Wprowadzenie – Część 1
Uwaga: wszystkie przedstawione postaci i sytuacje są prawdziwe. Wydarzenia miały miejsce na przełomie lipca i sierpnia Roku Pańskiego 2011 podczas wyprawy na Archipelag Svalbardzki, zorganizowanej przez Jacht Klub AZS Wrocław na jachcie Panorama. Zorganizowana została ona pod hasłem „Dalej są smoki”, zapożyczonym od XVII –wiecznych kartografów, którzy taki właśnie napis umieszczali na krańcu map, tam, gdzie nikt już dalej nie popłynął. Ewentualne rozbieżności między sprawozdaniem a rzeczywistością wynikają wyłącznie z niedoskonałości pamięci autora i nie są zamierzone.
Podróż
Było ciepłe, lipcowe przedpołudnie. Na lotnisku w Balicach odbywał się normalny ruch. Słychać było terkot kołujących walizek na bruku i klaskanie pasażerów, którego piloci i tak nie słyszą. Tysiące ludzi wyruszało lub wracało z wczasów w pochłoniętej kryzysem Grecji lub ogarniętym zamieszkami Egipcie. Nikt nie zwrócił uwagi na grupkę dziesięciu, jeszcze czystych i już podekscytowanych, żeglarzy w polarach i swetrach, dziwnie uśmiechających się po skosztowaniu coli, jakby była ona conajmniej E-colą czy wręcz iColą. Prawdopodobnie powodem uśmiechu było to, co czekało na drugim końcu trzyetapowej podróży lotniczej, wypełnionej stosami toreb na wózkach za 1 Euro i colą, której kubeczki niektórzy z podróżników przekazywali innym, nie mogąc podołać drzemiącej w niej magicznej mocy.
Podczas postoju w Oslo przyszła załoga Panoramy cieszyła się ostatnimi chwilami z cywilizacją. Agnieszka sprawdzała co tam na fejsie, Basia wybrała się na bardzo mały shopping, wszak ceny już były norweskie, a Adam zrobił jeszcze mniejszy przegląd prasy, ograniczający się do pokładowej gazetki Ryanair. Temperatura powietrza wciąż była dwucyfrowa z dwójką z przodu, zwłaszcza wewnątrz budynku lotniska.
Tromso przywitało żeglarzy widokiem pięknego mostu, którego pokonywanie musi dostarczać kierowcom wrażenia wjeżdżania do nieba. Po odebraniu taśmociągowi licznych, pełnych jedzenia, a zwłaszcza picia, toreb, Jacek stanął przed koniecznością przekonania personelu przewoźnika, że dziesięciu osobom, wśród których są tylko cztery niewiasty, naprawdę niezbędne są trzy kwintale bagażu. Ubogość zaopatrzenia w tysięcznym zaledwie Longyearbyen podyktowała konieczność zabrania ze sobą wszelkich niezbędnych produktów, od nutelli po paprykarz szczeciński. Bardzo pomógł w tym Carrefour. Żeglarze mogli zabrać z półek sklepu wszystko, czego tylko zapragnęli. Dlatego różowa beczka, doświadczona już podróżniczka, w maju wsiadła na Panoramę z brzuchem pełnym smakołyków. Dodatkowo każdy z sześciu dorodnych mężczyzn dzierżył po dwie duże torby: w pierwszej, najważniejszej, znajdował się prowiant na dwutygodniowy rejs. W drugiej, ewentualnie, załogant mógł zabrać swoje prywatne rzeczy, w tym odzież umożliwiającą mu niezmordowaną pracę na pokładzie – czy słońce, czy śnieg, czy dzień, czy dzień.
Marek, wysłany przez Jacka, aby błysnąć okiem do pań obsługujących taśmę bagażową, swoim talentem dyplomatycznym sprawił, że góra toreb owszem, zasłaniała słońce, ale stała się jakby lżejsza i zgrabnie przemknęła przez wagę bezlitośnie naliczającą dopłatę. Obarczeni już tylko ręcznymi sakiewkami żeglarze po raz ostatni w czasie tych wakacji wyszli na dwór, nie ubierając przedtem czapek i rękawic.
Lot na Spitzbergen przebiegał w doskonałych warunkach pogodowych. Jacek, jak zwykle przygotowany pod każdym względem, opowiadał reszcie przyklejonych wielkimi oczami do malutkich okienek żeglarzy o widocznych w dole fiordach i lodowcach.
Przy okazji można było zweryfikować śledzone od miesięcy mapy lodowe. Przez cały sezon Ocean Arktyczny nie był zbyt gościnny dla jachtów, ale gdy odwiedziła go wrocławska Panorama, nieco odpuścił okazując trochę wolnej wody. Niemniej o okrążeniu archipelagu Svalbardu można było zapomnieć. Na szczęście po wylądowaniu w Longyearbyen okazało się, że Panorama już czeka, co wcale nie było takie oczywiste gdy czytało się wiadomości kapitan Ali przesyłane kilka dni wcześniej.
Predator
Była północ i świeciło piękne słońce, kiedy Jacek z pierwszymi członkami załogi dotarł na Panoramę. Musieli w tym celu przejechać około kilometra wypożyczonym samochodem, przenieść torby przez kamienistą plażę i dotrzeć pontonem na stojący na kotwicy jacht. Gdy tak stali zastanawiając się czy już powinni być gotowi na spotkanie z niedźwiedziem polarnym, usłyszeli prychanie silnika. To Darek, członek poprzedniej załogi, płynął im naprzeciw. Silnik wyzionął ducha w momencie, kiedy ponton dobił do brzegu. Podekscytowani widokiem ukochanego jachtu Jacek, Adam i Wojtek szybko zamienili miejscami stertę własnych toreb leżących na plaży z tymi w pontonie należącymi do załogi Ali. Po chwili wiosłowania wspinali się po drabince rufowej na skąpany w promieniach słońca pokład.
Ponieważ w svalbardzkich fiordach występują znaczne pływy, Panorama stała na drodze wielu mniejszym i większym krom, opuszczającym zatokę, by powrócić za kilkanaście godzin, gdy prąd się odwróci. Kapitan Jacek zdecydował o zejściu z kotwicy, aby uniknąć spotkania z nieznającymi prawa drogi kawałkami lodu. Podzielił załogę na wachty i wysłał tych, co nie byli Jagodą, Agnieszką ani Maćkiem do koi.
Rano, gdy słońce wzeszło jeszcze bardziej, na dzielnych żeglarzy czyhała… robota. Nikt się nie wywinął. Jacek z Markiem i Agnieszką pojechali do miasta załatwić sprawunki, takie jak broń czy pisemne pozwolenie Gubernatora na penetrację Svalbardu. Wojtek z Adamem i Olkiem mieli za zadanie przewieźć na jacht słodką wodę. W tym celu nosili pięciolitrowe butelki na pobliski kemping, napełniali je w umywalce, powodując dezaprobatę osób czekających ze szczoteczką do zębów w ustach, i wracali pontonem na jacht. Reszta załogi sztauowała prowiant. Po przewiezieniu trzystu litrów wody pitnej Wojtek stwierdził, że na jachcie brakuje już tylko kapitana. Wysłał więc Adama i Olka, żeby uzupełnili ten brak. Gdy chłopcy dopłynęli do brzegu, Jacek, Marek i Agnieszka już czekali.
– Wszystko gotowe? – zapytał Jacek. Odpowiedziało mu zgodne kiwanie Olka i Adama. – Okejos, to zanim wypłyniemy, przejdźcie się po Longyear, możecie kupić jakieś pamiątki albo jakiś ciepły ciuch. Chodźmy na jacht, przebierzecie się.
– To ja zaczekam tutaj – odpowiedziała Agnieszka, zawsze gotowa by chodzić po sklepach. – Dajcie mi tylko kluczyki od samochodu, to sobie posiedzę – dodała od niechcenia. Być może to uratowało jej życie.
Jacht był gotowy do drogi, więc można było się odprężyć. Ale oko Basi jest zawsze czujne. Kto inny w takiej chwili zwróciłby uwagę, że jedna kra płynie w przeciwną stronę, niż wszystkie. O swoim spostrzeżeniu zakomunikowała wszystkim.
– To niedźwiedź! – stwierdził kapitan.
– Popatrz, jaka franca! – zdumiał się Olek.
Tylko Igor nic nie powiedział. Głównie dlatego, że nie było go wśród załogi. Od kiedy pierwszy raz stanął na jachcie, a chwilę później klęknął przy relingu, marzył o dniu, w którym nie wróci na morze. W końcu się udało. Odsiecz przyszła z najbardziej niespodziewanej strony – od Narodowego Funduszu Zdrowia. Gdy cała wyprawa była już przygotowana, Igor dostał list polecony. Jego treść brzmiała mniej więcej: „Obywatel Igor oraz obywatelka żona Igora wzywani są do stawienia się w sanatorium na turnus sierpniowy.” Uśmiech Igora musiał być większy niż pieczątka na wezwaniu.
W tym czasie franca wyszła z wody i spacerowała wzdłuż plaży, w poszukiwaniu czegoś do przekąszenia.
– NIEDŹWIEDŹ!!! –Stwierdził Jacek na tyle głośno, aby usłyszeli go wszyscy na brzegu. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że niekoniecznie owi wszyscy rozumieją polską mowę.
– Chyba się przesłyszałam – pomyślała Agnieszka, przewracając się na drugi bok w Kii Sportage na tylnim siedzeniu. W tym czasie Jacek sięgnął po aparat, a zaraz potem po UKF-kę.
– Polar bear, polar bear near the camping in Longyearbyen! – brzmiał komunikat kapitana na kanale 16. Oczywiście tym razem przyciągnął większą uwagę. Po kilku minutach na drodze dojazdowej do campingu pojawiła się chmura kurzu, a gdy opadła, wyłonił się strażnik Svalbardu. Uzbrojony w kapelusz na głowie i groźny wzrok, jął strzelać ze strzelby w ziemię obok niedźwiedzia. Ten w popłochu rzucił się do ucieczki. Agnieszka, obudzona hałasem, zdała sobie sprawę, że znajduje się w centrum niesamowitych wydarzeń. Po chwili śladem strażnika przyjechało paru ciekawych mieszkańców miasteczka. Niektórzy nie widzieli tu niedźwiedzia od szesnastu lat. Tymczasem miś, do którego chyba od szesnastu lat nikt nie strzelał, uciekał, aż się kurzyło. Wskoczył do wody rażony jeszcze strzałem z rakiety sygnalizacyjnej. Strażnik naprawdę miał używanie. Tak samo fotografowie z pokładu Panoramy.
Przywitanie z Oceanem Arktycznym
Zakupy nie trwały długo. Nie dlatego, że w tysięcznym miasteczku nie ma wielkich galerii handlowych. Rozkaz kapitana, by wrócić w ciągu godziny, był dla żeglarzy głównym powodem.
I wypłynęli. Na pokładzie leniwie posuwającej się na silniku Panoramy trwały ostatnie prace przygotowawcze. Tymczasem warunki lodowe pogarszały się. Jacek schował aparat i przejął ster, a załoga chwyciła za igortyczki. Ten genialny wynalazek, wprowadzony do użytku przed Odyseją Grenlandzką 2009, pozwalał wierzyć, że kry lodowe nie są już przeszkodą dla Panoramy, a także nieco uspokoić Olgierda, ponieważ każda rysa na stalowym kadłubie jachtu jest też rysą na jego sercu.
Takoż Wojtek, Maciek, Olek i Adam igortyczyli drogę wśród lodu, aby wydostać się z Isfjordu. A nie miał on zamiaru jeść z ręki. Mało tego, poczęstował żeglarzy taką falą, że pięć metrów długości igortyczek czasami nie starczało, żeby dosięgnąć kry. Przypominało to walkę bokserską. Lód atakował, gdy jacht spadał z fali, by zaraz uchylić się przed ciosem. Kry ustąpiły miejsca górom, których było coraz więcej. Widziany wcześniej na horyzoncie jacht, prawdopodobnie duński, zniknął gdzieś w oddali. Kapitan Jacek stojąc na salingu wypatrywał szczeliny w białym polu, a Marek manewrował jachtem wśród lodowych gigantów. Dziewczyny podały chłopakom szelki asekuracyjne, ponieważ każda fala mogła spowodować ich dezintegrację z jachtem. Nagle ktoś wszczął alarm. To kapitańska rękawica wpadła do wody. Przez chwilę unosiła się na powierzchni, ale każde uderzenie fali mogło ją zatopić. Marek walczył kołem sterowym i manetką, żeby zbliżyć się do zguby. Adam sięgnął po nią bosakiem, przekazawszy igortyczkę Wojtkowi. Olek, ryzykując wpadnięcie do lodowatej wody, wychylił się po wiszącą na koniuszku rękawicę i wciągnął ją na pokład, a Agnieszka udzieliła jej pierwszej pomocy, kładąc w możliwie suchym i ciepłym miejscu.
Wkrótce pak lodowy ustąpił i odsłonił czyste wody Oceanu Arktycznego. Jacek postanowił zaczekać na płynący nieco z tyłu jacht Spirit One, prowadzony przez Jurka, który jako skipper Panoramy zdobył Svalbard pięć lat wcześniej. Gdy jednostki zbliżyły się do siebie, kapitanowie wymienili pozdrowienia, a załogi ostrzelały się wzajemnie z aparatów fotograficznych. Po wymianie grzeczności i wizerunków każdy popłynął w swoją stronę, czyli na północ.
Kongsfjorden
Po opłynięciu Prins Karls Forland Panorama została skierowana twardą ręką kapitana do Kongsfjorden. Tamtejsza woda, choć brudna, była spokojniejsza niż na otwartym oceanie. Dzięki temu choroba morska, która niektórym wrażliwym żeglarzom tym razem nie dokuczała, tutaj nie dokuczała jeszcze bardziej. Jacek postanowił zacząć zwiedzanie od lodowca Kongsbreen. Był on tak wysoki, jak nisko opadły szczęki załogi na teakowy pokład. Po długim ostrzale z aparatów pobrano skalp w postaci lodu do drinków. Kapitan nawiązał łączność ze stojącym na kotwicy żaglowcem Oceania. Ten noszący polską banderę statek naukowy prowadzi badania dla Polskiej Akademi Nauk na terenie Arktyki. Dowódcy jednostek wymienili się przez radio planami na najbliższe dni, a załogi, ubrane w sztormiaki (na Panoramie) albo koszulki (na Oceanii), mierzyły się nawzajem spojrzeniami.
Po spotkaniu z rodaczką Panorama wpłynęła do przystani w Ny Alesund. Jest to najbardziej na północ wysunięta osada ludzka i znajduje się tutaj równie najbardziej wysunięty na północ oddział poczty. Ale zamiarem załogi Jacka nie było bynajmniej wysyłanie listów. Swe kroki skierowali do baru. Wszak był to piątkowy wieczór, więc tam najlepiej można było zintegrować się z miejscową ludnością. Jeśli można nazwać miejscowym kogoś, kto przybył na kilka miesięcy, jak dziewczyna ze Stanów Zjednoczonych, która zainteresowała się Adamem.
Ny Alesund składa się głównie z instytucji badawczych. Nie ma tam polskiej stacji, ale tylko dlatego, że są wszędzie indziej na Svalbardzie. Spotkać można za to Chińczyków i Hindusów, a także, co niebywałe, Norwegów. Oprócz wspomnianej już poczty jest tam muzeum, informacja turystyczna, pomnik i dom Roalda Amundsena, uniwersytet, ruiny kopalni węgla i maszt do cumowania sterowców, gdyby ktoś chciał dotrzeć tu drogą powietrzną. Ny Alesund próbuje więc udawać prawdziwe miasto, ma nawet Chinatown, składające się z zaledwie jednego budynku w stylu skandynawskim, ale chronionego przez dwa rzeźbione lwy siedzące przed wejściem. Wróćmy jednak do baru, w którym nasi dzielni żeglarze raczyli się przepysznym, zimnym piwem i ciepłą atmosferą. Złocisty napój jest tam tańszy niż w Warszawie, więc wieczór był długi i przyjemny. Równie przyjemny jak ciepły prysznic w porcie.
W sobotni poranek Agnieszka, Jacek, Olek i Adam przedsięwzięli wyprawę badawczą. Wiele miesięcy wcześniej wrocławscy żeglarze osiągnęli porozumienie z Polską Akademią Nauk, na mocy którego mieli za zadanie pobrać próbki wody ze strumieni napotkanych podczas eksploracji. Uzbrojeni w strzelbę, czapkę i skrzynkę sprzętu przekazanego przez PAN opuścili miasteczko. Strzelba miała zapobiegać spotkaniu z niedźwiedziem, czapka zadziobaniu przez ptaki, a buteleczki i mierniki pozwoliły przysłużyć się nauce. Po obejściu całej opuszczonej kopalni Jacek wybrał strumień, który najbardziej odpowiadał temu w instrukcji przekazanej wraz z przyrządami. Nie odpowiadał, co prawda, zdjęciu, ale właściwsze byłoby stwierdzenie, że zdjęcie nie odpowiadało rzeczywistości. Adam ochoczo zabrał się do pracy, która przypominała mu nieco zajęcia na Politechnice Wrocławskiej. Tym bardziej należy docenić poświęcenie, z jakim oddał się laniu wody i wtykaniu mierników do słoiczków.
Po opuszczeniu Ny Alesund żeglarze skierowali się na drugą stronę fiordu, do leżącego nad przepiękną zatoczką London. Nie ma tam sklepów przy Oxford Street ani Hyde Parku, jest za to stara kolejka, trochę zardzewiałego żelastwa i parę domków. Żeglarze z Panoramy, po wykonaniu inspekcji wzrokowej wziernej przez okiennej, stwierdzili, że niektóre z nich są zamieszkane. Wewnątrz było czysto i na oko ciepło, ale nowe kłódki na drzwiach kazały myśleć, że w środku nikogo nie ma.
Niemniej osada robiła niesamowite wrażenie, zarówno stopniem zachowania, jak i stopniem opuszczenia. Spacer, odbyty w dwóch turach ze względu na ograniczoną pojemność pontonu, był przeżyciem zupełnie odmiennym od picia zimnego piwa w ciepłym i ciemnym barze. Ale równie przyjemnym.
Magdalenefjord
Następnym celem, jaki wyznaczył Jacek, był fiord Magdaleny i znajdujące się tam lodowce Waggonwaybreen i Gullybreen. Żegluga przebiegała w ciężkich warunkach. Neptun miotał Panoramą z siłą sześciu szatanów. Na szczęście Jacek przewidział jego gniew, więc żagle były zarefowane już wcześniej, gdy woda była spokojna, a cała załoga na pokładzie. Teraz wszyscy, oprócz kapitana i wachty pierwszej składającej się z jednego oficera Wojtka, jednej Basi i jednego Adama, spali w swoich kojach, przewracając się na drugi bok na każdej większej fali.
Po czterech ciężkich godzinach z odsieczą przyszła wachta druga. Jak zwykle pierwsza punktualnie pojawiła się oficer JaGut. Chwilę później spod suwklapy wynurzył się poprzedzony swoją włochatą czapką Maciek, witając entuzjastycznie wszystkich obecnych. Last but not east Agnieszka obrzuciła wszystkich groźnym, acz zaspanym, spojrzeniem. I wtedy to się stało. Wolny od grota ze względu na warunki bom zerwał się z topenanty. Zawiodło ucho, do którego była ona przywiązana. Stalowa rura zawisła tylko na krawacie przwiązanym do wanty bezanmasztu. Złowieszcze spojrzenie Agnieszki spowodowało, że bom nie odważył się spadać dalej. Licznie przebywająca na pokładzie załoga rzuciła się, aby zapobiec większemu zamieszaniu. Po chwili pracy czterech chłopa problem został zażegnany.
Wachta druga też nie miała łatwo, jednak po jakimś czasie Neptun trochę się uspokoił, prawdopodobnie urzeczony wdziękiem Agnieszki i Jagody. Maćka też coś urzekło, być może dziewczyny, być może widok za burtą. Postanowił sięgnąć po aparat przez świetlik znajdujący się nad jego koją. Stary tylko na to czekał. Gdy włochata czapka zniknęła pod pokładem, przyszło tsunami, które przelało się przez liczne warstwy ubioru Maćka, później przez jego koję, aż do śpiącej niżej Marty. Czymże jest bomba atomowa wobec potęgi jej gniewu? Trudno wyobrazić sobie gorszy początek dnia, a właściwie jeszcze koniec nocy, niż pół Morza Grenlandzkiego w śpiworze. Ogromne wyrazy uznania należą się Marcie za to, że nie wyrwała Maćkowi kręgosłupa ani nie utopiła go w zenzie.
Kotwica Panoramy opadła na dno fiordu, a głowy załogantów na poduszki, względnie bluzy, ręczniki i inne przedmioty będące przedłużeniem ramion Morfeusza. Na pokładzie zostali Marek, Adam i Olek. Po raz kolejny rozkręcali gaźnik, by złożyć go z powrotem i stwierdzić, że wciąż nie działa. Jachtem zainteresowali się norwescy policjanci, którzy mieli tu swój posterunek. Ich misją jest zapewnić wieczny spokój spoczywającym tam wielorybnikom. Podpłynęli do burty Panoramy, aby nawiązać rozmowę. Po upewnieniu się, że trzech zaspanych młodzieńców nie planuje grać w piłkę na cmentarzysku albo odpalać fajerwerków, policjanci odpłynęli swoim RIB-em w kierunku Ny Allesund.
Podczas obiadu załodze Panoramy towarzyszył Jerzy, kapitan stojącego nieopodal na kotwicy Spirit’a. Na tę okazję Marta wystroiła się w piżamę. Gdy wszyscy się posilili, nadszedł czas na wycieczkę do lodowca. Pół godziny spaceru było miłą odmianą od szesnastometrowego pokładu jachtu. Na ten spacer żeglarze wybrali się w komplecie, mijając po drodze wracających z tego samego miejsca żeglarzy ze Spirit’a. Dziesięcioosobową kolumnę pieszą zamykał uzbrojony Wojtek.
Spacer przebiegał w warunkach znacznie odbiegających od tego, co ledwie kilka godzin wcześniej zaproponował Neptun – było ciepło, sucho, słonecznie i na dodatek grunt pod nogami nie był targany falami. Był za to naznaczony śladem niedźwiedziej łapy. Ślad ten natychmiast przykuł uwagę podróżników. Największą ciekawość wzbudzał fakt, że niedźwiedź, który tu stąpnął, znikąd nie przyszedł, ani donikąd nie poszedł. Jacek wyjaśnił, że to robota Gubernatora – ma on stempel z takim wzorem, żeby dostarczyć turystom wrażeń i podtrzymać ich czujność.
Po dotarciu do lodowca dzielni żeglarze sięgnęli po aparaty. Trwająca w nieskończoność sesja była tylko pretekstem, żeby być gotowym na to, na co wszyscy po cichu liczyli – że bryła lodu oderwie się z hukiem od ściany i wpadnie do wody. Tak się jednak nie stało, przez co karty pamięci zostały zapełnione banalnymi zdjęciami uśmiechniętych ludzi na tle lodowca, we wszystkich kombinacjach, jakie można utworzyć z dziesięciu osób.
Najpółnoc
Żeglowali dalej na północ. Śladów cywilizacji było coraz mniej – na tyle, na ile jest to jeszcze możliwe. Mijając obóz Uniwersytetu Gdańskiego Jacek spróbował nawiązać łączność radiową. Odpowiedziała mu cisza. Według później uzyskanych informacji, grupa naukowców z Pomorza oszczędza wszystko, co ma, bo ma tego mało. Dlatego radio włącza tylko kiedy potrzebuje, żeby nie zużywało zbyt dużo energii. Natomiast podczas częstych wizyt niedźwiedzi polarnych Gdańszczanie schodzą im z drogi i czekają, aż goście zwiedzą ich namioty. Kiedy nie atakują, nie są niepokojone. Odstraszanie rakietami i bronią jest skuteczne, póki ma się rakiety i amunicję. Czyli w tych warunkach bardzo krótko.
Ostatnim kawałkiem lądu, na którym załoga Panoramy postawiła stopę przed skierowaniem się ku biegunowi, było Virgohamna. Jest to najdalej wysunięty na północ ośrodek turystyczny. Jako pierwszy odwiedził go dżentelmen o nazwisku Pike, na zimowy wypoczynek. W tym celu zbudowano dla niego w pełni wyposażony domek, z czterema pokojami, kuchnią i łazienką. Rzecz się działa pod koniec XIX wieku i był to pierwszy wywczas w rejonie arktycznym.
Żeglarze z Panoramy nie byli pierwszymi podróżnikami, którzy z Virgohamna wyruszyli jeszcze dalej na północ. Ponad sto lat wcześniej zrobili to August Andree i Walter Wellman. Obaj próbowali dostać się na biegun północny drogą powietrzną, ale tylko Wellman tą próbę przeżył, acz celu nie osiągnął. Obecnie można oglądać szczątki budowli postawionych przez tych podróżników. To, czego nie ma, a nie ma zwłaszcza domku Pike’a, najprawdopodobniej przydało się Rosjanom w jednej z dwóch osad, które zbudowali na Spitzbergenie.
Przyszedł czas porzucić widok stałego lądu i skrzypienie żwiru pod nogami. Skoro da się płynąć dalej, trzeba to zrobić, wszak taki był cel wyprawy. Panorama cięła fale powoli i dostojnie. Fale te były coraz mniejsze, aż jacht osiągnął szerokość 80°41.666’ N. Trudno opisać jak bardzo tam nic nie ma. Nawet wiatr rzadko zapuszcza się w te rejony i ledwie muskał żagle. Dookoła była przestrzeń, lód i cisza. Ciągnęły się w nieskończoność. Wszyscy byli przejęci tym widokiem. A więc tak wyglądają smoki, o których tyle opowiadał kapitan. Nie mówili wiele, z wyjątkiem Igora, którego wciąż nie było wśród załogi Panoramy. Był za to w sanatorium. Ale za pośrednictwem satelity jego głos dotarł aż na pokład jachtu. Jak to Igor, miał więcej do powiedzenia o swoim odpoczynku, niż Jacek o rejsie. Być może miało to związek z tym, ile kosztowało połączenie i kogo kosztowało. Dzięki uprzejmości firmy MAW Telecom, żeglarze mieli do wykorzystania 200 minut paplaniny przez pożyczony telefon satelitarny. Ale Jacek unikał trwonienia tego daru, na wypadek, gdyby zamiast pozdrawiać, trzeba było uzdrawiać. Dlatego gdy tylko Igor skończył swoją barwną opowieść o szarym życiu kuracjusza, kapitan zakończył rozmowę.
Koniec cz. 1
Tekst: Adam Lenartowski
Zdjęcia: Adam Lenartowski
Ciąg dalszy… Żeglarska wyprawa na Spitzbergen – Svalbard 2011, Dalej są smoki… Część 2