Podczas leniuchowania na wciąż nasłonecznionym pokładzie odkryliśmy kolejne ciekawe prawo natury – drobne kawałki lodu, których nie brakowało wokół burt, nie dotykały jej bezpośrednio. Doszliśmy do wniosku, że odpowiada za to napięcie powierzchniowe, a więc dysproporcja sił oddziaływania międzycząsteczkowego wobec cząstek przy powierzchni wody. Spróbowaliśmy też połowu dorsza, niestety, bez powodzenia. Na nasz haczyk skusił się tylko przedstawiciel morskiej flory, nie nadający się do jedzenia.
Postój na kotwicy pozwolił nam na zregenerowanie sił przed następną częścią rejsu, ponieważ na wachcie kotwicznej potrzebna była tylko jedna osoba, oglądająca film w zaciszu kabiny nawigacyjnej.
Następnego dnia wpłynęliśmy do Roemer Fjord. Delektując się kisielem w ulubionym kolorze, dostrzegliśmy na brzegu malutkie domki. Skipper, doświadczony podróżnik, na dodatek odrabiający zawsze pracę domową, poinformował nas, że to husy. Stanowią schronienie dla myśliwych podczas długich polowań. Schronienie raczej przed zimnem, niż niedźwiedziami. Wyszliśmy na brzeg, żeby lepiej im się przyjrzeć.
Fot. Jacek Guzowski
Pierwszy przywitał nas połamaną framugą okna, leżącą wśród potłuczonego szkła razem z gwoździami o grubości około pół centymetra. W środku była półka służąca zapewne za łóżko i stół jednocześnie, kilka kolorowych gazet sprzed paru lat oraz zardzewiała kuchenka. Nad drzwiami przybity – tak, przybity, nie wbity – był kieł, a może pazur, niewiadomego pochodzenia. Drugi domek prezentował się okazalej – okno było tylko pozbawione szyby. W środku był woreczek z rzeczami osobistymi – bateriami, kawą, zapałkami. Była też książka w języku angielskim. Po sesji zdjęciowej wróciliśmy na jacht. Ania i ja zabraliśmy nieco przedstawicieli miejscowej flory celem posadzenia jej w naszym, polskim klimacie. Bez powodzenia.
W tej malowniczej okolicy dopadł nas czternasty lipca – urodziny skippera. Gdy tylko dotknął burty, zaprosiliśmy jubilata na pokład, gdzie była obecna cała załoga, nawet ja. Odśpiewaliśmy wszystkie typowe dla takiej chwili pieśni i wręczyliśmy naszemu Kapitanowi prezent – niedźwiedzi pazur na rzemyku. Jego radość spowodowała, że mimo niskiej temperatury wszystkim zrobiło się ciepło. Był jeszcze jeden tego powód, ale nie mogę o tym napisać.
Następną naszą przygodą było spotkanie niedźwiedzia. Chyba nie muszę wspominać, że wtedy spałem. Dlatego opieram się na opowieściach towarzyszy podróży. Konfrontacja nastąpiła w sporej odległości od brzegu. Na tyle jednak małej, że nie było wiatru, więc płynęliśmy na silniku. Może to, może rozmiar stalowego kolosa sprawił, że niedźwiedź stronił od bliższego kontaktu. Pościg za nim był jednak łatwy, więc biedak nie odparł ataku migawek aparatów. Poza strachem nie odniósł jednak żadnych szkód, a my popłynęliśmy dalej, na południe, w kierunku Nansen Fjordu.
Ten odcinek trasy był kolejną długą prostą, pozwalającą na relaks na pokładzie słonecznym. Atmosfera znów była bardzo swojska, rozmowy dotyczyły naszych codziennych spraw. Wszak przed rejsem wiele z nas nie znało się osobiście, a wśród załogi byli przedstawiciele najróżniejszych profesji i o rozmaitych zainteresowaniach.
Pewnego razu po wyjściu na pokład mimicznie wyraziłem ogromne zdziwienie, ponieważ dźwięk dobywający się z rury wydechowej nie przypominał, jak zwykle, przedwojennego samolotu. Przywodził na myśl faceta z brodą na obwieszonym glazurą motocyklu, karabin maszynowy albo mojego wyścigowego malucha. Skipper, rozbawiony wyrazem mojej twarzy, domyślił się, o co mi chodzi. Wyjaśnił, że włączony jest generator prądu, niezbędny do… wypieku chleba. Tym sposobem Kapitan włączył się w pracę w kambuzie. Pierwszy bochenek, mimo pewnej niedoskonałości, wszystkim bardzo smakował. Był przyjemną odmianą po kartonowym pieczywie. Drugi był już na prawdę niezły.
W miarę, jak zbliżaliśmy się do celu, lodu było coraz więcej. Dominowały małe odłamki, niezbyt szkodliwe, ale liczne, przez co trudne do ominięcia. W Nansen Fjordzie znajduje się lodowiec, a więc miejsce, skąd góry lodowe zaczynają swoją podróż. A nie od dziś wiadomo, że gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. Nie byliśmy jednak bezpośrednimi świadkami tego „rąbania”. Może to i dobrze, bo oprócz „wiór” powstaje także mocne falowanie, mocniejsze, niż podczas obracania się góry. Przez szacunek dla naszej Panoramy i jej nowego lakieru, a także obawy przed spotkaniem z Olgierdem, który tyle czasu poświęcił jachtowi przed sezonem, robiliśmy, co mogliśmy. Podczas gdy moja wachta przejęła ster, opracowaliśmy z Anią metodę współpracy. Ona kręciła kołem, a ja mówiłem jej, w którą stronę. Moje zadanie nie było tak trywialne, jak może się wydawać – siedziałem na dziobie, dzięki czemu mogłem widzieć więcej i planować drogę między kawałkami lodu.
Rozpoczął się ostatni nasz wieczór u wybrzeża Grenlandii. Stojąc w dryfie, bo na kotwicę było za głęboko, zajadaliśmy racuchy z jabłkami, robiliśmy zdjęcia, cieszyliśmy słońcem. Przyglądał się temu Żółw – gigantyczna góra lodowa o takim właśnie kształcie. Potem udaliśmy się na zasłużony i niezbędny odpoczynek, ponieważ skipper zarządził wachtę kotwiczną. Dlaczego odpoczynek był zasłużony, chyba nie muszę pisać, a dlaczego niezbędny – nie bardzo mogę. Gdy wyszedłem na swoją wachtę, przekonałem się, dlaczego wachta w ogóle jest potrzebna. Gdy chciałem przywitać się z żółwiem, nie znalazłem go w miejscu, w którym się spodziewałem. Mocno mnie to zdziwiło, wszak ważył zapewne miliony ton. W pierwszej chwili pomyślałem o zbieraczach złomu, ale szybko porzuciłem tą myśl, jako że zwierzak był zbudowany głównie z wody. Osoba, od której przejmowałem wachtę wskazała mi żółwia z drugiej strony jachtu, na oko kilkanaście mil od nas, czyli w rzeczywistości pewnie kilkadziesiąt. Okazało się, że otaczający nasz świat nie jest nieruchomy, mimo, że sprawia takie wrażenie.
CIĄG DALSZY W CZWARTEJ CZĘŚCI WSPOMNIEŃ Z REJSU:
„Wspomnienia z Odysei Grenlandzkiej – część IV”
Autor: Adam Lenartowski
________________________________________________________________________________
Rejs, zorganizowany przez Jacht Klub AZS Wrocław, odbył się w lipcu 2009r.
Kapitan: Jacek Guzowski
Jacht: s/y Panorama, PZ1657, typ RIGEL, długość 15,84 m
Podczas 3 tygodni żeglugi przebyto trasę 1422Nm. W tym czasie jacht był w ruchu przez 308 godzin, 199 pod żaglami i 109 na silniku.
Załoga odwiedziła Isafjordur, Scoresbysund, Ittoqqortoomitu, Deichmann Fjord, Turner Sund, Roemer Fjord, Stephensen Fjord, Nansen Fjord, J.A.D.Jensen Fjord, Olafsvik, Akranes, Keflavik
http://www.jkazs.wroc.pl , http://www.jkazs.wroc.pl/info-rejsy/etap3-2009.pdf