Następny dzień rozpoczęliśmy razem ze stadem fok. Pluskały się radośnie, przejawiając aspiracje do akrobatyki synchronicznej. Nie bały się też aparatów. Może z powodu znacznej odległości, która osłabiała nieco siłę rażenia. Nieco, bo nasi fotografowie byli przygotowani na taką okoliczność, posiadali obiektywy popularnie zwane lunetami.
Wyruszyliśmy w drogę powrotną, ku Islandii. Często jednak obracaliśmy się, żeby popatrzeć jeszcze raz na łańcuch grenlandzkich gór Watkinsa wciąż wznoszący się nad oceanem mimo oddalenia o ponad 80 mil morskich.
Pod wieczór spotkaliśmy humbaka, wieloryba wielkości naszej Panoramy. O dziwo, nie byłem wtedy w koi. Korzystając z dobrych warunków – małego wiatru i takiejże fali, ruszyliśmy za nim w pogoń.
Ułatwiał nam to jego rytuał polowania, zapisany w genach i atlasie skippera. Po trzech wynurzeniach, przy czym ostatniemu towarzyszyła fontanna wody, nurkował pokazując ogon. Po trwającym około trzech minut zanurzeniu, pojawiał się kilkadziesiąt metrów dalej, przy czym dalej nie oznacza żadnego kierunku – wybierał go losowo. Nie wiemy, czy kierował się położeniem naszego jachtu. Ania, siedząc za sterem, dokładała starań, żeby było ono możliwie bliskie położeniu tego ogromnego ssaka. Reszta załogi, wyposażona w różnorodny ekwipunek do rejestrowania obrazu, a więc aparaty, kamerę i oczy, śledziła każdy ruch żerującego zwierzęcia. Siedząc w koszu dziobowym, skąd miałem dobry widok we wszystkich kierunkach, rejestrowałem „polowanie” na kamerze.
Fot. Wojciech Pasieczny
W pewnym momencie, oczekując na wynurzenie humbaka, zobaczyłem wypływające tuż przy burcie pęcherzyki powietrza wielkości piłki do tenisa stołowego. Niezwłocznie poinformowałem o tym skippera. On spojrzał na sondę głębokości – okazało się, że wieloryb był pięć metrów pod kilem. Wynurzył się mniej więcej w takiej samej odległości od burty, stając się oczywiście celem ataków naszych obiektywów. Gdy już wszyscy nasycili oczy i karty pamięci, znów obraliśmy kierunek na Islandię. W końcu trzeba było wziąć prysznic, choć nikt tego głośno nie mówił. Po trzynastu dniach na morzu, zamiennie wspominaliśmy o urządzeniu sanitarnym na literę „p”. Mimo tego środka łagodzącego, wszystkich nas swędziała skóra.
Jako, że nie było nic do oglądania, pogoda popsuła się. Miała ona dużo lepsze wyczucie sytuacji, niż ja. Podczas całego rejsu mieliśmy szczęście do lodu i mgły. Mogliśmy oglądać niemal wszystkie piękne oblicza przyrody, na dodatek przeważnie skąpane w pięknym, lipcowym słońcu. Mgła dopadała nas, gdy płynęliśmy prosto, oczywiście baksztagiem, przez Atlantyk, a otaczała nas tylko woda. Dodawała naszej podróży tajemniczości i powodowała, że nie nudziliśmy się na wachcie – trzeba było wpatrywać gór lodowych.
Oprócz pogody pogorszyło się też zdrowie Ani. Do tego stopnia, że skipper znalazł najbliższy, odległy o 6 godzin żeglugi, port na Islandzkim wybrzeżu, żeby tam oddać chorą w dobre, lekarskie ręce.
Na pokładzie mieliśmy tylko studentkę medycyny. Właściwie powinienem napisać „aż”, bo Marta niejednokrotnie pokazała, czego się nauczyła, a także, czego dopiero się nauczy. Kapitan był w stałym kontakcie ze służbami ratunkowymi. Okazało się, że niedługo będzie nad nami przelatywał helikopter zdążający do Reykjaviku. Zaproponowali, że zabiorą Anię, jednak nasz Kapitan nie chciał ryzykować w obliczu mocnego wiatru, dużego zafalowania i słabej widoczności.. Wątroba Ani nie czekała, boląc coraz bardziej. Wkrótce prąd pływowy zmienił kierunek, zafalowanie się zmniejszyło. Litościwy Neptun pozwolił rozpocząć akcję. Ania, Wojtek i Marek wsiedli do pontonu, a my odpłynęliśmy, chcąc zrobić miejsce załodze śmigłowca. Podmuch od śmigła był tak silny, że po pierwszym podejściu pilot uznał, że jest zbyt wielkie ryzyko wywrócenia pontonu. Przez radio polecił nam wziąć go na hol i płynąć, jak najszybciej, pod wiatr i falę. Wykonaliśmy polecenie i zaczęła się „walka pontonu o przetrwanie” – przy prędkości bliskiej pięciu knotów ponton niemal zanurzał się pod wodę, wciągany tam przez cumę. Wojtek próbował utrzymać go w linii prostej, sterując wiosłami. W tym czasie z helikoptera opadła pierwsza lina, zakończona metalową pałką. Marek próbował ją złapać, ale na szczęście mu się to nie udało – między śmigłowcem a wodą powstaje duże różnica potencjału elektrostatycznego, którą trzeba rozładować, zanurzając linę w wodzie. Dokonawszy tego, pilot zbliżył się do pontonu, pozwalając Markowi chwycić linę, po której następnie zjechał ratownik. Po zapięciu Ani i jej plecaka w uprząż, wrócił razem z nimi do śmigłowca, następnie to samo zrobiła pierwsza lina. Machaliśmy Ani, dopóki helikopter nie zniknął nam z oczu. Cała akcja trwała dwadzieścia minut – nigdy bym nie pomyślał, że można wstrzymać oddech na tak długo.
Rankiem następnego dnia w końcu wróciliśmy do cywilizacji, wpływając do portu w Olafsvik. Oczywiście pierwszym celem, zaraz po przycumowaniu, był prysznic. Na razie nikt nie zachwycał się malowniczym miasteczkiem na zachodnim krańcu Islandii. Udaliśmy się w kierunku basenu, którego lokalizacji domyśliliśmy się jeszcze z morza – cała miejscowość była stamtąd widoczna jak na dłoni. Po dojściu do celu okazało się, że basen jest jeszcze zamknięty. Nie chcieliśmy czekać dwóch godzin, więc poszliśmy do miejscowego hotelu, usytuowanego bardzo blisko portu. Jedna z recepcjonistek była Polką, więc nie mieliśmy problemu z wynegocjowaniem wpuszczenia nas do łazienek na korytarzu.
Po odprężeniu dla ciała przyszła pora na odprężenie dla żołądka. Poszliśmy do piekarni naprzeciwko hotelu. Ponieważ była niedziela, wszystko inne, nie licząc informacji turystycznej, było zamknięte. Nie ma czego żałować – w piekarni nacieszyliśmy żołądki, a męska część załogi oraz Marta, także oczy za sprawą prześlicznej sprzedawczyni. Natomiast w informacji turystycznej mogliśmy skorzystać z dostępu do Internetu.
Później przyszła pora na odprężenie dla ducha. Udaliśmy się na wycieczkę do wodospadu, który górował nad miasteczkiem. Spacer był krótki, ale nie obyło się bez przygód.
Fot. Jacek Guzowski
Mocnych wrażeń dostarczył nam, nie po raz pierwszy, Igor. W tym miejscu oddam mu głos, gdyż nikt inny nie potrafi tak barwnie na wiele sposobów o tym opowiadać:
„Był piękny, słoneczny dzień. Po kąpieli, która skutecznie usunęła dwunastodniowe ślady Dni Dziecka z ciał załogi naszej Panoramy i znacząco rozmiękczyła zrogowaciały (od biegania po ograniczonej powierzchni jachtu) naskórek stóp i palców dłoni (tutaj od katorżniczej pracy z linami), ogarnęła nas potrzeba aktywności. Obejrzeliśmy powrót z morza kutrów pełnych dorodnych dorszy, zamknęliśmy kurek, za sprawą którego z węża o średnicy ok. 10 cm lała się bzdurnie do oceanu słodka woda i czegoś nam dalej było trzeba. Młodzież zaproponowała spacer w kierunku górującego nad Olafsvik wodospadu. Żeby nie wyjść na zgreda ruszyłem z nimi. Aparaty fotograficzne, lekkie rozmowy skrzące się dowcipem, częste wybuchy radosnego, niewymuszonego, perlistego śmiechu. Ponieważ spacer miał być rekreacyjny wybrałem się w kroksach (takie modne, plastikowe, wsuwane klapki). Zrobiłem tak, bo staram się czerpać wzór z naszego Kapitana, który w swoich kroksach chodzi po pokładzie i poza nim w każdych warunkach; przecież nie mogę być gorszy… W trakcie spaceru, celem sprawdzenia jej temperatury, wszedłem do wody w strumieniu. Nie była przesadnie zimna ale spowodowała, że stopy zaczęły mi się ślizgać w butach. Na jednym z kamieni noga mi się „smykła” i straciłem równowagę. „Smyknięta” noga nie była już chroniona podeszwą i po postawieniu stopy na ostrym jak brzytwa kamieniu (innych w pobliżu nie było) uległa ona rozpruciu na odcinku od palców do połowy łydki. Całe to dwuipółcentymetrowe rozprucie obficie broczyło krwią barwiąc strumień na błękitno (taki żart, oczywiście moja krew ma kolor czerwony, lekko tylko wpadający w błękit). Dobrze, że nie było w pobliżu drapieżników, które w takich razach zwabione zapachem krwi zjawiają się natychmiast, pałając żądzą mordu. Musiałbym bronić koleżanek i mniej odpornych na stres kolegów uczestniczących w spacerze. Jakoś wróciłem na jacht, szedłem o własnych siłach objawiając tym swój niezwykły hart ducha. Na miejscu zrobiłem sobie prosty opatrunek licząc, że po powrocie ze spaceru Marta zrobi mi go fachowo. Wieść się rozeszła… Niektórzy z kolegów skorzy byli do natychmiastowej interwencji chirurgicznej. Taki na przykład Wojtek (który przyznał się później, że w życiu nie zacerował żadnej skarpety), już rozglądał się za sprzętem i wykorzystując moje osłabienie, krzyżowym ogniem pytań próbował wydusić ze mnie zeznania. Chodziło mu głównie o ustalenie, gdzie przechowuję zestaw narzędzi oraz nici i igieł chirurgicznych, z którymi jako doświadczony podróżnik się nie rozstaję. Na szczęście wróciła Marta, mądra i rozsądna dziewczyna, która szybko i fachowo zakleiła i opatrzyła moją poszarpaną ranę. Wszystko się dobrze skończyło chociaż wydarzenie wyeliminowało mnie z ciężkich prac pokładowych, w których do tej pory ogromnie gustowałem. W ciągu kilku następnych dni stopniowo wracałem jednak do dobrej formy i tuż przed zakończeniem rejsu znów stałem się przykładem pracowitości i zaangażowania.„
W tym samym czasie, kiedy my pluskaliśmy się pod prysznicem, Ania trafiła do szpitala w Reykjaviku. Po przebadaniu miała do wyboru dwie opcje – albo zostać na operację i przegapić resztę rejsu i samolot powrotny, albo wyjść na „wolność”. Wybrała drugą, zostając sama w Reykjaviku, z małym plecaczkiem, bladym świtem. Udała się więc do portu, bo gdzież prawdziwy wilk morski czułby się lepiej. Zwłaszcza, że był tam prysznic. Po odświeżeniu się, Ania zaobserwowała, że tego dnia do Olafsvik wyjeżdżał jeden autobus, a także, że nie poczekał na nią. Skontaktowała się więc z nami, a my – z Arturem i Dominiką. To oni, acz nie tylko oni, pomagali nam w zakupach przed rejsem. Jacek spytał ich, czy mogą coś nam poradzić w zaistniałej sytuacji. Ich pomoc przerosła znacznie nasze oczekiwania – zdeklarowali się, że przywiozą Anię, jak skończą pracę. Warto zaznaczyć, że obie miejscowości dzieli dwieście kilometrów.
Wieczorem spotkaliśmy się wszyscy na pokładzie Panoramy, wznosząc toast za naszych Przyjaciół i za szczęśliwe ocalenie. Ania i Igor opowiadali o swoich przygodach, reszta załogi słuchała z zapartym tchem. Ani dlatego, że byliśmy ciekawi jej przygód, a Igora po prostu zawsze słucha się z zapartym tchem, nawet wtedy, kiedy piętnasty raz opowiada o swojej dwucentymetrowej ranie od palców do połowy łydki.
CIĄG DALSZY W PIĄTEJ CZĘŚCI WSPOMNIEŃ Z REJSU:
„Wspomnienia z Odysei Grenlandzkiej – część V”
Autor: Adam Lenartowski
________________________________________________________________________________
Rejs, zorganizowany przez Jacht Klub AZS Wrocław, odbył się w lipcu 2009r.
Kapitan: Jacek Guzowski
Jacht: s/y Panorama, PZ1657, typ RIGEL, długość 15,84 m
Podczas 3 tygodni żeglugi przebyto trasę 1422Nm. W tym czasie jacht był w ruchu przez 308 godzin, 199 pod żaglami i 109 na silniku.
Załoga odwiedziła Isafjordur, Scoresbysund, Ittoqqortoomitu, Deichmann Fjord, Turner Sund, Roemer Fjord, Stephensen Fjord, Nansen Fjord, J.A.D.Jensen Fjord, Olafsvik, Akranes, Keflavik
http://www.jkazs.wroc.pl , http://www.jkazs.wroc.pl/info-rejsy/etap3-2009.pdf