Wspomnienia z Odysei Grenlandzkiej – część I

 

Od razu na głęboką wodę

Cóż może być lepszą ilustracją tego powiedzenia, niż wyprawa przez Atlantyk ku pociętej fiordami Grenlandii bez jakiegokolwiek doświadczenia z żeglarstwem? Skipper, zaprosił mnie na swój etap organizowanego przez Jacht Klub AZS rejsu, kiedy jeszcze nie wiedziałem, co to jest sztag, a słowo „kingston” kojarzyło mi się z tylko z nośnikiem danych elektronicznych. Nie zrobił tego całkiem w ciemno, rok temu żeglował z moim bratem, miał zapewne nadzieję, że dorównuję mu talentem kulinarnym. Otóż, nie dorównuję. Dlatego przez cały rejs starałem się pokazać, że mam inne zalety, które są widoczne poza kambuzem. Nie było łatwo, ale zasłużyłem na dobrą opinię po rejsową.

Gdy zdecydowałem się przyjąć zaproszenie, rozważania nie trwały długo, pomyślałem, że warto byłoby się dowiedzieć, do czego służą te wszystkie sznurki na jachcie. Dlatego zapisałem się na organizowany przez nasz klub kurs na stopień Żeglarza Jachtowego. Cała załoga, czyli skipper, Agata – II oficer, Ania, Basia, Jagoda, Marta, Igor, Marek – III oficer i Wojtek – I oficer, dopingowała mnie za pośrednictwem maili. Pod okiem instruktorów zdobywałem więc umiejętności, które miałem później przenieść z pod wrocławskiego Bajkału (jak można wnioskować po nazwie, bardzo płytkiego) na Ocean Atlantycki. Przed egzaminem  dostałem SMS-a od skippera : „Wiesz, że jak oblejesz, to nie płyniesz?” Pewnie chciał sprawdzić, jak sobie radzę ze stresem. Na szczęście sobie poradziłem.

Równolegle trwały nasze przygotowania do rejsu. Trzeba było załatwić pozwolenia, ubezpieczenia, skompletować odzież, zadbać o pożywienie, i zorganizować podróż na Islandię, gdzie przejmowaliśmy jacht, dumę naszego klubu – Panoramę – od poprzedniej załogi. Każdą sprawę omawialiśmy razem, zarówno na spotkaniach przed rejsowych, jak i za pośrednictwem poczty elektronicznej. Na szczęście, oprócz mnie, wszyscy mieli doświadczenie w zmaganiu się z wiatrem, wilgocią, własnym odzieniem i organizmem, limitami bagażu w samolotach, chorobą morską, biurokracją, celnikami i wyczerpanym zapasem papierosów, więc mogłem liczyć na dobrą radę w każdym temacie, choć tego ostatniego nie musiałem poruszać. Co prawda, skipper straszył nas padającym poziomo deszczem i awarią kingstona, ale to nie były problemy godne takiej załogi – tak wtedy myślałem i miałem rację, o czym później.

 

Po półrocznych przygotowaniach stawiliśmy się w komplecie na kei w porcie w Reykjaviku, wyposażeni w ciepłą bieliznę, takież śpiwory, tabletki na chorobę lokomocyjną, dwa laptopy (na załogę) i trzy kilogramy sera. Parę innych rzeczy musieliśmy kupić. Logistycznie bardzo pomogli nam w tym mieszkający na Islandii Polacy, za co serdecznie dziękujemy! Część naszego prowiantu przypłynęła w beczce ze Szczecina – żaden członek załogi nie pokonał takiej trasy! Po sprawdzeniu, że Panorama jest w stanie wysoce zadowalającym, udaliśmy się na spoczynek, aby następnego dnia wyruszyć w rejs. Od samego początku towarzyszyła nam miejscowa fauna – najpierw spotkaliśmy maskonury, które niechętnie pozowały do zdjęć, chowając się pod wodę, gdy tylko ktoś pomyślał o wyciągnięciu aparatu. Na szczęście wśród załogi byli fachowcy, którzy robią zdjęcia intuicyjnie, dzięki czemu możemy podziwiać te kolorowe ptaki na ekranie komputera.

Ptak maskonur - relacja z rejsu po Genlandii

Fot. Jacek Guzowski

Kilka godzin później natknęliśmy się na stado humbaków, które przemierzały Atlantyk, zapewne poszukując nowego żerowiska. Znów prawie cała załoga, wyposażona w sprzęt rejestrujący obraz, wyległa na pokład. Prawie cała, ja zostałem w koi. Moje wycieczki ku burcie miały inny cel. Organizm, przyzwyczajony do tego, że to podłoga przyciąga, a nie ściany, gardził pracą wachty kambuzowej. Przez pierwsze trzy doby rejsu musiałem nauczyć się szybko ubierać i rozbierać, żeby zdążyć przebyć odcinek między koją a kokpitem, zanim mój żołądek zauważy, że opuściłem jedno z tych bezpiecznych dla niego miejsc.

Gdy już osiągnąłem spokój wewnętrzny, przybiliśmy do portu w , małym miasteczku na północy Islandii. Cumy odebrały od nas załogantki jachtu Stary, który również znalazł schronienie w tym malowniczym miejscu.

Port w Isafjordur - relacja z rejsu po Grenlandii

Fot. Jacek Guzowski

Byliśmy po trzech dobach na morzu, więc pierwsze pytanie do nich dotyczyło lokalizacji prysznica. Po wzniesieniu toastu „za szczęśliwe ocalenie” udaliśmy się we wskazanym kierunku, czyli na miejską pływalnię. Pływania akurat mieliśmy dość, ale ciepła woda płynąca z góry na dół w kontrolowany sposób, w dodatku bez konieczności pompowania nogą, skusiła wszystkich, zwłaszcza, że trudno było przewidzieć, kiedy będzie następna okazja skorzystania z tego dobrodziejstwa. Miasteczko obdarzyło nas też supermarketem, gdzie uzupełniliśmy zapasy jedzenia i picia, a także internetem, który dzięki uprzejmości obsługi hotelowej mogliśmy czerpać wiadrami. Dzięki temu nasze rodziny dowiedziały się, że wciąż żyjemy i mamy się dobrze, a także zobaczyły pierwsze zdjęcia.

Nazajutrz opuściliśmy Isafjordur, żegnając się tym samym z cywilizacją na najbliższe dwa tygodnie. Od tej pory wszystko, czego mieliśmy potrzebować w ciągu nadchodzących dwóch tygodni, znajdowało się na szesnastu metrach między dziobem a rufą Panoramy. Może poza lodem do drinków.

Na pokładzie - relacja z rejsu po Grenlandii

Fot. Wojciech Piaseczny

Atmosfera na pokładzie była błoga, tematem rozmów było żeglowanie po Mazurach, Wielka Pętla Wielkopolski i działka w górach. Świeciło piękne słońce, prawą burtą mijaliśmy ostatni skrawek islandzkiej ziemi. Neptunowi udzieliła się sielska atmosfera, więc aby się poruszać, musieliśmy korzystać z wynalazku Rudolfa Diesla. Jednak kojarzący się z jego nazwiskiem klekot nie zdołał popsuć naszego optymizmu.

CIĄG DALSZY W DRUGIEJ CZĘŚCI WSPOMNIEŃ Z REJSU:
„Wspomnienia z Odysei Grenlandzkiej – część II”

 

Autor: Adam Lenartowski

 

 

 

 

________________________________________________________________________________

Rejs, zorganizowany przez Jacht Klub AZS Wrocław, odbył się w lipcu 2009r.
Kapitan: Jacek Guzowski
Jacht: s/y Panorama, PZ1657, typ RIGEL, długość 15,84 m
Podczas 3 tygodni żeglugi przebyto trasę 1422Nm. W tym czasie jacht był  w ruchu przez 308 godzin, 199 pod żaglami i 109 na silniku.
Załoga odwiedziła Isafjordur, Scoresbysund, Ittoqqortoomitu, Deichmann Fjord, Turner Sund, Roemer Fjord, Stephensen Fjord, Nansen Fjord, J.A.D.Jensen Fjord, Olafsvik, Akranes, Keflavik
http://www.jkazs.wroc.plhttp://www.jkazs.wroc.pl/info-rejsy/etap3-2009.pdf