WIGILIA na niemieckim statku

„Doświadczenie  pozwala  nam  kierować własnym  życiem  wedle  zasad  sztuki,  lecz brak  doświadczenia  rzuca  nas  na  igraszkę  losu” – Platon

 

M/V Adelaide

 

Zastanawiając się nad sensem owej mądrości Platona uznałem, iż w kontekście doświadczenia z mego bogatego marynarskiego żywota, o poprawności politycznej powinienem tu wtrącić swoje trzy grosze. Bo przecież twórcy słowników objaśniają, iż poprawność polityczna, jest sposobem używania języka w dyskursie publicznym. A gdzie jak gdzie, jak nie na statku, używa się języka w dyskursie politycznym. Zgodziłem się także, że deklarowanym celem tejże poprawności, jest zachowanie szacunku oraz tolerancji wobec mniejszości a w szczególności wobec grup dyskryminowanych. I właśnie to stało się przedmiotem mych przemyśleń, podczas pełnienia samotnych wacht w radiostacji statkowej no i skłoniło mnie do spisania poniższych wspomnień!

Bo wszakże dobrze byłoby, gdyby owa poprawność, dwustronnie wszędzie i to dosłownie wszędzie praktykowana była. Szczególnie zaś powinna być respektowana w środowiskach zamkniętych, jakimi są marynarze na pełnomorskich statkach pływający.

Chciałem ukazać, że owa poprawność polityczna na statku, na którym ponad siedem miesięcy pływałem właśnie jakże niepoprawne oblicze miała i to właśnie na początku mego rejsu, w czasie trwania ważnych Świąt Bożego Narodzenia.

Północno-wschodnią część Atlantyku opanował potężny sztorm. W irlandzkim porcie Cork przez cały postój statku niemieckiego armatora m/v Adelaide, szalała wtedy atlantycka wichura z rzęsistą śnieżycą. W taką pogodę, jak mówi stare porzekadło, nawet psa na dwór się nie wygania. Tablica przy trapie nieubłaganie jednak informowała marynarzy, że wyjście statku zaplanowane jest na godzinę 2200 i to w przeddzień Wigilii Świąt Bożego Narodzenia.

Był 23 grudzień końca lat osiemdziesiątych 20 wieku. Dopiero co zamustrowałem na niewielki stateczek niemieckiego armatora pływający pod cypryjską banderą. Irlandzcy dokerzy ładowali do ładowni naszego statku worki papierowe ze sproszkowanym mlekiem na drewnianych paletach  ulokowane  z przeznaczeniem do peruwiańskiego Callao.

Załoga statku była wielonarodowa.
– „I znowu święta w morzu! Nie! Ten rejs absolutnie nie mi „leży” – użalałem się sam nad sobą.

Powzięcie decyzji o wyjeździe z kraju na ten kontrakt, podyktowane było szybko kurczącymi się domowymi zapasami gotówki. Poczucie żalu i jakby wypędzenia z rodzinnego domu, towarzyszące mi na statku tego przedświątecznego dnia, osłodziła niespodziewana wizyta grupki Irlandczyków. Byli to emerytowani marynarze i rybacy z żonami lub wdowy po ludziach morza z katolickiego kościoła „Stella Maris”.  Całą załogę bez względu na orientacje religijne obdarowali gwiazdkowymi upominkami, a katolicy otrzymali jeszcze foliowe woreczki z opłatkiem i kilkoma łodyżkami sianka. Ale zaraz po ich zejściu ze statku, mój minorowy nastrój powrócił. Zastanawiałem się w samotności co tu na tym niewielkim masowcu w tym rejsie mnie spotyka.            Odcumowaliśmy, jednakże ze względu na potężną wichurę jakby bardzo niechętnie od irlandzkiej kei i z pilotem na burcie wypłynęliśmy z przytulnego portu.

Wraz z zejściem w główkach falochronu z burty statku irlandzkiego pilota, dostaliśmy się w objęcia wszechpotężnego Neptuna. Ten, jakby przypominając nam o nadchodzących świętach, które normalni ludzie spędzają w rodzinnym gronie, powitał nasz maleńki frachtowiec i załogę nań zamustrowaną huraganowym sztormem.

Z lądu pomrugały nam  jeszcze jakby na pożegnanie, malejące światełka miasteczka, potem główek portowych, nabieżników a na koniec rozbłyski świateł latarni morskich a potem wszystko rozpłynęło się w ciemnościach nocy. Atlantyk szalał!

Maleńki statek ciężko pracował na fali.  Raz po raz regularnie okrywany był a to tonami słonej wody a to śnieżnym całunem. Ze wszystkich stron atakowały go wściekle spienione fale morskie. Świszcząc i wyjąc, lodowato zimny wicher biczował statek, wciskając się w każdą jego szczelinkę. Kabel po kablu i mila po mili niestrudzenie płynęliśmy do swego celu, leżącego hen daleko, po drugiej stronie Ameryki Południowej, gdzieś u wybrzeży Pacyfiku. Frachtowiec z hukiem i jękiem zapadał się w wodną toń a na wierzchołkach grzywaczy nieomal sięgających burego nieba niepokojąco i niebezpiecznie zgrzytał i trzeszczał. Z ładowni frachtowca dochodziły nieprzerwanie podejrzane trzaski, jęki i piski, ostrzegające marynarzy, że z ładunkiem dzieje się coś niedobrego. „Damska” pogoda i niepokojące odgłosy dochodzące z ładowni, nie bez wpływu były na reakcje załogi. Z ogromną obawą wsłuchiwaliśmy się w miarowy gang „kaszlaka” (silnika głównego), gdyż jego zatrzymanie się, w takim potężnym sztormie, nie wróżyłoby dla nas nic dobrego. Białe grzywacze olbrzymich atlantyckich fal łomotały o burty i nadbudówki frachtowca jakby chciały skarcić tę żelazną puszkę za zuchwałe rozpruwanie swym dziobem goniących jedna za drugą potężnych atlantyckich fal.
W mieszanej załodze naszego stateczku było dwóch Niemców, jeden Austriak, jeden Turek, siedmiu Polaków i dziewięciu Filipińczyków.
I nastał ów dzień Wigilii Świąt Bożego Narodzenia.
Rano o 0730 w Wigilię Świąt Bożego Narodzenia jako rozpoczynający swe wachty na poszczególnych stanowiskach statku, spotkaliśmy się w mesie oficerskiej przy filiżance czarnej i gorzkiej kawy.  Oczywiście grzecznie odmówiliśmy kucharzowi przyrządzenia tradycyjnej na wszystkich statkach świata jajecznicy. Tradycyjnej, lecz nie w tym tak podniosłym dniu. Niemniej dwóch polskich oficerów, jak się dopiero tu na statku okazało, „czystej krwi” aryjczyków, wspólnie z Niemcami jedli śniadanie złożone z jajecznicy na ociekającym tłuszczem boczku i kiełbasie. Gwoli wyjaśnienia kuk był narodowości austriackiej i nomen omen imię Adolf noszący, co tłumaczy późniejszy bieg wydarzeń.

A tak na marginesie, tego austriackiego kucharza miałem okazję poznać jeszcze w niemieckim porcie Brunsbuttel, w którym to porcie mustrowałem na ten statek. Mnie z dworca kolejowego do portu na statek przywiózł agent i w tym samym czasie pod trap tego statku na zdezelowanym rowerze podjechał wężykiem wielokrotnie przewracając się, pijany jak bela, jak się okazało kucharz. Jego stanowisko na statku zdradził biały niegdyś strój, teraz w ziemi niemiłosierne utytłany oraz charakterystyczna czapa na głowie równie w błocku umorusana. Wyglądał jak przysłowiowe siedem nieszczęść. Z zakupów świeżych warzyw chyba w mieście na targu poczynionych, przywiózł pod burtę statku tylko dwie cebule, które pozostały w siatkach rozszarpanych przez szprychy przedniego koła roweru. Gwałtowna reakcja kapitana statku, chyba nie ulega wątpliwości jaka, ze względu na epitety i wulgaryzmy nie jest tu możliwa do opisania.
Kontynuując. Gdy obaj polskojęzyczni aryjczycy oraz dwaj Niemcy zjedli śniadanie i wyszli z mesy, drugi oficer nie wytrzymał i rzekł:

Te! Kuk! Przecież dziś Wigilia, a ty nafaszerowane tłuszczem i mięchem żarcie serwujesz! Czyżbyś naprawdę zapomniał, że rozpoczynają się Święta?- Nie! Nie zapomniałem! Przygotowałem to co codziennie podaję. Jak ci się nie podoba to nie jedz! Łaski bez! – odparł zaczepnie.
– Ale upominki świąteczne od Irlandczyków łaskawco to przyjąłeś. Prawda? Czyżbyś zapomniał? – niby żartobliwie z uśmiechem na ustach zganił kucharza drugi oficer.

– A co to takiego jest, ta niby wasza jakaś tam Wigilia? – odparł hardo austriacki kucharz – może to znów jakaś tam wasza zasrana religijna sprawka? – nieco ostrzej zareagował kuki –  może taka sama, jak z tym tutaj naszym tureckim motorzystą, tym mahometaninem Abdulem, któremu religia zabrania spożywanie wieprzowiny, co? – rozkręcał się kuki – He, He, He! Wy tu wszyscy myśliciele, że ja, Adolf, głupi jestem? A ja jemu tak na złość, jako dania z kurczaków, wieprzowinę „wciskam” a on ją żre aż mu się uszy trzęsą no i co? Chłop ze swym Mahometem dalej w zgodzie żyje. Dla ciebie „Secound” i dla jakichś tam kilku zasranych „polaczków” to może jest jakaś tam ważna Wigilia, ale nie dla mnie. Domyślam się, że dotyczy to jakiegoś tam waszego Boga! A ja w żadnego tam waszego Boga nie wierzę i żadnych waszych świątecznych obrządków nie respektuję, to i żadnym Chrześcijanom, Muzułmanom, Mojżeszom, Buddom i innym żydowskim innowiercom usługiwać nie będę! – arogancko i butnie paplał rozzłoszczony kucharz i nagle nie wiedzieć czemu, na twarzy spurpurowiał i zaczął wrzeszczeć;
– Ja wszystkich religijnie nawiedzonych gównianych ludzików takich jak wy, mam w dupie! I zasranych Irlandczyków wraz z ich prezentami też mam w dupie! Chcecie to żryjcie, a nie, to wcale nie żryjcie. To wasza broszka, nie moja. A jak wam się to nie podoba, to wszyscy pocałujcie mnie w dupę! Jak gwałtownie wybuchnął tak i gwałtownie zamilkł. W mesie zapadła złowroga cisza.

Za burtami frachtowca szalał potężny sztorm a i wewnątrz statku zapowiadało się także na nielichy sztorm. Na pomoc niemieckiego kapitana liczyć nie mogliśmy, gdyż był on, na Polaków straszliwie cięty. Ten niespotykanie prymitywny Niemiec obsesyjnie zajęty był suszeniem butelek „wiskacza” oraz maniakalnym wręcz paleniem tytoniu. W ciągu jednej doby, wypalał 3 „sztangi”, czyli 600 sztuk papierosów „Marlboro”.
W sytuacji tej, w milczeniu wypiliśmy po filiżaneczce gorzkiej czarnej kawy i ze zwieszonymi głowami pokornie rozeszliśmy się do swoich zajęć. Do wieczerzy wigilijnej katolicka część załogi raczyła się gorzką kawą. Na obiad, niezrażony porannymi  „rozmowami” Austriak zaserwował nam  kotlety schabowe, których prócz Niemców i tych dwóch polskich aryjczyków, żaden Polak nawet nie dotknął. Jednak, gdy po całym dniu postu  na Wigilijną wieczerzę ujrzałem na półmiskach ogromną stertę skrojonych wędlin to i ja nie wytrzymałem:
Słuchaj kuk! Szanuję ja i to nawet bardzo, te twoje ateistyczne albo cholera wie jakieś tam wypaczone poglądy. Szanuję także twoją, według mnie całkowicie nieuzasadnioną nienawiść do ludzi wierzących, ale chyba korona by ci z głowy nie spadła, gdybyś na kolację jakieś śledzie w occie na talerze nam wyłożył, bo z nienawiścią to nie ma nic wspólnego, a na takiej zamianie, dużo pieniędzy no i własnego czasu byś zaoszczędził.
–  Jak ci się coś nie podoba „Sparki” to nie żryj! – odrzekł butnie kucharz. – idź na skargę do kapitana.
–  No tak. Jak to się w Polsce mówi – typowe austriackie gadanie. Jesteś złośliwym i do tego aroganckim „parzygnatem”. Zwyczajnym asfalciarzem. – odparłem już nie na żarty zdenerwowany – Ale ty mnie tak łatwo nie sprowokujesz! Na żadną skargę do kapitana nie będę chodził. Bądź że człowiekiem! Wiesz, że do moich obowiązków należy robienie wspólnie z tobą co miesięcznych remanentów prowiantu i na koniec listopada robiliśmy to razem. Dobrze pamiętam, że w magazynie na półkach są marynowane śledzie i naprawdę nic by się nie stało gdybyś te półmiski z wędliną zamienił na kilka słoiczków śledzików. A jutro jest Boże Narodzenie i jutro te mięsiwo z chęcią spałaszujemy.

– A właśnie, że nie zamienię! I gówno mi zrobisz!

– Pewnie, że gówno ci zrobię. Ale zapamiętam sobie to co teraz mówisz przy kolejnych remanentach prowiantu. Gdy ewentualnie ty będziesz potrzebował pomocy, to na mnie nie licz. Odpowiem ci tak samo, jak ty mi dzisiaj odpowiadasz. A w życiu różnie to bywa! Raz się jest na wozie a raz pod wozem. Zapamiętaj to sobie!

– Łaski twej nie potrzebuję. Obejdzie się! Dam sobie sam radę! – opryskliwie odburknął kuki.

W mesie ucichło. Nagle ni stąd ni zowąd kucharz wpadł w szał. Twarz mu spąsowiała i zupełnie tak jak rano zaczął wrzeszczeć:

– Ja wszystkie święta mam w dupie. Polaków też mam w dupie! Turków mam w dupie! Filipińczyków mam w dupie! Austriaków i Niemców razem z moją własną rodzinę też mam w dupie! Ja wszystko i wszystkich mam w dupie!”

– Nie musisz się powtarzać – spokojnie przerwałem jego połajankę – rano już to słyszeliśmy, więc nie powtarzaj się nadaremnie!  A swoją drogą, to musisz mieć strasznie pojemny tyłek, aby tylu ludzi, te wszystkie wymienione nacje tam pomieścić, a to tłumaczy twój wrogi stosunek do swojego narodu oraz własnej rodziny. Ja też miałbym pretensje do swoich, gdyby mi genetycznie zafundowali tak pojemny tyłek. Jak by tu powiedzieć? To jest jednak twój problem, twoja sprawa i twoja broszka. Musisz jednak wiedzieć, że nikogo z nas ten temat nie interesuje. A skoro zgodziłeś się za psa, to masz szczekać. Wszystkich i wszystko możesz mieć w swoim ogromnie pojemnym tyłku, ale nie możesz tam mieć swojej roboty, bo jak z niej wylecisz, to nie będziesz miał za co żyć. A kto wtedy ciebie nakarmi, hę ? Tak że nie masz co się wściekać, tylko zamień tą wędlinę na śledziki a wszelkie problemy jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki znikną. Przecież wędlinę możesz schować do chłodziarki. Jutro rano dasz nam kiełbasę i śniadanie masz z głowy.

Kucharz jakby ochłonął:

– Nie! Nic z tego! Nie zamienię kiełbasy na śledzie, bo ja urodziłem się w BRAUNAU AM INN!

– O…ooo! A ja w Legnicy, no i co z tego wynika? – odparowałem.

W mesie zapadła grobowa cisza. Po minach siedzących w mesie marynarzy widać było, że głowili się oni nad rozwiązaniem rebusu: „jakiż to związek istnieć może, pomiędzy brodatym, brudnym, śmierdzącym, grubym, austriackim kucharzem, wieprzową kiełbasą, marynowanymi w occie dalekomorskimi śledziami a austriacką mieściną zwaną Braunau am Inn.”
– To bohaterska miejscowość! Mieszkańcy to nie mięczaki! Nikomu nie ulegają! – przerwał milczenie kucharz – A czy wy wiecie gdzie znajduje się Braunau am Inn? – i nie czekając na odpowiedź kontynuował – W prawdziwej Austrii! Wszystkim ludziom na tym świecie to z Austrią kojarzy się Wiedeń, Straussy, Mozarty, Beethoveny, Haydny i ich jakieś tam zasrane komponowanie muzyki! Jakieś tam zasrane walce. A to gówno prawda. Każdy prawdziwy Austriak wie, że Austria to Braunau am Inn i Braunau am Inn to Austria a nie jakiś tam zasrany Wiedeń. Braunau am Inn to Adolf Hitler i „Mein Kampf” i to jest Austria i to jestem ja – Adolf! Następca Hitlera! Ja go kocham i On jest moim jedynym Bogiem a moją Biblią jest jego „Mein Kampf”. Reszta świata i ludzkości dla mnie nie liczy się. Poza moim kochanym firerem nie uznaję żadnej władzy, żadnego Boga, żadnej religii i rodziny też. Powiem wam jeszcze, że gdy umarła mi matka, to nikogo z rodziny ani nawet znajomych nie powiadamiałem. Księdza czy pastora ani popa też nie wołałem. Owinąłem ją kocem i nocą w ogrodzie łopatą dół wykopałem i tak bez trumny w tym dole ją zakopałem. Taki jestem! Prawdziwy Austriak i jak prawdziwy Austriak żadnych świąt, świętości, i świętych poza moim bogiem Adolfem Hitlerem na tym świecie nie uznaję.
Na koniec swej przydługiej i wrzaskliwej  oracji, stając na baczność wyrzucił prawą rękę do przodu i wrzasnął: „HEIL HITLER”, po czym trzaskając drzwiami zamknął na kłódkę kuchnię i zniknął w czeluściach ciemnego korytarza.
– No i wyszło szydło z worka! A to ci „truciciel”. Toż to istny esesman! Gestapowiec! – nie wytrzymałem.
– Gdyby nie tusza, to z wyglądu i z zachowania aż do złudzenia ten „asfalciarz” przypomina mi wizerunek tego porąbanego wodza III Rzeszy – wtrącił drugi oficer.- No tak! Ta szczotka pod nosem i nawet zawody mają pokrewne. Tamten malarz pokojowy a ten parzygnat statkowy. Właściwie to jeden pies – stwierdził drugi mechanik Tomek
– Jakim cudem taki niezrównoważony psychicznie człowiek, totalny imbecyl, debil i kretyn dostał Świadectwo Zdrowia? Toż to kompletny idiota! – nagle rozsierdziłem się nie na żarty
– A jakimż to cudem austriacki malarz pokojowy Adolf Hitler, bezwzględny i absolutny morderca, totalny imbecyl, debil i kretyn, został wodzem niemieckiej III Rzeszy? A Kaligula Cesarzem? A Józef Stalin rosyjskim „batiuszką” – zza moich pleców niespodziewanie usłyszałem głos bosmana Witka.
Odpowiedziała nam cisza.
Gdzież mnie ten cholerny los marynarza rzucił? – ponownie w duchu użalałem się nad sobą  – Tam w Polsce, nieomalże w zasięgu mej ręki, w spokojnym milutkim i cieplutkim domku, żoneczka moja ukochana wraz z dziećmi wyglądają przez okno oczekując na pierwszą Wigilijną Gwiazdkę. Za oknem przepiękna sroga polska zima. Drzewa ściśnięte potężnym mrozem i okryte białym futrem śniegu. W oczy kłuje kontrast czerni i bieli, tajemniczy i piękny. W pokoju stoi prześliczna choineczka i prawie cała rodzina zasiada właśnie do Wigilijnej Wieczerzy. Tu na całkowicie obcym i zimnym niemieckim statku z cypryjską flagą na rufie, wokół którego szaleje potężny sztorm, gdzie nawet zwykłej choinki nie ma, a los skazuje mnie na przymusowe towarzystwo i fanaberie zwariowanego austriackiego hitlerowca i psychicznie chorego niemieckiego kapitana. A na domiar złego potężne rozkołysy statku nie dają człowiekowi żadnych szans na odrobinę odprężenia i wypoczynku. Nie można ani stać, ani siedzieć, ani leżeć. Chciałoby się fruwać, jak ten koliber zawisnąć w powietrzu, aby dalej od tego wszystkiego. Ileż takich chwil, dni i miesięcy uda mi się tu wytrzymać? No nic! Walczyć trzeba! Nie wolno się poddawać! –  Nurtowały mnie niechciane myśli „
– A cóż się tak zamartwiasz radyjko? Spójrz, no tylko, porąbany Austriak i ci dwaj przefarbowani polscy aryjczycy wraz z Niemcami już nażarli się i z mesy precz poszli. Nie ma na co czekać, czas najwyższy działać. Polak potrafi! – z jakby czytając w mych myślach, przerwał mą samotną udrękę drugi mechanik Tomek.
–  Spójrz no tylko, jak to wszystko dziwnie się układa. Jeszcze dni temu kilka, opowiadałeś nam historię o przebiegłym włamywaczu Arsenie Lupinie buszującym w mesach i magazynach z żywnością na statkach na których pływałeś z chciwymi parzygnatami. Jak sam widzisz zaistniała i tu taka potrzeba by Arsen Lupin włamał się do sezamu ze skarbami tego parzygnata. Czas więc najwyższy, by rozpoczął swą przestępczą działalność na naszej Adelajdzie. Na statku tym jestem od 3 miesięcy i wiem jak bez pozostawiania śladów włamania, dostać się do magazynów kucharza. Może jednak przy odrobinie sprytu, zorganizujemy sobie sami, choć namiastkę normalnej polskiej Wigilii Świąt Bożego Narodzenia?
–  Co ty gadasz? Wiesz, jak bez naruszania zamków, kłódek i drzwi dostać się do zapasów tego „porębanego” hitlerowskiego Austriaka i nic nie mówisz? – w mig zrozumiałem  intencje drugiego mechanika – To jednak mam dużo szczęścia. Co zamustruję na statek z jakimś okropnym parzygnatem w kuchni to z miejsca pojawia się Arsen Lupin. No to nasza bierność, nasza kapitulacja chłopie, to niewybaczalny błąd! Absolutny błąd! Jeśli wiesz jak to zrobić, to właściwie na co my czekamy? Do roboty!
Tomek, jakby uskrzydlony moimi słowy zakomenderował.-

– Panowie! Aby „asfalciarz” nie pokapował, o co chodzi, to musimy wszystko perfekcyjnie zorganizować. Pełna konspiracja. Aby tam się dostać potrzebna będzie dobra lina i ja to zaraz zorganizuję. Reszta w waszych rękach.
– Dobrze, ale co mu podbierzemy? – spytał Bosman Witek
– Jak to co? Oczywiście, że śledzie w occie! Ja zorganizuję identyczną taśmę samoprzylepną, jaką są tam na dole zalepione te kartony. Bo jak otworzymy kartony ze słoikami to trzeba je tak samo zalepić! Poza tym te śledziki trzeba w coś nałożyć i to tak by nie zostawić śladów ich wyniesienia. A i te opróżnione słoiki trzeba jakimś płynem wypełnić! – stwierdziłem
– No to ja załatwiam naczynia na śledzie i butelki z wodą zadeklarował się Bosman Witek.

– Musimy też dopilnować, aby nie nakrył nas na tej robocie jakiś Szwab, Turek czy też ten porębany Austriak. Bosman Witek pilnuje korytarza i wejścia do pentry a my za 10 minut spotykamy się w mesie – uzupełnił nasz plan II Mechanik Tomek.
–  No to do roboty! Zrobimy mu w magazynach taki Braunau am Inn, że do końca swego zasranego żywota zapamięta – ucieszyłem się.
Po chwili spotkaliśmy się z Tomkiem na pokładzie szalupowym przy wyciągu oparów z kuchni. Po odkręceniu motylków mocujących pokrywę wyciągu, z przytwierdzonym doń silnikiem elektrycznym dmuchawy odchyliliśmy ją. Przez wolny już teraz kanał wentylatora za pomocą liny pojedynczo opuszczaliśmy się do kuchni lądując bezpośrednio na płytach grzewczych kuchni. Dziwił mnie brak siatek filtrujących w rurze wyciągu oparów kuchennych, lecz wiedzę taką posiadać musiał II Mechanik a ja przyczyn ich braku, w tej ekstremalnej sytuacji nawet nie dochodziłem. Pozostała do sforsowania chłodnia prowiantowa, lecz tu mniej pracy było, gdyż kratki wentylacyjne były wyjątkowo duże i po odkręceniu ich bez problemu dostaliśmy się do wnętrza chłodni prowiantowej. Otworzyliśmy kartony w których zapakowane były słoiki ze śledziami.
– Tomek! Ze słoiczków wybieramy tylko po połowie ich zawartości. Żeby parzygnat nie zauważył niedoboru po śledziach słoiki uzupełniamy wodą. „Odchudzone” kartony sklejamy taśmą tak dokładnie, że nie było widać na nich żadnych śladów czyjejś ingerencji – instruowałem kolegę. Zdjęliśmy z palety dwie warstwy kartonów, pod którymi ukryliśmy „oskubane” z ryby a braki w słoikach uzupełniliśmy zwykła wodą. Były pełne. Rozzuchwaleni widokiem tak dużej ilości niereglamentowanej żywności postanowiliśmy uzupełnić Wigilijne menu o kilkanaście puszek z łososiem i tuńczykiem, a także o pomidory, ogórki, szczypior, zieloną sałatę oraz urozmaicony zestaw bakalii i owoców południowych z pomarańczami i bananami na czele. Ślady bytności w magazynkach prowiantowych i w kuchni dokładnie zatarliśmy. Trochę zziajani oraz mocno opóźnieni zasiedliśmy w kabinie Bosmana Witka do suto zastawionego Wigilijnego stołu. Kabina Bosmana Witka gwarantowała nam całkowitą dyskrecję. Cichutko kolędując przesiedzieliśmy tak prawie do rana. W pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia, austriacki „parzygnat” na złość polskiej załodze, zamiast wędlin na śniadanie wystawił na stoły półmiski ze śledziami w zalewie octowej.
– Jesteś kuki prawdziwą i wyjątkowo złośliwą hitlerowską kanalią – nie wytrzymałem.
– Fuck off! – wulgarnie odparł Austriak.
Nawzajem!
       W Święta Bożego Narodzenia niemiecki frachtowiec walczył dzielnie z zimowym atlantyckim huraganowym sztormem, zaś polska załoga na tymże frachtowcu walczyła z nazistowskim „parzygnatem” z Braunau am Inn rodem. Pięciu polskich marynarzy zagięło parol na austriackiego kucharza i teraz już regularnie prawie co noc dyskretnie wizytowaliśmy jego magazyny czyniąc tam olbrzymie spustoszenie. Po zakończeniu grudniowego, remanentu, a muszę tu przyznać, że z wielką przyjemnością oraz skrupulatnością przeprowadzałem wraz z kukim ten remanent, austriacki kucharz został wezwany do niemieckiego kapitana na dywanik by wytłumaczyć się z ogromnego manka w prowiancie.  W wyniku rozmowy z kapitanem kucharz Adolf powymieniał kłódki i zamki w drzwiach od wszystkich pomieszczeń prowiantowych. Na nic też się zdały jego dodatkowe niespodziewane nocne dyżury w kuchni. Gdy tylko na chwilę opuszczał kuchnię, udając się do swej kabiny na wypoczynek, natychmiast wystawialiśmy koło jego kabiny czujki i penetrowaliśmy magazyny prowiantowe czyniąc tam ogromne spustoszenie. Styczniowy remanent w statkowych magazynach okazał się dla Adolfa katastrofą. Kucharz ze łzami w oczach prosił mnie o rozwikłanie tej zagadki.

 – Odpowiem ci tym samym coś ty mi podczas Wigilii powiedział.  Nic ci nie pomogę i gówno mi zrobisz!
– Sparki kochany. Pomóż mi – błagał 

 – Teraz sparki? Teraz kochany? A co mi głupi parzygnacie głowę zawracasz?
Przecież to nie ja, tylko ty twierdzisz, że masz wszystkich ludzi w d….e i nikogo do niczego nie potrzebujesz i z nikim nie musisz się liczyć.  – odparłem – Zwróć się więc z tym problemem do swego ukochanego firera Adolfa Hitlera.

– Ależ on nie żyje! – płaczliwym głosem rzekł kucharz.

– No to już nie moja w tym zasługa. Niestety! A szkoda, że nie moja! A tak na marginesie to musisz chłopie nauczyć się innej kultury. Musisz nauczyć się szanować wszystkich ludzi, bez względu na ich kolor skóry, obyczaje, religie i ich inność! Nie ma innego sposobu. Stare porzekadło mówi, że ” NEC HERCULES CONTRA PLURES ” czyli po polsku  „I Herkules d…pa, kiedy ludzi kupa” – zakończyłem edukację Austriaka.
Po powrocie statku do Europy w niemieckim Bremerhaven austriacki kuki Adolf , tak jak mu przepowiedziałem z marynarskim workiem na ramieniu teraz skruszony a potulny przy tym niby ten baranek, ze spuszczoną głową, ze łzami w oczach żegnał się z pracą na tym statku. Statkowa poczta pantoflowa donosiła, że niemiecki kapitan nie wypłacił mu za rejs poborów, obciążając austriackiego kucharza kosztami za brakujący prowiant oraz wręczają mu tak zwany „wilczy bilet”

 

– Jan Juliusz Pick