą i prawdziwą szkołą życia na morzu był dla mnie ten rejs na Delfinie.
– Panie Krzysiu! – brutalnie przerwałem trajkotanie Krzysia – Jeszcze tam na morzu usiłowałem sprowadzić pana z obłoków. Mówiłem, że w zasięgu radaru i radiotelefonu UKF nie ma żadnych statków. Ale pan nas nie słuchał. Niech pan lepiej jeszcze raz, choć ten ostatni raz uważnie mnie wysłucha. Zalecam więcej ostrożności. Muszę raz jeszcze przypomnieć panu, że prawie wszystkie „elity” polityczne na tym świecie, to zwyczajne kanalie! To pospolici oszuści! Oszuści, którzy niezbyt pochlebnie wyrażają się o ludziach bogobojnych, pracowitych, biednych, uczciwych, szczerych i innym ludziom wierzącym. Na całym nieomal świecie, do rządów przeważnie pchają się ludzie bardzo źli, bardzo podli i wiarołomni, po prostu kłamcy, złodzieje, bandyci, dewianci i inne tego pokroju świnie, które diabła mają za skórą i diabła są warci. Prawych ludzi zwą bydłem, baranami, frajerami i cwelami. A jeszcze, jakby było tego mało, to Polskę, panie Krzysiu, nie dość że po II Wojnied Światowej uszczęśliwiono na siłę komuną, to jeszcze wzięto ze wszystkich stron w kleszcze i w ramach braterstwa narodów, naszpikowano agenturą komunistycznej międzynarodówki z radziecką KGB oraz niemiecką Stazi na czele. Nasze polskie statki również są nafaszerowane szpiclami współpracującymi z tajniakami ze Służby Bezpieczeństwa, Milicji Obywatelskiej, ZOMO, Wojskowych Służb Informacyjnych, Wojsk Ochrony Pogranicza i Urzędu Celnego, a więc wszystkich tych formacji, które potwornie nienawidzą Polaków. Ludzie, którzy panicznie boją się międzyludzkiej solidarności nie cierpią jej i obsesyjnie ją zwalczają. Solidarności rodzinnej w domu. Solidarności ludzi z Panem Bogiem. Solidarności między sąsiedzkiej i solidarności narodowej. Jątrzą, napuszczają jednych na drugich by do takiej solidarności nie dopuścić. Taka niestety jest prawda. Dlatego radziłbym, aby to, co tu się na Delfinie panu przydarzyło, raz jeszcze w samotności spokojnie przemyśleć. Z tej lekcji powinieneś pan wyciągnąć właściwe wnioski. A w naszych realiach, dla pańskiego dobra, bezpieczniej byłoby dla pana siedzieć cicho i już więcej swoimi najskrytszymi marzeniami z nikim się nie dzielić i z nikim o tym nie rozmawiać! Takich niestety niecnych postaw uczy nas to cholerne życie! Być może doczeka pan w przyszłej, może innej, może wolnej Polsce czasów, w których pańska ufność i szczerość nie będzie panu czkawką się odbijała i kością w gardle stała – wsiadając do samolotu zakończyłem swój edukacyjny wykład w tej nietypowej morskiej szkole życia.
* * *
Autor: Jan Juliusz Pick