Trzecia część naszego rejsu na Bornholm okazała się najgorszą z możliwych i dla nas wszystkich bardzo przykra 🙁 Nie pisałem tu jeszcze nic o takiej przypadłości jak choroba morska. Niestety dosięgła ona niektórych członków obu załóg przez co straciliśmy część naszej załogi. Nie zapowiadało się aż tak źle. Jak już pisałem w części drugiej, wyszliśmy z Kröslin ok. 1130 kierując się na Bornholm. Pogoda bardzo ładna, wiatr z kierunku SW siła ok. 2-3B. Można by rzec, że warunki idealne. No może tylko trochę zbyt późno wyszliśmy, ale to szczegół do przeskoczenia. Minęliśmy z lewej burty Zatokę Greifswalder a następnie z prawej burty wyspę o takiej samej nazwie.
Z kierunku wiania wiatru mając na trawersie tę zatokę układała się proporcjonalnie do odległości od początku tej zatoki jakaś tam fala, nie wysoka i nie niska tak na oko ok. 70 cm. Była to fala aktywna bo goniona wiatrem. Z kolei z NW nie wiedzieć czemu układała się martwa fala, równie niewielka, która dopóki mieliśmy wiatr SW nam specjalnie nie przeszkadzała. Po minięciu z prawej burty wyspy Greifswalder obraliśmy kurs 27st na Bornholm do Ronne. Po przepłynięciu ok. 10Mm w czasie ok 4h, wiatr znacznie osłabł. W tym miejscu jeszcze minęła nas jednostka Niemieckiej Straży Granicznej (płynęli w stronę Sassnitz i przeszli w odległości może 2 kabli za naszymi rufami).
Wracam do sprawy naszej żeglugi. Osłabnięcie wiatru było o tyle nieprzyjemne, że fala czynna pędzona poprzednio wiatrem z kierunku SW szybko gasła a martwa bujała i bujała. Kiedy żagle nie ciągną to łopoczą piekielnie i w obawie, że genua tego nie wytrzyma, to przy braku w niej siły napędowej po prostu ją rolowaliśmy. Majtanie się bomu też było upierdliwe więc wybieraliśmy go na sztywno na talii, trochę mniej latał. Bujanie okazało się niestety chorobotwórcze dla naszych członków załogi, którzy na ten rejs przylecieli specjalnie z Kanady. Byli to Lusia i Zbyszek, Polacy mieszkający tam na stałe. Na drugim jachcie też dwóch załogantów, Wiesiu i Marek (ten, który wyskakiwał z toitojki) też to martwe bujanie znosili nie najlepiej. Prawdę mówiąc nikt z nas oprócz mnie nigdy nie był na morzu i nikt siebie na tyle nie znał, ażeby wiedzieć co go tak naprawdę czeka. Ja sam po trzydziestu latach też nie byłem pewny jak teraz będę znosił morskie fale. Okazało się, że mnie, egafa (first oficera), oraz Berniego_bn dowodzącego drugim a w numeracji I Albinem na razie nic nie rusza. Na silniku to na żaglach zrobiliśmy jeszcze kilka mil i Zbyszek, sam źle się czując i w obawie o stan zdrowia swojej żony Lusi, poprosił abyśmy możliwie szybko dobili do najbliższego portu i tam ich pozostawili. Jeszcze zanim takie decyzje zapadły oboje deklarowali, że chyba jak dopłyniemy do Bornholmu, to oni wrócą promem, ale jak na GPS’ie zobaczyli, że prognozowane dojście do Ronne wypada za 30h, to się kompletnie załamali (pieprz..y dzipies).
Cóż było robić, zgodnie oba jachty skierowaliśmy na kurs 260 st. I po odpaleniu silników popłynęliśmy do Sassnitz. Podróż trwała ponad 3h. Prędkość na silnikach osiągaliśmy do 4,6 Kt. Na 3 Mm przed Sassnitz od strony południowo zachodniej dopadła nas burza, siła wiatru, na oko zaczęła osiągać 5-7B. Żagle mieliśmy już poklarowane ale wpadliśmy na pomysł rozwinięcia gienki przy włączonych silnikach. Spowodowało to wzrost prędkości do 6,2 Kt i gienia ciągle wypełniona jak balon. Mimo takiej prędkości do portu musieliśmy wchodzić już nocą wg. opisu zawartego w locji J. Kulińskiego. Wejść udało się nam bez problemów. Zresztą odniosłem wrażenie, że ktoś nas z tego portu obserwował i zanim doszliśmy do główek to z portu wychodziła motorówka, dochodziła do trzeciej czerwonej boi (licząc od strony główek), na którą mieliśmy obrany kurs, po czym wracała w główki jakby chciała nam wskazać drogę. Później, kiedy już byliśmy w środku ustawiła się w pewnym miejscu, które po okrążeniu przez nas portu okazało się najlepszym dla naszych Viggenów miejscem do cumowania. Kiedy zacumowaliśmy motorówka też zacumowała a jej sternik bez słowa się oddalił.
Tu nasi załoganci odżyli i serdecznie nam podziękowali za taką decyzję. Ponieważ już było ciemno, na zegarze po 22 to kolacja i spanie. Wiedzieliśmy, że już dziś wieczorem po trudach tak wyczerpującego rejsu pozostał nam tylko odpoczynek. Wszelkie decyzje co do kontynuacji pozostawiliśmy na dzień następny. Rano kiedy się obudziliśmy pogoda niestety nie wróżyła niczego dobrego. Co prawda kierunek wiatru dla nas chcących dopłynąć do Bornholmu korzystny bo wiało z SW, lecz zapowiedzi o jego sile już mniej. Prognozy mówią o sile od 6-7 w porywach do 9B. Do tego ciągle pada. Wiem wiem na deszcz niema co patrzeć, ale jakoś się odechciewa wychodzić w taką pogodę. Co innego jak nas taka zastanie. No cóż nasi załoganci nie rezygnują z powrotu do ich tymczasowego lokum pod Warszawą, próbowaliśmy jeszcze ich nakłonić do rejsu promem na Bornholm i tam dalszego przebywania z nami na łodziach chociaż w porcie, ale nie przyniosło to oczekiwanego przez nas rezultatu.
Postanowiliśmy w takim razie pozostać z nimi ten dzień i pomóc im w znalezieniu połączenia koleją do Świnoujścia. Nie było to wcale takie proste bo na dworcu w Sassnitz praktycznie żadnej informacji na ten temat, jedynie nie zrozumiałe dla nas rozkłady pociągów z nazwami miejscowości, których nasze morskie mapy nie obejmowały. I tu z pomocą dotarło do nas jakieś małżeństwo z Krakowa z córeczką, które właśnie wysiadło z kolejki i słysząc język polski a zarazem znając lokalne połączenia, wskazało sposób na podróż do Świnoujścia.
Wracając na jachty jeszcze pozwiedzaliśmy miasto i zrobiliśmy trochę zakupów. Kiedy wróciliśmy na jachty było już po południu, najważniejsze, że pogoda się zaczęła wypogadzać, co prawda siła wiatru i kierunek pozostawały niezmienne, ale przestawało padać i wieczorem zaczęło się pokazywać Słońce.
Jeszcze zanim zasiedliśmy do podwieczorku i uroczystej pożegnalnej kolacji, to wpadliśmy na obiadek i piwko do jednaj ze smażalni ryb, które w Sassnitz zainstalowane są na wycofanych z działalności stateczkach i kutrach i zacumowane do falochronu. W przyjemnej atmosferze w taki właśnie sposób spędziliśmy część przedpołudniową.
Trochę o samym porcie. Port w Sassnitz standardem znacznie odbiega od wcześniej opisanego portu w Kröslin. Praktycznie cumuje się tu dziobem prostopadle do dość wysokiego falochronu a rufą do pali oddalonych o ok. 10-12m. To jak na nasze jachty spora odległość i aby się zacumować trzeba się trochę na manewrować, zwłaszcza jak się zbyt krótką cumę wystawi. Ponadto niema tam jakiś specjalnych wygód, do dyspozycji 3 toitojki z czego jedna stale zamknięta. Są one udostępnione wszystkim, również spacerowiczom po falochronie.
Na początku falochronu a więc w końcu portu, stoją jakieś pawilony, w których znajdują się płatne toalety i prysznice a oprócz drzwi wejściowych są na kartę magnetyczną bramki obrotowe jak do metra, ale nigdzie nie widziałem informacji skąd te karty magnetyczne można pobrać. Haven majster urzęduje dosyć daleko (przeciwne nabrzeże portu) w białym domu na I piętrze, lecz aby do niego dotrzeć trzeba obejść cały falochron i połowę portu od strony lądu, w sumie jakieś 800m. Na pierwszym piętrze ma swoje biuro i z okna widzi cały port.
Pobyt w tym porcie dla naszych jachtów kosztował 8E za jacht i praktycznie w tej cenie to tylko cumowanie i publiczna toitojka, w której po południu to nawet papieru toaletowego nie uświadczysz (?). W cenie również jest oglądanie nas jak zwierzątek w zoło przez turystów zwiedzających port a w szczególności falochron. Jednym słowem NRD z duchem Ericha Honeckera. Samo miasteczko jak to bywa w niemieckich miasteczkach, zadbane z typową architekturą dla miasteczek niemieckich. Wyjątek tu stanowi futurystyczna (mam nadzieję, że nie mylę pojęć) promenada spacerowa wznosząca się niczym most wieszany nad portem. Widoczna i rozpoznawalna na fotografiach, do których link już podawałem. Nocą doskonale oświetlona lampami jarzeniowymi stanowi dobry rozpoznawalny punkt (w rozumieniu linia świetlna) orientacyjny dla żeglarzy.
Po południu, już przy trochę lepszej pogodzie zasiedliśmy na naszych jachtach i urządziliśmy podwieczorek. Drinki, piwko, kolacyjka, atmosfera fajna, Wiesiu wyjął gitarę zaintonował szantę Andrzeja Korynckiego i Dominiki (nazwiska nie pamiętam) „Żeglujemy Tawerną” i się zaczęło. Na kei zaczęli na chwilę przystawać ludzie i nas słuchać a jedna młoda, niemiecka, studencka parka z plecakami przykucnęła i w ogóle nie opuszczała nas nawet na chwilę, przez kilkadziesiąt minut wsłuchując się w śpiewane przez nas utwory. W sumie nas tym ujęła i zaprosiliśmy tych młodych ludzi na pokład jednego z Albinów z czego Oni chętnie skorzystali. Najpierw pierwszy rozmawiał z nimi po niemiecku, ale zaraz okazało się, że dobrze mówią po angielsku i wszyscy przeszli na język angielski. Ja po paru drinkach też zacząłem mówić w tym języku a oni aby się nam odwdzięczyć zaczęli śpiewać po polsku :).
To jeszcze nic bo z buteleczką jakiegoś dobrego trunku z innego Polskiego Jachtu dołączył do nas nijaki Johny z Węgorzewa :). Kurcze przez odpływy wody z kokpitu tym razem woda się do niego wdarła i można sobie było dobrze wymoczyć nogi, czysta była 🙂 Atmosfera była na tyle fajna, że kiedy za potrzebą poszedłem do toitojki (mieliśmy je tuż naprzeciwko), to do sąsiedniej wszedł ktoś inny, myślałem, że któryś z naszych. Z jachtu szło akurat Kesera, Sąsiad obok w toitojce też to śpiewał więc przez ścianę po polsku pytam kto zacz? Niestety nie odpowiedział, tak się złożyło, że wychodziliśmy równocześnie i był to jakiś żeglarz z niemieckiego jachtu, który cumował kilkadziesiąt metrów dalej 🙂
Tak wiem i pamiętam, na forum rozpisywaliśmy się o tym szantowym śpiewaniu w morskich portach i o koniecznej do wypoczynku ciszy, ale tu na nasze usprawiedliwienie powiem, że ów port na taki wypoczynek się nie nadaje, no chyba, że nocą. W dzień jest tu i rejwach taki, że wypocząć się nie da a poza tym w promieniu 50m nikt koło nas w tym dniu nie stał 😉
Zabawa skończyła się ok. 2030, niemieccy goście nas opuścili (wszyscy się żegnali jakby się znali ze 100 lat 🙂 ) a my wszyscy udaliśmy się na wypoczynek, każdy do swojej koi. Rano pobudka, już trochę wcześniej i przygotowanie do wyjścia. Ciśnienie na barometrze wyraźnie poszło w górę, Słońce coraz jaśniej w sensie bezchmurnie, wiatr SW o sile 5-6B w porywach do 7B. (wg. prognozy z Internetu w informacji turystycznej w porcie.)
Nasz „Kanadyjska” część załogi z żalem nas pożegnała a my w morze, tym razem już na Bornholm. Z wyjściem jak zwykle, nie udało nam się wyjść przed 1100.
Nasi niemieccy nowi znajomi jeszcze raz z rana pozdrowili nas z falochronu, okazało się, że uprawiają traperską turystykę i pod jakimiś specjalnie przygotowanymi ortalionami spali na główce falochronu. Zimno mi się zrobiło na myśl, że tam spali bo w nocy jeszcze nieźle lało.
No i decyzja zapadła, wychodzimy w morze.
ciąg dalszy w 4 części relacji – Albiny Viggeny na Bornholmie 2010 cz. IV Ronne
Autor wspomnień i tekstu: Sławek Egert
Autorzy zdjęć: Marcin Egert & Załoganci Albina I
Obejrzyj Galerię zdjęć Marcina Egerta z całego rejsu
Obejrzyj również dwa filmy (zdjęcia – Załogi jachtów, montaż Marcin Egert) –
pierwszy jest streszczeniem całego rejsu, drugi ukazuje w jakich warunkach załogi dwóch Viggenów zdobywały Bornholm: